Skórzany świat Ala i Christine

Napisałam to opowiadanie dla żartu. Wprawdzie romans to przeżytek, ale niech gra muzyka…

Sięgając po filiżankę z herbatą, Christine wyprostowała zdrętwiałe plecy i obejrzała swoje dzieło. Nieźle, uznała, zadowolona z efektu: proste ściegi, żadnych marszczeń mimo trudnego materiału, dobry wyrób. Ktoś będzie miał porządne, mocne spodnie robocze: wprawdzie dość ekscentryczne, ale nie do zdarcia. Tylko ciekawe, po co ta klapka.

Mniejsza z tym. Christine Jones tylko wykonywała polecenia, pozostawiając artystyczną wizję Candy. Wypełnianie poleceń opanowała do perfekcji. Wyobraźnia to specjalność Candy.

Spotkały się w klubie Weight Watchers. Candy ważyła sześćdziesiąt pięć kilogramów i chciała zjechać do sześćdziesięciu; Christine ważyła osiemdziesiąt trzy i – jak mawiał jej mąż Jack – „odpuściła sobie”. Chciała schudnąć przynajmniej osiemnaście kilo, ale na razie szło jej kiepsko. Zyskała natomiast kolejne trzy oraz grupkę przyjaciół, złożoną z Candy, jej koleżanki Babs oraz Dużego Ala Maguire’a, maskotki klubu.

Duży Al należał do klubu od trzech lat. Był potężnym mężczyzną, który nigdy nie stracił ani grama; tolerowano go tylko dlatego, że jego obecność podnosiła na duchu nawet najgrubsze uczestniczki programu. Christine zastanawiała się, co z tego miał, po czym doszła do wniosku, że po prostu odpowiadało mu towarzystwo. Babs pracowała w fabryce obuwia i rozpaczliwie szukała faceta; Candy była rozwódką, należała do grona starszych studentów wydziału wzornictwa odzieżowego miejscowej politechniki.

Od razu przypadły sobie do gustu.

– Śliczny sweter – zagadnęła Candy, gdy Christine schodziła z wagi. – Missoni, prawda?

Christine oblała się rumieńcem i przyznała, że zrobiła go własnoręcznie.

Candy nie kryła podziwu. Nie potrafiła szyć ani dziergać, ale miała mnóstwo pomysłów; może kiedyś mogłyby się spotkać i porozmawiać? I tak powstał „druciany klan”, jak mawiał Jack. Każdej niedzieli po kościele Candy, Babs, Christine i Duży Al spotykali się u Christine, aby dyskutować o włóczkach i wzorach. Wszyscy wpadli w żywiołowy entuzjazm, Christine zaś – jako najbardziej doświadczona – służyła praktycznymi radami. Candy nie umiała robić na drutach, Babs dziergała szybko, ale niedbale, natomiast Al, choć zdumiewająco delikatnie obchodził się z włóczką i drutami, z uwagi na swą powolność kwalifikował się tylko do najprostszych czynności.

Candy sypała pomysłami jak z rękawa. Jej koleżanka ze studiów otworzyła nieduży sklep. Dzianiny ręcznej roboty mogły być istną żyłą złota; nawet najprostsze wzory osiągnęłyby cenę minimum sześćdziesięciu funtów. Po odjęciu dwudziestu procent marży dla koleżanki i kolejnych dwudziestu na materiały zostawałaby jeszcze połowa do równego podziału pomiędzy projektantkę (czyli Candy) oraz siłę roboczą, którą była w tym wypadku Christine.

Początkowo Jack był niechętnie nastawiony do całego przedsięwzięcia, wyśmiewał przyjaciół oraz przedsiębiorczość żony. Wkrótce jednak zaczęły napływać pieniądze – najpierw po kilka funtów, potem coraz więcej, w miarę jak powstawały coraz to wymyślniejsze wzory i stosowano lepsze włóczki. Candy przystąpiła do eksperymentów: łączyła wełnę z gumą, lureksem oraz jedwabiem. Wymagało to większej wprawy, przerastającej możliwości Babs i Ala. Christine osiągała jednak tak zaskakujące rezultaty, że gotowe ubrania szły nieraz za osiemdziesiąt, a nawet sto funtów.

Rola Christine nabierała coraz większego znaczenia. Podczas gdy Al zajmował się coraz częstszymi dostawami, a Babs dziergała najprostsze wzory, Christine przerzuciła się na specjalne gatunki wełny i zaczęła przyjmować zamówienia na wyroby krawieckie. Czasem były to stroje do tańca nowoczesnego, kostiumy teatralne albo przebrania. Niektóre – na przykład spodnie z tajemniczą klapką – sprawiały dość niezwykłe wrażenie, ale Candy zapewniała, że właśnie takie wyroby idą jak świeże bułeczki. Zresztą jednorazowa zapłata w wysokości dwustu funtów – za skórzaną koszulę gladiatora, z ćwiekami, do spektaklu „Juliusz Cezar” – ostatecznie skłoniła Christine do wyrażenia zgody. Wreszcie Candy zaproponowała oficjalne założenie wspólnego interesu: trzyosobowej spółki z równymi udziałami, z przyjacielem Candy jako cichym wspólnikiem. Prawnik przygotował dokumenty. Christine twierdziła, że nie potrzebuje spółki – Babs i Al i tak mieli stawki godzinowe – ale Candy chciała, żeby wszystko było jak należy.

– Tak musi być, kochanie – odparła, słuchając powątpiewań Christine. – Przecież większość obowiązków spoczywa na tobie.

Ujęło to Christine, która uważała, że jest o niebo mniej inteligentna i atrakcyjna od przyjaciółki, i często wstydziła się własnych niedostatków. Jej zdaniem Candy zasługiwała na coś więcej; fakt, że nigdy o tym nie wspominała, był kolejnym dowodem jej wspaniałomyślności.

Jack przestał narzekać. Christine miała swój warsztat, ze specjalną maszyną do szycia skóry, gdzie spędzała większość wieczorów, słuchając radia. Tymczasem Jack przesiadywał w siłowni, gdyż w przeciwieństwie do żony nie miał zamiaru odpuścić, i utrzymywał świetną formę.

Czasami martwiło to Christine. Nie znaczyło to, że straciła zaufanie do męża, jednak trzy godziny w siłowni to chyba lekka przesada. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie znalazł sobie kochanki, po czym z miejsca ogarniały ją wyrzuty sumienia. Jack lubił rozmawiać na męskie tematy, o czym świadczyła jego reakcja na druciany klan, i niekiedy potrzebował męskiego towarzystwa. Mam szczęście, myślała; jest wesoły, oddany i nie ma wygórowanych wymagań seksualnych (choć czasem mógłby mieć; jest coś takiego jak nadmierna rycerskość). Nie, naprawdę jestem szczęściarą, powtarzała w duchu. Kto wie, czy Jack nie zasługuje na coś lepszego.

Czasami jednak, gdy wykonywała „specjalne” zlecenia, odczuwała ulgę, że nie ma go w domu. Nigdy nie krył niechęci do Candy; pogarda dla Dużego Ala też była słabo zatuszowana. Poza tym słabo orientował się w branży skórzanej – handel detaliczny nie przyczyniał się do poszerzenia tej wiedzy – i na widok ostatniego zamówienia na pewno nie powstrzymałby się od docinków. Rzeczywiście była to osobliwa kolekcja, lecz skoro ktoś płacił za partię trzysta funtów, rzeczy na pewno miały zbyt.

Jeszcze raz przyjrzała się spodniom. Czarna skóra dobrej jakości, trzydzieści dwa w pasie, ozdobna wkładka. Tylna klapka wciąż stanowiła zagadkę – może to rodzaj kieszeni na narzędzia, choć podczas pracy przydałoby się chyba coś solidniejszego. Christine miała nadzieję, że zrobiła wszystko jak należy. Nie była to pierwsza para, a dotychczas nie wpłynęły żadne skargi. Poza tym wolała nie ingerować we wzory, odkąd niechcący popsuła całą partię bielizny (dla awangardowego zespołu tańca, jak powiedziała Candy), wprowadzając wzmocniony klin własnego pomysłu. Candy zareagowała złością: „Na miłość boską, Christine, gdybym chciała klin, kazałabym ci go wstawić”. Dlatego Christine postanowiła poprzestać na wykonywaniu poleceń. Może tancerze potrzebowali dodatkowej wentylacji – wiecie, tam na dole, pomyślała. W takim wypadku wzmocniony klin mógł spowodować szereg niespodziewanych komplikacji. Nic dziwnego, że Candy wyszła z siebie.

Tak czy siak, spodnie były zdecydowanie dziwaczne. Czarna spódniczka baletowa nie budziła większego zdziwienia, gorset jakoś tam do niej pasował, choć Christine nie mogła wykombinować, na jakiej zasadzie. Bardzo sztywny (użyła twardych nylonowych listewek) i wiązany z tyłu, przypominał babciną bieliznę, z tą drobną różnicą, że był uszyty ze skóry. Może jest przeznaczony dla kogoś, kto ma problemy z dyskiem, pomyślała Christine. Chociaż wtedy dostałby gorset z ubezpieczenia społecznego. Albo to: niby kapelusz, a pod pewnym kątem wygląda raczej jak maska. Ale jak tu coś zobaczyć, skoro nie ma otworów na oczy? Christine z dezaprobatą potrząsnęła głową. Ci dzisiejsi tancerze mają naprawdę dziwne pomysły. Co jest nie tak w przyjemnym „Jeziorze łabędzim” albo „Dziadku do orzechów”?

Niemniej jednak kontakt z niecodziennym tworzywem dawał jej szczególną satysfakcję. Miękka skóra, jedwab, ćwieki, gaza. Zawsze lubiła prace ręczne, ostatnio zaś oddawała się zajęciom rękodzielniczym ze wzmożonym zapałem, nie tylko z powodu nieobecności Jacka. Polubiła je bardziej niż robienie na drutach. Podczas pracy przychodziły jej do głowy najdziwniejsze myśli, miała coś w rodzaju snów na jawie. Wyobrażała sobie, jak wkłada skórzane wdzianka, czuje ich rozkoszny dotyk na skórze i może (tu zamrugała powiekami)… może nawet występuje w nich na scenie. Wbrew zapewnieniom Candy stroje w marzeniach Christine nie były przeznaczone do tańca, terapii ortopedycznej, występów teatralnych ani pielenia, lecz do czegoś zgoła odmiennego, ekscytującego, tajemniczego i emanującego siłą. Pochylona sumiennie nad maszyną, z lekkim uśmieszkiem igrającym W TAŃCU na ustach, Christine rzucała się w wir marzeń, w których stawała się kimś zupełnie innym: kimś, kto nigdy nie wypełniał poleceń, lecz sam je wydawał.

Marne szanse, pomyślała, pakując stroje. Bez konsultacji z Jackiem nie zamawiała nawet pizzy, nigdy też nie podejmowała żadnych decyzji dotyczących firmy bez uprzedniego porozumienia z Candy. Christine Jones była urodzonym podwładnym, czeladnikiem, kimś, kto całe życie gra drugie skrzypce. Przecież nie ma w tym nic złego, uspokoiła w myślach samą siebie, nie każdy musi rządzić. Owa konkluzja nieoczekiwanie ją przygnębiła, podobnie jak przekonanie, że omija ją coś bardzo istotnego. Jak wówczas, kiedy człowiek wychodzi z łazienki z papierem toaletowym przylepionym do buta, a wszyscy za jego plecami ryczą ze śmiechu.

O ósmej zawiozła towar do Dużego Ala. Jak zwykle natychmiast otworzył drzwi, jakby na nią czekał. Okrągła twarz promieniała zadowoleniem.

– Christine! Tak myślałem, że to ty. Wejdź na herbatę.

– Sama nie wiem – odparła z wahaniem. – Jack wróci la da chwila… – Al zmarkotniał i Christine zrobiło się go żal. – No dobrze, ale tylko na chwilę.

Dom Ala byłby ciasny nawet dla mężczyzny przeciętnego wzrostu. Dla niego wydawał się maciupeńki: olbrzym obijał się o ściany jak przerośnięta kukiełka w wiktoriańskim domku dla lalek. Zaparzył herbatę w miniaturowych filiżankach, trzymając imbryk między kciukiem i palcem wskazującym.

– Ciasteczko?

– Al, naprawdę nie powinnam.

– Daj spokój, mała. Marnie byś wyglądała jako chudzielec.

Christine z uśmiechem sięgnęła po śmietankę. Mimo swoich prawie dziewięćdziesięciu kilogramów, przy Alu czuła się jak figurka z porcelany. Poza tym Al wcale nie był „tłumokiem”, jak obraźliwie mawiał Jack; przypominał raczej fotel, nazbyt wypchany pod tapicerką, bezkształtny, ale wygodny.

– Widzę, że skończyłaś. – Wskazał głową karton.

– Tak. Jutro możesz to dostarczyć.

– Aha.

Christine odniosła wrażenie, że Al ma trochę niewyraźną minę; ciekawe, czy widział te wyroby i czy ma na ich temat swoje zdanie.

– Dziwadła – powiedziała. – Ale skoro ludzie chcą je kupować… – Zauważyła, że Al ma na sobie sweter, który po darowała mu na Gwiazdkę, zielony z płatkami śniegu. – Ładnie wyglądasz – dodała.

Zarumienił się z lekka.

– Mój ulubiony.

Christine wybuchnęła śmiechem.

– Jack nie chce ich nosić. Twierdzi, że są beznadziejne.

– Jack to idiota.

Odpowiedź była natychmiastowa. Christine nie mogła uwierzyć własnym uszom. Al nigdy nie używał „wyrazów”; nigdy też nie słyszała, żeby źle się o kimś wypowiadał.

Poczerwieniał jak burak, jakby czuł, że przesadził.

– Przepraszam, mała – powiedział. – Nie wiem, co mnie naszło.

Christine patrzyła na niego zdziwiona.

– Coś się stało?

Al potrząsnął głową, unikając jej wzroku.

– Al?

Cisza.

– Al?

Kiedy zaczął mówić, najpierw powoli, a następnie z rosnącą pewnością siebie, Christine dolała im obojgu herbaty. Wszystko ułożyło się w logiczną całość: Candy zasługiwała na coś lepszego, Jack zasługiwał na coś lepszego, ona sama, o zwinnych palcach, lecz niewiarygodnie ociężałym umyśle, obsługiwała maszynę do szycia, podczas gdy przyjaciółka zarabiała dwadzieścia pięć procent, obsługując jej męża. Zgrabnie to sobie obmyślili. Jack był cichym wspólnikiem, trzecim współwłaścicielem interesu; zaprzyjaźniony butik okazał się wymysłem, gdyż sprzedaż szła w najlepsze przez Internet. Jack i Candy wiedzieli, że Christine nigdy nie przyjdzie do głowy, aby tam zajrzeć.

– To nie są stroje do tańca, prawda? – zapytała Christine, kiedy opowieść dobiegła końca.

Duży Al potrząsnął głową.

– To są… – szukała odpowiedniego słowa – akcesoria erotyczne? Gadżety dla sex-shopów, do seksownych przebieranek?

Nie musiał odpowiadać. Jego mina była jednoznaczna.

Christine sięgnęła po kolejne ciastko. Ku własnemu zdziwieniu zachowała zimną krew. Wielokrotnie zastanawiała się, jak by postąpiła, gdyby Jack ją zdradził. Przypuszczała, że gdyby, a raczej kiedy by do tego doszło, przeżywałaby to zupełnie inaczej. A teraz złapała się na tym, że podobają się jej sympatyczne, życzliwe oczy Ala.

– Gdzie oni są? – spytała wreszcie.

– U Candy – odparł Duży Al.

– Dobrze – oznajmiła Christine. – Jedziemy.

Kiedy dotarli do domu Candy, dochodziła dziewiąta. W sypialni na górze paliło się światło. Christine od razu nacisnęła klamkę; wiedziała, że Candy nie zamyka drzwi na klucz. Duży Al podążał tuż za nią. Weszli na piętro, a potem do sypialni.

Na łóżku leżała pościel z purpurowego jedwabiu, ściany niemal w całości były wyłożone lustrami. Christine odnotowała z pewnym zdziwieniem, że pomimo rygorystycznej diety Candy ma na nogach cellulitis. Jack leżał na brzuchu, jakby cierpiał na ból żołądka. Christine tak dawno nie widziała męża nagiego, że prawie go nie poznała.

– Jezu, Christine. – Próbował usiąść, ale futrzane kajdanki unieruchomiły go w miejscu. Christine zawsze przypuszczała, że Jack nie interesuje się seksem. Teraz zrozumiała, że po prostu nie interesował go seks z nią. Strój, który miał na sobie, i zestaw gadżetów na toaletce świadczyły o bujnej fantazji erotycznej i skłonności do eksperymentowania. – Posłuchaj… – zaczął.

– A więc tak to się zakłada – powiedziała Christine. – Trzydzieści dwa w pasie, tak? Myślałam, że raczej nosisz trzydzieści cztery.

Nie ulegało wątpliwości, że mąż ma na sobie jej dzieło; rozpoznałaby je z zamkniętymi oczami. Czarna skóra z ozdobną wkładką, szew nabijany ćwiekami. No i, oczywiście, klapka. Candy wpatrywała się w Christine z rozdziawionymi ustami. Miała na sobie sznurowane kozaki i majtki z wentylacją.

Był to najokrutniejszy rodzaj zdrady. Cóż za banał – mąż i najlepsza przyjaciółka, udając wzajemną antypatię, spotykali się tuż pod nosem Christine. Końcowa odsłona dodała sytuacji źdźbła pikanterii. Christine wyobraziła sobie, jak siedzi pochylona nad maszyną do szycia, pogrążona w niewinnych marzeniach („Biedna, głupia Christine myśli, że szyje kostiumy do tańca; nawet nie wie, co to wibrator!”), podczas gdy Jack i Candy zabawiają się w najlepsze i zrywają boki na myśl o własnym sprycie i perwersji.

Co dziwne, Christine uprzytomniła sobie, że dotknęła ją nie tyle sama zdrada, ile fakt, że robili to w jej ubraniach, ubraniach, które kosztowały ją tyle zachodu. „Wyobraź ją sobie w tych majtkach!”. Cha, cha, cha. Beczka śmiechu! Cóż, pomyślała Christine, ten się śmieje… I sama uśmiechnęła się mimowolnie.

– Christine – powiedział Jack. – Chyba musimy porozmawiać.

Ale Christine nie słuchała. I tylko stojący przy drzwiach Duży Al dostrzegł na jej ustach przelotny, groźny uśmieszek.

Wśród drobiazgów rozrzuconych na toaletce znalazła drugie futrzane kajdanki, cyfrowy aparat fotograficzny oraz rolkę czarnej taśmy klejącej. Rozpracowanie aparatu okazało się dziecinnie łatwe, zajęło jej kilka minut. Zrobiła kilka zdjęć pod różnym kątem, poprawiając niekiedy fałdy pościeli i wygładzając marszczenia na miękkiej skórze. Wypisz, wymaluj profesjonaliści, pomyślała z rozbawieniem. Pasują do siebie jak ulał…

– Chyba rozpocznę własną działalność – powiedziała, chowając aparat do kieszeni. – Moje udziały w firmie, wraz z połową udziałów Jacka, dadzą na początek niezłą sumkę. – Po patrzyła na męża, który wił się na łóżku, czerwony jak burak. Jaki to przyjemny widok, dla odmiany, pomyślała.

Wciąż nie mogła jednak zrozumieć, co jest takiego uwodzicielskiego w tych gadżetach. A jednak wszystkiego warto choć raz spróbować, doszła do wniosku. – Najprawdopodobniej poprowadzę sprzedaż przez Internet – dodała z namysłem. – Jak widać, ten system doskonale się sprawdził. Poza tym – pochyliła się i z uśmiechem zerwała taśmę kneblującą usta kochanków – szkoda zmarnować takie dobre zdjęcia.

– Nie zrobisz tego – warknął Jack, wyprowadzony z równowagi.

– Zrobię – odparła Christine.

– Niby jak? Sama?

Christine popatrzyła na Dużego Ala.

– Niezupełnie – powiedziała.

Al uśmiechnął się szeroko i oblał rumieńcem, a następnie chwycił ją w objęcia. Christine z zadowoleniem wpadła w rozłożyste ramiona, rozkoszując się dotykiem kogoś tak dużego, znacznie potężniejszego od niej. Pomimo albo właśnie za sprawą swych gabarytów Al wydał jej się niezwykle pociągający; doświadczyła uczucia „namacalności”, które nachodziło ją wieczorami podczas pracy. Z tą drobną różnicą, że teraz nie była samotna. Spłynęło to na nią niczym olśnienie. Gdy uniosła wzrok, napotkała ciepłe spojrzenie brązowych oczu i serce zaterkotało jej jak maszyna do szycia. Z wysiłkiem wyplątała się z objęć Ala i ponownie skierowała wzrok na toaletkę. Mają mnóstwo czasu, by rozkoszować się sobą nawzajem, lecz zanim to nastąpi, musiała zrobić coś ważnego. Postawić kropkę nad i.

– Rozwiążcie mnie wreszcie, kretyni – burknął Jack.

W czarnej skórze i kajdankach usiłował wyglądać dostojnie, ale nie bardzo mu to wychodziło.

– Chwileczkę, kochanie – odrzekła Christine. Wzięła z toaletki jakiś przedmiot i z uśmiechem podeszła do łóżka.

Nie była do końca pewna, co to jest ani do czego służy, lecz widok tylnej klapki w spodniach nieodparcie nasuwał rozwiązanie zagadki.

Загрузка...