Zawsze trochę współczułam brzydkim siostrom Kopciuszka. Czułam też, że w ich historii kryje się coś więcej, niż mówią baśnie, kreskówki i przedstawienia.
Nie jest łatwo być Brzydką Siostrą. Zwłaszcza w samym środku gwiazdkowego sezonu teatralnego [W Wielkiej Brytanii, podczas świąt Bożego Narodzenia tradycyjnie wystawia się adaptacje sceniczne bajek dla dzieci. (Przyp. tłum.).], wśród typowego dla niego blichtru i przebieranek, gwizdów, szyderczych okrzyków i dowcipów z brodą. Mogłabym wymienić jeszcze opluwanie przez bandę rozwrzeszczanych dzieciaków o twarzach umazanych lodami bądź obsypywanie mąką przez dziewczynę w stroju Księcia, zanim wszyscy udadzą się na ucztę, wieńczącą szczęśliwe zakończenie bajki.
Wielkie dzięki.
Oczywiście dawniej bywało gorzej. Część winy za to ponoszą panowie Grimm, a także pan Perrault i jego zdziecinniały tłumacz. Szklane pantofelki, dobre sobie. Owe pan – toufles de verre prześladują mnie od tamtej pory. Nieważne, że w oryginale były vair, czyli gronostajowe, i dzięki temu nie uciskały tak bardzo podbicia (a nawet mogły pasować, co dopiero zabiłoby ćwieka Księciu i jego latawicy). Przeszłość była okrutna: kruki wydziobywały nam oczy – oczywiście po ślubie, tak aby nic nie zakłóciło święta Jaśnie Pyszałkowatej – i zasłużona kara spotykała bezbożników.
W dzisiejszych czasach dręczy się nas wersją Disneya, niemal równie nieprzyjemną: za sprawą przeróżnych gagów zło spadło do poziomu śmieszności. Czarny charakter utracił wszelką godność. Natomiast zostały przedstawienia uliczne i spektakle charytatywne z udziałem blednących gwiazd oper mydlanych i osobnika, który na krótko zabłysnął w teleturnieju.
Mimo to nie narzekam; jestem profesjonalistką. W przeciwieństwie do tak zwanych artystów, którzy po sezonie biorą wszystko jak leci. Brzydka Siostra to rola dla samotnego jeźdźca. Nie ważcie się o tym zapominać.
My – moja siostra i ja – urodziłyśmy się gdzieś w Europie. Zdania na ten temat są podzielone. Tak czy inaczej, mało kogo obchodzi, skąd pochodzimy. Ani co się z nami dzieje po opuszczeniu kurtyny. Dla Brzydkiej Siostry nie ma „długo”. „Szczęśliwie” raczej też nie.
Ojciec nas uwielbiał; matka – podobnie jak wszystkie matki – miała ambicję dobrze nas ustawić (najlepiej w pewnym oddaleniu od siebie samej). Tragiczne zdarzenie przekreśliło wspaniałe plany. Upadek z konia zabił naszego pobłażliwego ojca. Matka ponownie wyszła za mąż, tym razem za wdowca z córką. Oto początek historii, którą oczywiście znacie. Znacie przynajmniej wersję córki: tę, w której wdowiec umiera, a my dręczymy wdzięcznego chudzielca o imieniu Kopciuszek. Każemy dziewczynie sprzątać, szyć i gotować dla nas obfite posiłki, no i brutalnie pozbawiamy ją szansy zostania królową nastolatek na balu w Hotelu Zamkowym. Myszy, suknia, chrzestna matka z różdżką i podobne bzdury.
Powtarzam jeszcze raz: bzdury. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej.
O tak, była niebrzydka, na swój chorobliwy sposób. Płowa, blada blondynka, tak drobna i chuda, jak my wysokie i przysadziste. Sama doprowadziła się do tego stanu: nie jadła nic innego jak tylko surową marchewkę, ubierała się na czarno i obsesyjnie spalała kalorie. W życiu nie widzieliście tak wypucowanych podłóg (zamiatanie: 400 kalorii, froterowanie: 500). Rzadko raczyła się do nas odezwać; w uniesieniu słuchała śpiewaków zawodzących pieśni o miłości i oglądała co – niedzielne popisy kuglarzy na wiejskim placu. Podobała się chłopakom (jakżeby inaczej), ale marzyła o księciu. Miejscowe wyrostki nie zaspokajały ambicji Jej Wysokości.
Pewnie, że jej nienawidziłyśmy. Obie dość przeciętnej urody (dopiero potem zrobiono z nas brzydule), tu i ówdzie za bardzo przy kości. Do tego kiepska cera i kudłate włosy, których nijak nie dawało się wyprostować. Panna Pyszałkowata była smukła i zgrabna, wymarzony rozmiar 36. Na naszym miejscu każda by ją znienawidziła.
Naturalnie, że nosiła łachmany. Ten typ tak ma. Poza tym, ów gałganiarski wygląd był wówczas bardzo w modzie – firmowe łachy warte fortunę, przy których chuda sylwetka to mus; z moimi nogami wyglądałabym w nich jak krowa. A buty! Gdybyście zobaczyli jej kolekcję: nie tylko gronostajowe, ale z krokodyla, norek, pleksiglasu, strusia, jaszczurki, jedwabiu. Wszystkie na sześciocalowych obcasach, z cienkimi paskami, nawet w zimie (pomyślcie, jak to załatwi jej nogi za dwadzieścia lat). Kto widział, ten wie.
Zauważyliście, że historia lansuje ładne buzie? Henryk VIII: zła prasa. Ryszard Lwie Serce: dobra prasa. Katarzyna Aragońska [Katarzyna Aragońska – pierwsza żona Henryka VIII; rozwód z nią spowodował konflikt z papieżem i powstanie Kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.).] zła prasa. Anna z Kleve [Anna z Kleve – czwarta żona Henryka VIII. (Przyp. tłum.).] dobra prasa. Dużą winę ponoszą tu nadworni malarze, kronikarze również. Znacie zakończenie: dostała Księcia (gwoli ścisłości niskiego, grubego i łysiejącego), zamek, złoto, białe wesele, płatki róż i cały kram. My dostałyśmy kruki. Można umrzeć ze śmiechu.
Ale bywa gorzej. Jak już wspomniałam, dla Brzydkiej Siostry nie ma „długo i szczęśliwie”. Nikt nie raczył pomyśleć o zakończeniu; wszyscy popadli w zachwyt nad Mości Pyszałkowatą i jej tycimi stopkami. Co nas spotkało? Czy zniknęłyśmy, ot tak? Nie, stała się z nami rzecz następująca: my, zapomniane siostry, niebawem brzydkie siostry, siostry dziwaczki, siostry niby z „Boskiej Komedii” obrosłyśmy legendą jak pryszczami. Stoczyłyśmy przegraną potyczkę z braćmi Grimm i Perraultem, po czym bezskutecznie próbowałyśmy uwieść Tennysona. W dwudziestym wieku liczyłyśmy na łut szczęścia, ale – jak wspomniałam – nastała era Disneya i to nas dobiło. Za jedno przychylne spojrzenie byłyśmy gotowe zaprzedać duszę diabłu.
Jesteśmy jednak rutynowanymi aktorkami. Przynajmniej ja; siostra, jak na mój gust, pogrywa nieco pod publiczkę. W Boże Narodzenie niezmiennie pokrywam twarz szminką, wciskam na głowę upudrowaną perukę i wkładam krynolinę. Lubię myśleć, że moja rola kryje w sobie coś szlachetnego, niemal heroicznego: ukryty patos, dostrzegalny jedynie przez garstkę wybrańców. Większość ludzi i tak nie patrzy na mnie; obserwują ją, nieprawdaż? Mademoiselle Pyszałkowatą w falbaniastej sukni i błyszczących pantofelkach. Gdy tylko się odezwę, moje słowa giną zazwyczaj w kakofonii gwizdów i śmiechu. Ale co mi tam. Jestem profesjonalistką. Pod absurdalnym kostiumem i grubą warstwą szminki drzemie tajemnica. Usilnie wierzę, że któregoś dnia spocznie na mnie wzrok mojego Księcia.
Wczoraj była Wigilia. Najlepsza noc w roku. Och, rzecz jasna, później też odbywają się przedstawienia – prawie do końca stycznia – lecz wieczór wigilijny nie ma sobie równych. Potem magia ustępuje miejsca depresji: wszyscy są rozleniwieni, obżarci i odliczają czas do końca sezonu. Publiczność nie dopisuje. Aktorzy gubią kwestie. Spektakl przenosi się do Blackpool lub innego zamierającego wówczas kurortu, gdzie wegetuje aż do następnego roku. Kostiumy wędrują do skrzyń. Lampy gasną. Ale oto nadeszła Wigilia; ludzie byli weselsi i hałaśliwsi niż zwykle, widzowie żywiej reagowali sykami i gwizdami, a dziatwa była umazana słodyczami jeszcze niemiłosierniej. Sam Książę zdawał się bardziej zniewieściały, najdroższy Kopciuszek zaś, nasza gwiazda i oczko w głowie, jeszcze słodsza, ładniejsza, delikatniejsza, bardziej migotliwa i bajkowa niż kiedykolwiek.
Tylko ja czułam się jakoś inaczej niż zwykle. Gdy rozpoczął się ostatni akt, rozbolała mnie głowa. Przeszło mi przez myśl, czy aby na dobre nie wycofać się z branży; wyjechać, osiąść gdzieś w Europie, gdzie nie zostanę rozpoznana.
Mrzonki, uznałam w duchu. Dla Brzydkiej Siostry nie ma ucieczki.
Jednakże myśl nie ustępowała. Co się ze mną dzieje? Potrząsnęłam głową, chcąc odzyskać jasność myślenia. Wówczas, po raz pierwszy w mojej długiej karierze, nastąpiło coś tak dziwnego, że mało się nie zająknęłam.
Byłam obserwowana. Mężczyzna siedział niedaleko od rampy, ukryty w półmroku; rosły, długowłosy i nieco zgarbiony pod szarym, kosmatym okryciem. Nie spuszczał ze mnie wzroku.
To było niezwykłe – ba, zdumiewające. Graliśmy akurat scenę, w której Kopciuszek śpiewa swą żałosną pieśń w otoczeniu współczujących zwierząt, a ja wraz z siostrą mizdrzymy się przed lustrem. A jednak nie było wątpliwości (na wszelki wypadek raz jeszcze łypnęłam w stronę widowni): mężczyzna patrzył na mnie.
Na mnie. Serce idiotycznie podskoczyło mi w piersi. Nie był najprzystojniejszy, to fakt; jego wygląd świadczył dobitnie, że pierwszą młodość ma za sobą. Mimo to emanował siłą i autorytetem, a wielkie oczy pod gęstą strzechą włosów były błyszczące i uważne. Nieoczekiwanie dotarło do mnie, że mam na sobie idiotyczny kostium: gigantyczną turniurę, za duże buty i absurdalnie wypchany stanik. Pewnie uznał, że wyglądam komicznie, skonstatowałam ponuro. Jednak na twarzy mężczyzny malował się wyraz powagi.
Do końca sceny czułam na sobie jego spojrzenie. Kiedy ponownie wyszłam na deski, po rozczulającym dialogu Księcia z Kopciuszkiem, mężczyzna wciąż był na widowni; w kolejnej scenie tak samo. Gdy wreszcie sypnięto mi mąkę w twarz i widownia zawyła z radości, on jeden nie wybuchnął śmiechem. Widziałam, że pochyla głowę, pewno zasmucony (tak sobie wyobrażałam) poniżeniem dumnej heroiny. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Jak w transie odegrałam ostatnią scenę, machinalnie wygłaszając kwestie, ze wzrokiem mimowolnie utkwionym w twarzy nieznajomego. Twarzy mało atrakcyjnej, choć interesującej i wyrazistej. Jego dłonie – niepospolicie wielkie, jak łapy dzikiego zwierzęcia – kryły w sobie obietnicę delikatności. Oczy błyszczały w mroku niczym ślubna obrączka. Drżałam od stóp do głów.
Ostatnia scena. Kurtyna opada. Trzymając się za ręce, wyszliśmy raz jeszcze, aby pokłonić się publiczności. Kiedy się pochyliłam, mężczyzna gorączkowo wyszeptał mi do ucha:
– Spotkajmy się na zewnątrz. Proszę.
Rozejrzałam się gwałtownie, podświadomie wypatrując innej kobiety – piękniejszej, bardziej godnej – która podejdzie bliżej i odpowie na jego wezwanie. On jednak nadal uważnie spoglądał na mnie złocistymi oczami. Odwzajemniłam spojrzenie, tak przejęta, że nawet nie poczułam dotyku rozpalonej dłoni stojącego obok mnie aktora. Mężczyzna kiwnął głową, jakby w odpowiedzi na nieme pytanie.
– Ja?
– Tak, ty.
I zniknął w tłumie, zwinnie i niepostrzeżenie jak myśliwy.
Wywoływano nas czternaście razy. Serpentyny sypały się gęsto, fruwało konfetti, podrabiany Książę i Jaśnie Pani dostali kwiaty. Widownia biła huczne brawa (dały się też słyszeć pojedyncze gwizdy pod adresem wiecie kogo), lecz w moim umyśle panowała wielka cisza i wielkie zdumienie. Tak jakby w głowie otworzyło mi się nagle trzecie oko, o którego istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Za kulisami zrzuciłam perukę i kostium, po czym wybiegłam na dwór, przekonana, że to żart, że mężczyzna – kimkolwiek był – odszedł, zabierając skrawek mojego serca.
Czekał w uliczce za teatrem. Wiszący po drugiej stronie ulicy neonowy afisz przedstawienia oświetlał mu włosy. Śnieg skrzypiał mi pod stopami. Mężczyzna znacznie górował nade mną wzrostem, choć nie jestem niska. Po raz pierwszy w życiu poczułam się mała. Tak: mała i delikatna.
– Od razu wiedziałem – odezwał się ochrypłym głosem, kiedy znalazłam się w zasięgu jego ramion. – Jak tylko cię zobaczyłem. Zupełnie jak w bajce. – Mówiąc te słowa, obsypywał pocałunkami moje włosy i twarz. – Chodź ze mną. Te raz, zaraz. Rzuć wszystko. Zaryzykuj.
– Ja? – szepnęłam, z trudem łapiąc oddech. – Przecież jestem Brzydką Siostrą.
– Już ja znam te gwiazdy pierwszego planu. Wszystkie są takie same. Spotkałem kiedyś dziewczynę… – Urwał, jakby zabolało go samo wspomnienie. – Teraz już wiem. Przejrzałem je. – Zamilkł i popatrzył na mnie. – O tobie też wiem wszystko.
Objęłam go, wtulając twarz w futrzane klapy szarego płaszcza. Serce zabiło mi jeszcze mocniej.
– Ale ja jestem… – spróbowałam ponownie.
– Nie. – Przejechał palcami po mojej twarzy, rozmazując szminkę. – Nie jesteś.
Spróbowałam wyobrazić sobie, jak to jest nie być Brzydką Siostrą. Słowo „brzydka” towarzyszyło mi od zarania; wciąż mnie określa. Kim będę bez tego słowa? Na samą myśl zadrżałam.
Nieznajomy dostrzegł moją minę.
– To tylko jeden z aspektów naszych ról – powiedział. – Dobry, zły, brzydki. My też jesteśmy bohaterami, na swój sposób. My, którzy po opuszczeniu kurtyny odchodzimy z kwitkiem. Odrzuceni. Pozbawieni szczęśliwego zakończenia. Należymy do siebie, ty i ja. Po tym, co oboje przeszliśmy, zasługujemy na coś lepszego.
– Ale… bajka – zaoponowałam bez przekonania.
– Napiszemy ją od nowa. – Powiedział to z niezłomnym przekonaniem. Poczułam, że mój opór słabnie. Za nami słychać było dudnienie dyskotekowej muzyki – rozpoczynał się bal; jak zwykle wczesnym wieczorem, puby serwowały trunki po niższych cenach.
– Przecież nawet cię nie znam! – zawołałam. Chodziło rzecz jasna o to, że nie znałam siebie: lata w skórze Brzydkiej Siostry pozbawiły mnie własnej tożsamości, pozostała tylko ta narzucona. Po raz pierwszy w życiu poczułam piekące łzy.
Nieznajomy uśmiechnął się szeroko. Zobaczyłam, że ma dość duże zęby, ale życzliwe spojrzenie.
– Mów do mnie Wilczku – zaproponował.