Nałogowo zaczytuję się w kolorowych czasopismach o życiu śmietanki towarzyskiej. Ukazywany w nich świat jest moim zdaniem fascynujący, złowrogi, często przygnębiający, czasem zaś na swój sposób zabawny. Poniższe opowiadanie nie jest oparte na autentycznych wydarzeniach, ale być może to tylko kwestia czasu.
Nazywam się Angela K. Może o mnie słyszeliście; prowadzę rubrykę towarzyską w magazynie „Pożegnanie”. Lat dwadzieścia dziewięć, atrakcyjna i zdolna – mam imponujące CV, dyplom z dziennikarstwa, słynną siostrę (niegdysiejszą twarz kosmetyków Pluvióse), idealną cerę oraz korony warte piętnaście tysięcy funtów. No i jeszcze jedno – moja kariera jest skończona. Szlus. Finita. Fini.
Stało się to w zeszłym tygodniu, przy przekąskach i szampanie. Najbardziej sensacyjne derniere sezonu (podobno wszyscy nieśmiertelni zapowiedzieli swój udział), a ja miałam szczęście je relacjonować. Bądź co bądź właśnie dlatego wybrałam pracę w gazecie: podróże, blichtr, ploteczki oraz najbardziej emocjonujące wydarzenia towarzyskie. Wiedziałam, że jeśli stanę na wysokości zadania, napłyną kolejne zlecenia. Tego rodzaju spotkania były bardzo na czasie, a magazyn „Pożegnanie” miał ambicje stać się liderem pośród pism podejmujących tę tematykę. Wybór, oczywiście, padł na mnie, inteligentną i ustosunkowaną dziennikarkę, szczupłą i nierzucającą się w oczy blondynkę. Miałam obserwować, nadać relacji swobodny charakter i nie zwracać na siebie uwagi. Nie mogło się nie udać. Niby jak?
Starannie dobrałam strój. Warto mieć siostrę modelkę: człowiek poznaje projektantów, dostaje mnóstwo próbek i gratisów, nie wspominając o rzeczach po siostrze, które jednak nie dość, że napełniają goryczą, to na dodatek wymuszają zachowanie smukłej sylwetki.
Naturalnie obowiązuje czerń (bez dwóch zdań) oraz wiśniowe dodatki (w tym sezonie bardzo na topie). Klasycznie od stóp do głów, żadnej golizny ani ekstrawagancji. Przecież idę tam jako dziennikarka.
Uroczystość odbywała się o godzinie piętnastej w najbardziej prestiżowym londyńskim krematorium (odnowione wnętrze i półroczna lista oczekujących). Przyszłam nieco za wcześnie, gorączkowo ściskając czarno zdobione zaproszenie, ale nie dając się ponieść nerwom. Naturalnie siostra podeszłaby do tego spokojnie, cóż, miała wprawę. Uwielbiała spotkania towarzyskie – jeszcze przed wejściem do budynku naliczyłam trzech z grona jej ekskochanków – znała dosłownie wszystkich.
Dziennikarze przybywają pierwsi; za barierką dostrzegłam tłum fotografów i kamery telewizyjne. Rozpoznałam swą główną rywalkę Amber D. z czasopisma „K.O.” oraz Piersa z „Krema”. Kiedy weszłam na przepyszny czarny dywan i wręczyłam zaproszenie dwóm ochroniarzom stojącym przy drzwiach, błysnął flesz. Zostałam rozpoznana.
To było jak sen. Nadeszła chwila, do której wiodło całe moje dotychczasowe życie. Oszołomiona wkroczyłam do środka. Po raz pierwszy gościłam na tak ważnej uroczystości jako ja, a nie niezdarna młodsza siostra gwiazdy. Wspaniałe uczucie. Nareszcie wyszłam z jej cienia, ludzie – mężczyźni – patrzyli na mnie z ciekawością i podziwem. Wiedziałam, że wyglądam świetnie; ostatnia dieta przyniosła efekty: wróciłam do rozmiaru sześć, choć aby zmieścić się w jej ostatnich ciuchach, musiałam jeszcze zrzucić parę kilo. Gładkie włosy, szykownie blada twarz (opalenizna jest obecnie zdecydowanie passe), wiśniowe paznokcie lśniące jak lustro. Wiem, że gdyby tam była, skupiłaby na sobie wszystkie spojrzenia, nie dlatego, że jest ładniejsza, ale z powodu tej sukni, tego mężczyzny, skandalu albo rozstania. Lecz bez niej ja też stałam się nieśmiertelna: byłam wolna i osiągalna, bajkowa księżniczka na bajkowym balu, drepcząca w szklanych pantofelkach w poszukiwaniu swojego księcia…
W głównej sali panował tłok. Bar na drugim końcu serwował „Czarnych Rosjan” (retroironiczny drink sezonu) oraz anyżowy kir, kelnerzy roznosili bieługę i bliny, a młode gwiazdki obsiadły eleganckie fotele i sącząc wodę mineralną, rozmawiały o zmarłej.
– Cóż, to nie mogło odbyć się tak błyskawicznie. Nie wiesz, skarbie, ile tu się czeka?
– Pewno nieźle posmarowali.
– Podobno chodziło o zaburzenia na tle pokarmowym…
– Coś takiego! Anoreksja czy bulimia?
– Chyba nie ma żadnego oficjalnego sponsora. Wiesz, Tymon kolekcjonuje trofea: ma już ofiarę AIDS, zakrzepicy, raka piersi i ataku terrorystycznego…
– Spójrz na to optymistycznie: wreszcie osiągnęła wymarzony rozmiar zero.
Z wysiłkiem oderwałam się od tej pasjonującej wymiany zdań; miałam na głowie ważniejsze sprawy. Wyjęłam notes (czarna krokodyla skóra, marki Smythson) i zaczęłam pisać.
Czerń zdominowała najważniejszą uroczystość pogrzebową tego lata. Kiedy ponad 600 gości przybyło od krematorium „Czarny sześcian”, wśród ubrań dominowały Prada i Ghost. Miałam okazję zauważyć, że uroczy debiutanci Lucie i Sebastopol Ritz-Carleton popijają „Czarnych Rosjan” z nastoletnim łamaczem serc Jerrym Golentzem. Nicky H. zajrzał na chwilę, po czym opuścił przyjęcie, a konceptualistyczny duet Grundy i Nebb olśnił towarzystwo idealnie dobranymi wiśniowymi kreacjami…
Wraz z kolejną falą gości dobiegły mnie odgłosy wzmożonego zamieszania.
Nasz reporter zobaczył Ruperta: w nowoczesnej wersji klasycznej wieczorowej marynarki wyglądał zabójczo. Niles i Petrovka wybrali Armaniego, ekscentryczna Piggy Laliąue przyszła od stóp do głów ubrana w Vivienne Westwood, a pisarz Salman Rushdie (z tajemniczą towarzyszką u boku) postawił na wygodę, wkładając T-shirt Gaultiera z nowej kolekcji „In-telligentsia”…
Sceny jak z podbijających rynek powieści typu „trumna i podwieczorek”. Śmierć to aktualna strawa duchowa: lubimy o niej czytać, byle tylko nie dotyczyła nas samych. Wszyscy też podziwialiśmy Hugh Granta i Renee Zelwegger w tegorocznym remake’u klasycznej opowieści „The Wrong Box”… Skala wydarzenia przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Tylu niezwykłych gości – a kondukt dopiero miał przybyć! Wzięłam kolejnego blina (były naprawdę przepyszne) i notowałam dalej.
Szef kuchni Armando Pigalle zaskoczył obecnych serią wymyślnych przekąsek. Jako kompozycyjny motyw przewodni wybrał „Ku pamięci” oraz „Strata”: menu składało się z lekkich jak piórko sufletów rozmarynowych, blinów z rybą, błękitnych sushi, pasta negra oraz proustowskich magdalenek w sosie z limy…
Za oknami, obleczonymi w czarne draperie, powstało poruszenie; domyśliłam się, że nadjechał kondukt. Wszyscy podeszli do drzwi, błysnęły flesze. Z notesem w ręku stanęłam na marmurowym stole i wyjrzałam na zewnątrz.
Wbrew niedawnym prognozom nakrycia głowy nadal odgrywają istotną rolę, co, jak zwykle, potwierdzili Phillip i Cozmo. W tym sezonie małe jest piękne; cudeńka z najnowszej kolekcji „Demise” wyraźnie na to wskazują. Nasz reporter zobaczył Isabellę w kaszmirowym cacku „Memento mori”, ozdobionym kościanymi elementami, Helena zaś włożyła na tę okazję zabawny kapelusz w stylu vintage z Czarnogrodu.
Poza kapeluszami nie było wiele do oglądania. Blisko kwadrans wyciągałam szyję, podczas gdy trumnę umieszczono za specjalnym parawanem („Wiadomości ze świata” miały wyłączność na zdjęcia), a ochrona usiłowała zapanować nad tłumem napierających fotoreporterów. Następnie kondukt cofnął się trochę, aby umożliwić operatorom kanału 55 filmowanie z obu stron, dla potrzeb zbliżeń nałożono dodatkową warstwę tuszu do rzęs i przyszła kolej na portrety.
Nowa generacja trumien jest smukła, nowoczesna i bardzo, bardzo sexy. Zmarła wybrała ekstrawagancki model Louisa Vuittona z szyberdachem, w najmodniejszym kolorze wiśni, kwiaty z „Dzikości serca” oraz muzykę graną na żywo przez zespoły „Hałastra” i „Chandra”…
Tłum wydał przeciągły jęk. Wszyscy wiedzą, że nieśmiertelni podążają w pewnej odległości za trumną – wśród zgromadzonych jest zazwyczaj jeden lub dwóch specjalistów od castingu i nigdy nie zaszkodzi uronić kilku łez, choć niektórzy zawsze przesadzają i wychodzą na durniów. Aby temu zapobiec, podobno ograniczono każdą z mów do dwóch minut (wszyscy pamiętamy żenujący sześciominutowy popis Skinniego McNalty’ego na zeszłorocznej uroczystości Saatchi), a technicy odpowiedzialni za światło i nagłośnienie mieli nakazane ściśle pilnować regulaminowych limitów czasowych.
Defilada po czarnym dywanie może potrwać kolejną godzinę. Przy podobnych okazjach należy pstrykać zdjęcie każdemu z osobna, kiedy zaś fotoreporterzy hurmem ruszają na co ciekawszego gościa, zachowanie niektórych osobistości bywa czasem co najmniej kontrowersyjne. Sięgnęłam więc po kolejny koktajl i śledziłam przebieg wydarzeń przez okno.
Uroczyste derniere to doskonalą okazja na zaprezentowanie najbardziej wymyślnych kreacji. Nasz reporter naliczył sporo awangardowych strojów od Alexandra McQueena, Galliano iJean-Paula Gaultiera, odjazdowe ubrania żałobne Virgin oraz breloczki do kluczy z najnowszej kolekcji Tracey Emin.
Przy drzwiach zrobiło się małe zamieszanie, kiedy dwie osoby próbowały wejść bez zaproszenia. Ochrona interweniowała błyskawicznie. Za plecami młodej gwiazdki w powiewnych szyfonach dostrzegłam w przelocie starsze małżeństwo, bez kapeluszy i zdecydowanie za stare na obrany przez nie styl funky (zestaw sweterek rozpinany plus perły zachowuje swą ironicznie niedbałą wymowę jedynie poniżej dwudziestego pierwszego roku życia, natomiast czerń wymaga nieskazitelnej cery i odważnych dodatków). Oboje wyglądali na bardzo oszołomionych i rozgniewanych. Usłyszałam, jak ochroniarz z telefonem komórkowym w każdej ręce wyjaśnia im, że osoby bez imiennych zaproszeń nie mają wstępu. Kiedyś mało nie doszło do skandalu, gdy w trumnie mniej ważnego członka rodziny królewskiej odkryto czterech niezaproszonych żałobników. Starsza pani ze łzami w oczach skinęła głową i uwieszona ramienia męża zeszła do strefy wydzielonej dla obserwatorów.
Jak potwierdza nasz reporter, zgodnie z przewidywaniami podjęto szczególne środki ostrożności, także wobec zmarłej.
Racja, pomyślałam. Tłum miał za zadanie trzymać się z daleka i spoglądać z podziwem na defiladę nieśmiertelnych. Tylko tego pragnął: blasku, pokrzepienia, marzeń. Przemysł pogrzebowy natychmiast wyczuł koniunkturę, oferując tańsze kopie fantazyjnych trumien prezentowanych w magazynach „Tren” i „Krema”. Ostatnie sondaże przeprowadzone przez „Pożegnanie” wykazały natomiast, że nasi czytelnicy, świadomi dominujących tendencji, już wpisali się na listę oczekujących na najnowsze egzemplarze (pikowany model Ozymandias firmy Chanel zamówiono z wyprzedzeniem do 2015 roku).
Zobaczyłam trumnę z inicjałami; szyberdach pozwalał zajrzeć do środka. Widoczne z tyłu małżeństwo uparcie nie ruszało się z miejsca, stając w kadrze fotografom „Wiadomości ze świata”. Wokół nich krążyła jasnowłosa specjalistka public relations, z komórką przyciśniętą do ucha. W ogólnym zgiełku usłyszałam jej głos („Tak mi przykro, skarbie, zobaczę, co da się zrobić”), po czym kiedy wniesiono trumnę do budynku, ponownie nastało zamieszanie.
W makijażu dominują barwy zdecydowane; zmarła wybrała metaliczny fiolet firmy Urban Decay oraz dodatki marki Moriarty.
Zza trumny wyłoniła się specjalistka PR, ciągnąc za sobą ogłupiałe małżeństwo. Ochrona przepuściła ich z ociąganiem, czemu się nie zdziwiłam: podobne uroczystości narzucają pewne wymogi co do stroju, na miłość boską, tamtym zaś zdecydowanie przydałaby się pomoc stylistów. Na przykład makijaż – kto dziś stosuje na pogrzeb wodoodporny tusz do rzęs? I choć kilka łez nie zaszkodzi, wydmuchiwanie nosa jest niedopuszczalne – wydzieliny są nie na miejscu. Zobaczyłam, że fotograf ustawia starych na tle trumny; powinnam była ich uprzedzić, że zdjęcie i tak powędruje do śmietnika. Ludzie, którzy czytają o podobnych wydarzeniach, są spragnieni blichtru i plotek, a nie ponurych min geriatrycznych bywalców uroczystości pogrzebowych. Zresztą rzucali cień na całe przyjęcie; widziałam, że goście uprzejmie schodzą im z drogi. Nawet przedstawiciele elitarnej agencji Creme-de-la-Creme (od lansowania pogrzebów) zachowali dystans. Co za brak wyczucia, pomyślałam. Żeby tu w ogóle przychodzić!
– Z północy, kochanie. Yorkshire albo Derbyshire, czy coś takiego…
– Chryste, co za nuda. Ciekawe, co ich tu sprowadza. Raczej nie pasują do towarzystwa…
– Pewnie przyjechali na pogrzeb. Ostatecznie była ich córką.
– Okropność! Patrz, idzie kelner, weź koktajl!
Ominąwszy parę szerokim łukiem, spędziłam miłe pięć minut na ploteczkach z Cardamom Burrows i jej przyjaciółką Coriander Hague, świadoma zawistnych spojrzeń Amber z „K.O.”. Małżeństwo z północy postało chwilę na skraju grupy, po czym odeszło na bok, odmawiając poczęstunku. Nikt nie kwapił się do nawiązania z nimi rozmowy.
Goście otrzymali prezenty, w skład których wchodziły supermażące tusze do rzęs firmy Eulogy, miniaturki Moet Black Label, flakony najmodniejszego zapachu Penhaligona „Chryzantema” oraz przepiękny srebrny breloczek do kluczy z motywem trumny od Aspreya & Garrarda. Wszystko zapakowano w torby z limitowanej serii…
Sesja fotograficzna nareszcie dobiegła końca i w pomieszczeniu zrobił się okropny tłok. Temperatura skoczyła o kilka stopni; na szczęście otwarto okna i uruchomiono wentylatory sufitowe. Wiedziałam, że za kilka minut nastąpią przemówienia – szczerze mówiąc, to najnudniejsza część ceremonii, bardzo jednak lubiana przez czytelników. Zresztą na uroczystościach tego typu zawsze znajdzie się słynny żałobnik, który ożywi ponurą uroczystość. W kącie dostrzegłam Madonnę (burka plus prześmiewcza minisukienka) w otoczeniu kilkudziesięciu ochroniarzy w garniturach od Armaniego, pogrążoną w rozmowie z Eltonem Johnem. Opodal stali Tom Parker-Bowles i A.A. Gili (zdziwiona jego widokiem przypomniałam sobie, że prowadzi rubrykę o cateringu pogrzebowym), i witali się wylewnie z Hugh Grantem i Sophie Dahl.
Pośpiesznie zapełniałam kartki. Przestałam pisać pełnymi zdaniami, przeklinając modę, która wyklęła notesy elektroniczne na korzyść papierowych (przyznaję, że akcesoria piśmiennicze są bardzo stylowe). Obiecałam sobie jednak, że wieczorem przepiszę wszystko jak należy na komputerze.
Graham Norton: lureks i kaszmir marki Fake London. Julie Burchill z Tonym Parsonsem (?) – na pewno jakaś pomyłka – może szantaż?? Smakowita gwiazdeczka Apricot Sykes – odpowiednik Johnny’ego Deppa w spódnicy – wicehrabia Wimbourne, Speccy Von Strunckel, Zadie Smith…
Przez chwilę zabawiałam się liczeniem gości, z którymi flirtowała moja siostra. Towarzystwo bawiło się doskonale – trumnę przeniesiono tymczasem na katafalk (gustownie okryty aksamitem). Zespoły grały na całego. Nastał moment zaskoczenia, kiedy przygasły światła i zapadła cisza. Gdy jednak wyszło na jaw, że to wprowadzenie do solowego występu „bez prądu” Johnny’ego Nuisance’a z „Hałastry”, który odtworzył 4’33” Cage’a, obecni zareagowali spontanicznym aplauzem.
Przyszła pora na mowy pogrzebowe. Pełni oczekiwania rozstąpiliśmy się na boki, gdy wnoszono ogromną mównicę. Nazwiska słynnych osób, które mają zabrać głos, są pilnie strzeżone; nawet ja nie miałam pojęcia, kto wejdzie na podium. Przybyło tyle sław, że każde wystąpienie z pewnością okaże się wydarzeniem. Wszystko zależało od tego, jaki wizerunek zmarłej zamierzano zaprezentować: intelektualny niepokój (Salman Rushdie, Jeremy Paxman, Stephen Fry); styl funky (Graham Norton); dominacja seksualna (Madonna); styl dziewczęcy (Stella, Jodie, Kate) albo rozrodczy (Kit – ty, Piggy, India, Pakistan). Tak czy inaczej, nastała magiczna chwila. Suknie, łzy, odkryte tajemnice… kto wie, co może się zdarzyć. W zeszłym roku Elspeth Trhdal-Pursuing wylądowała na pierwszej stronie „Pożegnania” po koncertowym ataku histerii, podczas którego dziękowała wszystkim, od Boga po papużkę sąsiadów, za to, że wspierali ją po śmierci ukochanego psa Figgisa. Jim Grossly zaś, legendarny gwiazdor porno, zaskoczył i rozbawił gości, wygłaszając mowę na własnym pogrzebie nagraną na taśmie wideo i zajeżdżając do krematorium karawanem w kształcie gigantycznej prezerwatywy.
Lecz gdy zastygliśmy, wstrzymując oddech, na mównicę weszło małżeństwo z północnej Anglii. Ona nadal ściskała sfatygowaną torebkę od Marksa & Spencera (zbyt starą, by uchodziła nawet za styl vintage), on miał na sobie odświętny garnitur i czarny krawat. Owładnęło mną uczucie potwornego deja vu. Kiedy umarła babcia, wszystko wyglądało dokładnie tak samo: ten sam garnitur, identyczna wysłużona torebka, bliźniaczo zbolałe miny przy sherry i pieczeni.
Z rosnącym przerażeniem i wściekłością zrozumiałam, że zamierzają zabrać głos. Może nawet chcieli zmówić modlitwę, nie wiedząc, że to przeżytek, podobnie jak hot dog i solarium. Poczerwieniałam z upokorzenia. Wszystko zepsują; zrobią scenę, przypominając, że mimo naszych starań śmierć, ów bezlitosny żniwiarz, towarzyszy nam nieubłaganie. Nie mogłam tego znieść. Stara patrzyła prosto na mnie, widziałam oczy osnute siatką zmarszczek, opadające kąciki ust (nie słyszała o botoksie?) zastygłych w grymasie rozpaczy, który u Gwyneth lub Halle wyglądałby wyśmienicie, lecz u niej był zbyt rzeczywisty i dosłowny, jak odleżyny lub inne równie przykre schorzenia niepokazywane w filmach.
– Pewnie zastanawiacie się, po co przyjechaliśmy – po wiedziała tym swoim bezbarwnym głosem. – Ale przecież jesteśmy jej rodzicami i chyba nie potrzebujemy zaproszenia na pogrzeb własnej córki.
Też mi przemówienie, pomyślałam. Zwykle rozpoczyna się od podziękowań, po czym przy zachowaniu limitu czasowego rzuca jak największą liczbę sławnych nazwisk.
– Ja urządziłabym to trochę inaczej – podjęła, tocząc po sali zbolałym wzrokiem – ale dziś jest dzień naszej Maggie i wszyscy przyjaciele mają prawo oddać jej ostatnią posługę.
Ostatnią posługę! Co za żenada. Chciałam krzyknąć, żeby przestali, dać im do zrozumienia, że wszystko psują, lecz wciąż czułam na sobie smutne, żałosne spojrzenie kobiety (na co się tak gapiła, na miłość boską?), które zapierało mi dech w piersiach i sprawiało, że tkwiłam jak wrośnięta w podłogę. Przymknęłam oczy, czując mdłości.
– Cóż, nie jestem dobrym mówcą – ciągnęła kobieta załamującym się głosem. – Nie chcę wam psuć zabawy. Chciałabym tylko powiedzieć, że… – Urwała, a dźwiękowiec popatrzył wymownie na stoper. – Chcę powiedzieć, że nasza Maggie… nasza Maggie…
Etykieta pogrzebowa wymaga, żeby podczas przemówień stać w miejscu, głównie z uwagi na kamery omiatające widownię oraz z szacunku dla dźwiękowców. Pal sześć, musiałam się napić. Chwyciwszy koktajl z sąsiedniego stolika, wychyliłam go do połowy i mdłości częściowo ustąpiły. Zobaczyłam, że niektórzy goście okazali zdziwienie na dźwięk imienia Maggie – od lat nikt tak jej nie nazywał – ale dziennikarze z wyraźnym zadowoleniem krążyli wokół zebranych, nie żałując sobie alkoholu i jedzenia. Amber z „K.O.”, niezmordowana tropicielka skandali, przypatrywała mi się ukradkiem.
– Moja żona chce powiedzieć – wtrącił stary, starannie dobierając słowa – że Maggie była naszą córką. Rzadko ją widywaliśmy. Robiła karierę i w ogóle. Ale bardzo ją kochaliśmy, tak jak i naszą drugą córkę. Zrobilibyśmy dla nich wszystko, dosłownie wszystko… – (Boże, niech on się wreszcie zamknie, modliłam się w duchu) -…staraliśmy się ze wszystkich sił. Ale czasem trudno dotrzymać młodym kroku. Nie mieliśmy żalu, kiedy nie przyjeżdżała albo nie dzwoniła. Albo nie miała czasu odebrać telefonu. Byliśmy dumni z naszej Maggie, nadal jesteśmy. Pamiętam, jak…
W tym momencie szczęśliwie upłynęły dwie minuty i wyłączono mikrofon. Odczułam pewną ulgę, że oszczędzono nam wspomnień o cioci Madge i wujku Joe lub – co gorsza – małej Aggie i skrzyni z ubraniami. O tym, jak razem z siostrą tworzyły uroczy duecik, całkiem jak bliźniaczki, małe pieszczoszki, dwa aniołki z porcelany. Ponownie otworzyłam notes i zapisałam wściekle: Mowy grubo poniżej oczekiwań. Uwaga na marginesie – ewidentna różnica pokoleń. Zachować lekki ton – np. „torebkowicze” lub „50 sposobów, aby wyzwolić się od matki”. Kiedy jednak podniosłam wzrok, oboje wciąż patrzyli na mnie, ona z wyciągniętą ręką, on z tą swoją skruszoną miną, której zawsze tak nienawidziłam. Zupełnie jakbym coś mogła im dać albo oni mogli dać coś mnie.
– Mamo, proszę cię – wymamrotałam.
Ale kobieta była niewzruszona.
– Daj spokój, Aggie. Nie wstydź się. Ona by sobie tego życzyła.
Ludzie odwracali się, żeby na mnie spojrzeć. Zarumieniłam się po same uszy. Chciałam krzyczeć ze złości („Mamo, błagam cię, daj spokój”), lecz tylko bezsilnie wzruszyłam ramionami z bladym uśmiechem, jakbym padła ofiarą zabawnego malentendu, podczas gdy małżeństwo spoglądało na mnie z podium ze smutnym zdziwieniem, następnie oszołomieniem, a wreszcie zrozumieniem i rezygnacją.
Te dwie minuty tak przygniotły mówcę, że zdawał się nie wyższy niż cztery stopy; krasnal w odświętnym garniturze, z martwą córką u boku. Żona wydawała się jeszcze mniejsza, wysuszona staruszka, która umrze, nie skosztowawszy anyżowego kirą ani blinów z rybą, gotowa nawet znieść męki uroczystego pogrzebu, byle tylko popatrzeć z daleka na dwie utracone córki…
W dzieciństwie nie wybaczamy bliskim ich śmiertelności. Na pogrzebie babci podano sherry i pieczeń; płakałyśmy razem, mama, siostra i ja, nad niesprawiedliwością, która bez ostrzeżenia odbiera nam ukochaną osobę w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat. Następnie schowałyśmy resztki jedzenia do plastikowych pojemników, tato poszedł z kolegami na piwo, a Maggie i ja odgrywałyśmy wróżki, przebrane w stare ubrania babci i umalowane pomarańczową szminką cioci Madge, przysięgając, że będziemy żyć wiecznie. Ale to było dawno temu, świat poszedł do przodu, i słusznie. Nie byłam już Aggie – stałam się Angelą K., wyrafinowaną, dowcipną, stylową, a przede wszystkim opanowaną. Angela K. nie bawiła się w nostalgię, nie płakała i nie siąkała nosem. Była chłodna, wyważona i żartobliwa, oraz całkowicie pozbawiona wydzielin.
– Aggie, kochanie, proszę.
– Twoja mama i ja nie będziemy żyć wiecznie.
– Martwimy się o ciebie. Nie dzwonisz.
– I jesteś taka chuda. Zupełnie jak…
– Twoja siostra.
Tego było już za wiele. Wybuch nadciągał jak lawina, zmiatając wszystko po drodze. Fotografowie też to dostrzegli; poczułam, jak zwracają ku mnie żarłoczne obiektywy. Nie ma bowiem smaczniejszego kąska niż publiczne załamanie nerwowe gwiazdy. Bo przecież byłam gwiazdą, nawet jeśli tylko pośrednio. Znajdowałam się o krok od płaczu; piekły mnie oczy, dusiło w gardle. Wiedziałam, że nie dam rady się powstrzymać, pytanie tylko, ile szkody to przyniesie. I kiedy łzy trysnęły mi z oczu, a smarki z nosa, poczułam, jak wraz z nimi ulatują moje opanowanie, perspektywy, marzenia oraz kariera.
Nie ma ucieczki, dotarło do mnie jak przez mgłę: nieśmiertelni nie istnieją. Śmierć jest wszędzie, obojętna na barierki i oddziały ochroniarzy, głucha na muzykę, plotki i wytworny catering. Tkwiła w nas wszystkich, przechadzała się po deptaku i czaiła w pracowni modnego projektanta. Nosiła wymarzony rozmiar zero i brylowała w towarzystwie, doskonała tancerka i błyskotliwa uwodzicielka. Płakałam nad niesprawiedliwością tego wszystkiego, nad nieśmiertelnymi, siostrą, rodzicami oraz sobą. Ponieważ w końcu zawsze płaczemy nad sobą, prawda? Płaczemy, bo wiemy, że nie będziemy żyć wiecznie. Przeklinamy wadliwy gen, który czyni nas śmiertelnymi, i nienawidzimy rodziców, którzy nam go przekazali.
Goście patrzyli jak zaczarowani. Obiektywy aparatów celowały prosto we mnie. Z technicznego punktu widzenia przekroczyłam wyznaczone dwie minuty, ale to było dobre, ba, wspaniałe, w gruncie rzeczy po to właśnie przyszli, żądni surowej cielesności, krwawej ofiary w obecności śmierci, owej niezrównanej imprezowiczki.
– To niesprawiedliwe! – wrzasnęłam, przekrzykując zgiełk. – Nie jestem gotowa!
I gdy błysnęły flesze, zespoły zaczęły na nowo rzępolić, a głos tłumu przeszedł w przeciągły jęk, usłyszałam, jak Amber szepcze mi do ucha: – Wal śmiało, skarbie. Połóż ich trupem.