Gastronomikon

Niektórzy jakoś nie mogą powiązać autorki „Złego nasienia” i „Śpij, blada siostro” z autorką „Czekolady” i Jeżynowego wina”. Napisałam to opowiadanie, żeby posłużyło jako łączące ogniwo. Poza tym jedzenie też może być przerażające.

Kiedy zapraszamy gości na obiad, zawsze coś nie gra. Ostatnio był dziwny zapach, coś stukało w ścianach, nagle pojawił się tyci i wyjątkowo szpetny karzełek, którego pośpiesznie wrzuciłam do zlewu, puszczając wodę, zanim zdążył podeptać świeżo polukrowaną partię babeczek. Światła w jadalni przygasły, rzucając osobliwą, czerwonawą poświatę, lecz wszyscy uznali to za usterkę instalacji, a ja uratowałam sytuację, podając kawę i napoje w salonie.

Żaden z gości nie zwrócił uwagi na szelest dochodzący zza okienka łączącego kuchnię z jadalnią, a jeśli nawet, z grzeczności powstrzymano się od komentarza.

Na pewno przez ten pudding.

Pozostałe potrawy były bezpieczne: sałatka z krewetek, następnie pieczony kurczak, zielone warzywa, ziemniaki pieczone i piure oraz marchewka z groszkiem. Ernest ucieszyłby się z szarlotki, zawsze prosi o taki deser. Lecz postanowiłam wypróbować coś nieco bardziej oryginalnego: na przykład gateau z Czarnego Lasu albo tort cytrynowy.

Rzecz jasna, preferencje Ernesta narzucają pewne ograniczenia: w książce kucharskiej jest dział, do którego w ogóle nie zaglądam, ponieważ mąż nie zje nic wymyślnego lub „zagranicznego”. Nikt by nie przypuszczał, że ma w sobie cudzoziemską krew. Jest taki angielski: zawsze ubiera się elegancko, musowo ogląda „Archerów”, głosuje na konserwatystów i kocha swoją matkę.

Spotkałam ją zaledwie kilka razy, jeszcze przed ślubem. Było to dla mnie niemałe zaskoczenie. Naturalnie zmieniła imię, ale rzucało się w oczy, że nie jest stąd. Miała długie czarne włosy spięte srebrną klamrą i bardzo ciemne oczy. Włosy Ernesta są nieco jaśniejsze, oczy raczej piwne niż brązowe, karnacja zaś mniej złocista, lecz i tak dostrzegłam między nimi podobieństwo.

Podobnie jak syn ubierała się na modłę angielską, choć nie tak starannie; suknia nie budziła zastrzeżeń, lecz nie wkładała pończoch: stopy w delikatnych, złotych sandałach były bose. Zamiast swetra zapinanego na guziki nosiła haftowany szal z napisem wyszytym złotą nitką wzdłuż krawędzi. Pamiętam, że jej cudzoziemski wygląd wzbudził we mnie zakłopotanie, lecz starałam się je ukryć. Ernest chyba podzielał moje odczucia, choć najwyraźniej darzył matkę bezkrytycznym uwielbieniem. Moim zdaniem okazywał to z przesadą – gładził ją po włosach i nadskakiwał jej jak schorowanej staruszce. A nie była ani schorowana, ani stara: wyglądała co najwyżej na trzydzieści pięć lat i… była piękna. Rzadko używam tego słowa w odniesieniu do ludzi, ale do niej pasowało jak ulał. Piękna. Jako osoba o dość przeciętnym wyglądzie czułam się przy niej trochę nieswojo; wiadomo, co ludzie opowiadają o mężczyznach i ich matkach.

Nigdy nie poznałam ojca Ernesta. Podobno był Anglikiem, ale wyprowadził się dawno temu, kiedy Ernest był mały. Nie widziałam żadnych zdjęć, a matka raczej nie miała ochoty o nim rozmawiać.

„W naszej rodzinie kobiety nigdy nie zaznały szczęścia z mężczyznami”, tymi słowami porzucała temat. Zapewne jego rodzice sprzeciwiali się małżeństwu z cudzoziemką. Sądzę, że moi też nie okazaliby zadowolenia. Gdyby wiedzieli.

Chyba przypadłam jej do gustu. Po naszym ślubie wyjechała – pochodziła z Persji albo innego kraju arabskiego – i choć Ernest nigdy tego nie potwierdził, podejrzewałam, że wróciła w rodzinne strony. Starałam się nie afiszować ze swoją radością, ale w głębi serca odczułam ulgę. Wizyta teściowej wywołałaby w sąsiedztwie niemałą sensację.

W prezencie ślubnym podarowała nam książkę kucharską. Na widok sporej paczki owiniętej w szkarłatny papier Ernest od razu domyślił się, co jest w środku. Ujął matkę za ramiona i pośpiesznie zagadał do niej w niezrozumiałym języku. Nie krył poruszenia, a w oczach matki dostrzegłam łzy. Na szczęście byliśmy sami.

Wreszcie przyjął paczkę. Nie wiem dlaczego, ale uczynił to z pewnym ociąganiem. Następnie wręczył ją mnie, rzucając przelotne spojrzenie na matkę.

– Nasz rodzinny skarb – powiedział łagodnym tonem. – Od pokoleń przechodzi z matki na córkę. To najcenniejsza rzecz, jaką ma. Twierdzi, że w twoich rękach będzie bezpieczna.

Zerwałam szkarłatny papier (dziwny kolor jak na ślub, zauważyłam w duchu). Szczerze mówiąc, nie rozumiałam, o co tyle zamieszania. Trzymałam w rękach starą książkę w skórzanej oprawie, pociemniałą od wielokrotnego dotykania. Niestarannie przecięte kartki pokrywała czcionka mikroskopijnej wielkości. Gdzieniegdzie widniały liczne plamy, które uniemożliwiłyby odczytanie tekstu nawet przy znajomości języka.

Kartki były różnej grubości; tu i ówdzie na marginesach dopisano komentarze albo doklejono karteczki z zapiskami. Na początku dołączono parę stronic, zapisanych innym charakterem pisma. Jedne przepisy były po angielsku, inne w językach obcych, które rozpoznałam, przeważnie po francusku i niemiecku. Na wewnętrznej stronie okładki widniała lista nazwisk.

– Wszystkie kobiety w naszej rodzinie – wyjaśniła matka Ernesta, pokazując palcem. – Masz tu ich nazwiska.

Tylko ostatnie było angielskie. Sulebha Alazhred Patel. Trochę trudne do wymówienia. Nic dziwnego, że je zmieniła.

– Czy to książka kucharska? – Wśród zapisków po angielsku dostrzegłam listę składników. – Bardzo lubię gotować.

Ernest i matka wymienili spojrzenia.

– Tak, książka kucharska – odparła wreszcie. – Bardzo stara i bardzo cenna.

– Dla matki ma szczególną wartość – dodał Ernest. – Sprawowała nad nią pieczę od śmierci mojej babki.

– Dziękuję – odpowiedziałam grzecznie. – Prześliczna.

Ci mężczyźni, pomyślałam. W ich mniemaniu kuchnia matek nie ma sobie równych. Domyślałam się, że Ernest poprosi, abym gotowała w domu z przepisów jego mamy. Oby tylko nie były zbyt egzotyczne. Drewniane meble okropnie chłoną zapach curry. Poza tym sąsiedzi… wiadomo, jak ludzie potrafią plotkować. A przecież Ernest wygląda zupełnie jak Anglik.

Niepotrzebnie się przejmowałam. Po wyjeździe matki Ernest wyraźnie się uspokoił. W ogóle jest opanowanym człowiekiem, wolnym od – jak to się mówi – namiętności. Tylko raz widziałam, że jest wzruszony – podczas tamtego spotkania z matką. Nigdy nie powiedziałabym tego wprost, ale moim zdaniem nie wpływała na niego najlepiej. Jej wyjazd wyszedł mu zdecydowanie na dobre.

Co do książki kucharskiej, niewiele się pomyliłam. Zawsze nalegał, żebym korzystała z przepisów teściowej, nawet jeśli miałam podobne. Początkowo niezbyt mi się to podobało – prawdę mówiąc, nie byłam pewna, czy to higieniczne: te wszystkie plamy i odciski zatłuszczonych palców – ale plastikowa obwoluta częściowo rozwiązała problem. Oczywiście Ernest jest bardzo skrupulatny. Zaraz rozpozna, gdy dodam jeszcze jeden składnik albo odrobinę zmodyfikuję przepis. Wszelkie odstępstwa budzą jego nieopisaną irytację. Nauczyłam się ściśle przestrzegać receptur (czasem dziwnie sformułowanych, bo książka jest bardzo stara) i zbytnio nie eksperymentować. Ernest ma swoje ulubione potrawy, wszystkie z pierwszych stron książki: są to tradycyjne angielskie przepisy na zapiekankę z mięsa i kartofli czy wołowinę z cynaderkami zapiekaną w cieście. Z pozostałych przepisów w ogóle nie korzystam. Zresztą większość i tak jest po arabsku. Zdążyłam się też zorientować, że potrawy są jak dla nas zbyt egzotyczne. Czasami mnie korci, żeby sprawdzić, co się stanie, ale z góry mogę przewidzieć reakcję Ernesta. „Tylko bez dziwactw, kochanie. Co powiesz na schabowy?”.

Poprzestaję na jego ulubionych potrawach. Szarlotka z sosem waniliowym. Strucla z dżemem. Kapusta duszona z mięsem i ziemniakami. Kiełbaski zapiekane w cieście. Nigdy o tym nie wspomina, ale pewnie matka przyrządzała mu je w dzieciństwie. Albo należały do ulubionych potraw jego ojca. To takie ujmujące.

Mieliśmy szczęście, Ernest i ja. Niedługo po ślubie dostał pracę w dużym koncernie chemicznym: wytyczona ścieżka awansu, korzystne godziny pracy, trzy tygodnie wakacji w roku. Kupiliśmy ładny dom na nowym osiedlu, praktyczny samochód rodzinny. Mamy dwójkę dzieci, Cheryl i Marka; oboje są już prawie dorośli i świetnie im idzie na studiach. Żadnych poważnych chorób, klęsk ani nawet włamania. W zeszłym miesiącu, jak to często bywa po przyjęciu u nas w domu, Ernest dostał kolejny awans. Mawia w żartach, że to sprawka mojej kuchni. Nie wynikają z tego żadne wielkie pieniądze. Po co nam więcej? Jestem oszczędna. Nie przepadam za futrami ani biżuterią. Mamy ładny, wygodny dom oraz nową przeszkloną werandę. Chodzę na zajęcia układania kompozycji kwiatowych, a Ernest ma swojego golfa. Dzieciom nic nie brakuje. Jesteśmy zabezpieczeni.

A jednak czasami zachodzę w głowę, gdzie się podział mężczyzna, którego poślubiłam. Ach, nie jestem rozgoryczona, skądże znowu. Ale muszę przyznać, że choć na szczęście Ernest nie należy do grona nieodpowiedzialnych mężczyzn, przed którymi ostrzegała mnie moja matka, niekiedy zastanawiam się, co by było, gdyby miał w sobie więcej… hm… żaru. Gdyby był chociaż trochę mniej angielski. I gdybyśmy (ten jeden jedyny raz) spędzili wakacje w Bombaju albo Marrakeszu zamiast w Skegness czy Zatoce Robin Hooda. I dla odmiany trochę zaryzykowali, otworzyli się na coś nowego. Albo choć raz zjedli gobi saag aloo zamiast wołowiny z cynaderkami zapiekanej w cieście.

W zeszłym miesiącu była rocznica naszego ślubu. Dwadzieścia pięć lat, kto by pomyślał, srebrne wesele. Na tę okazję zaplanowałam ucztę. Ernest pracował do późna (obowiązki na nowym stanowisku), pomyślałam więc, że zaskoczę go uroczystą kolacją. Wyjęłam książkę, odruchowo otwierając ją na pierwszych stronach, zapisanych niemal całkowicie po angielsku i w przeciwieństwie do reszty dość czytelnych.

Dwadzieścia pięć lat małżeństwa nauczyło mnie, że przepisy z pierwszych dziesięciu stron są całkowicie bezpieczne. Och, wprawdzie czasem dochodzą mnie dziwne odgłosy i zapachy albo raptem przygasa światło, zmienia mi się perspektywa widzenia lub widzę, że ściany przechylają się na jedną stronę, ale moim zdaniem to niewielka cena za pyszny pudding Yorkshire albo leciutką tarte z twarogiem. Zresztą zazwyczaj dzieje się tak jedynie za pierwszym razem, potem jest spokojniej. To doskonałe przepisy: żadnego oszczędzania na składnikach ani kupowania mrożonego ciasta francuskiego. Przyprawy mielę własnoręcznie w dużym kamiennym moździerzu, który dostałam od Ernesta na pierwszą rocznicę. Nie żałuję ani chwili – na gotowanie potrzeba czasu. Sprawia mi to prawdziwą przyjemność. Nigdy nie przepadałam za nowoczesnymi gadżetami – mikserami, robotami kuchennymi, mikrofalówkami i resztą. Ernest nazywa je „złodziejami smaku”.

Dwadzieścia pięć lat, pomyślałam. Książka kucharska musi zawierać co najmniej tysiąc przepisów, a ja korzystałam zaledwie z pierwszych trzydziestu. Były najnowsze, wskazywał na to stan papieru. Późniejsze kartki miały kolor starego pergaminu do pieczenia, pismo zaś zrudziało i wyblakło. Powyżej setnej strony było niewiele zapisków po angielsku, a i te stały się prawie nieczytelne. „Zmieszać tykwę mąki kukurydzianej z utłuczonym drewnem smokowca, gdy księżyc jest w czwartej kwadrze…”. Serio!

Ale w sumie nie było tak źle. Przerzucając kartki, znalazłam kilka ciekawych przepisów, które nie brzmiały nazbyt wymyślnie. Jako danie główne zamierzałam podać pieczony udziec jagnięcy, na deser placek z brzoskwiniami i lodami. Na przystawkę zaś chciałam zaserwować coś, czego do tej pory nie przyrządzałam. Przecież Ernest nigdy nie powiedział wprost, żebym nie wychodziła poza dziesiątą stronę. No i mieliśmy rocznicę. Podczas niektórych uroczystości nawet doskonała sałatka z krewetek po prostu jest zbyt banalna.

Znalazłam go w okolicach czterdziestej strony. Część tłumaczenia napisano po francusku, ale zrozumiałam większość tekstu. Brzmiał bardzo zachęcająco. Zresztą w szkole byłam niezła z francuskiego. Uznałam, że sobie poradzę. Entree. To znaczy przystawka, prawda? Uważnie przejrzałam listę składników. Raczej nie stanowiły problemu. Niektóre wyrazy zapisano w skrócie (uznałam, że „jog.” oznacza „jogurt”); natknęłam się też na dziwną pisownię. Czas gotowania również był niejasny: znalazłam wyraz podobny do „długo”, co bynajmniej nie ułatwiało sprawy. Uznałam, że gdy mięso poleży w marynacie z ziół godzinę lub dwie, z pewnością nabierze aromatu.

Początkowo szło śpiewająco. Swoim zwyczajem utłukłam przyprawy w moździerzu, następnie dodałam kropelkę wytrawnej sherry, jogurt i cukier. Całość wyglądała trochę blado, ale dołożyłam łyżeczkę Gentleman’s Relish [Gentlemani Relish (ang.) – popularna w Anglii pasta z sardeli, masła, orientalnych ziół i przypraw. (Przyp. tłum. (w tłumaczeniu wyraz brzmiał rapace d’homme [Rapace d”homme (franc.) – drapieżnik polujący na człowieka; także: chciwość, żądza. (Przyp. tłum.) pewnie chodziło o francuski odpowiednik). W przepisie napisano po prostu viande, więc wzięłam ładny kawałek piersi z kurczaka, bez skóry, pokroiłam w paseczki i włożyłam do naczynia z marynatą. Następnie zajęłam się jagnięcina. Zapadał zmrok, ale dopiero gdy zdejmowałam skórkę ze zblanszowanych brzoskwiń, zobaczyłam, że lampki w kuchni przygasły, zamieniając się w czerwone punkciki. W powietrzu unosił się zapach przypominający fetor śmietników pozostawionych na słońcu. Pewnie dolatywał od sąsiadów, ja dwa razy dziennie przecieram nasz kosz środkiem dezynfekującym. Następnie rozległ się głośny łomot za ścianą w kuchni. Przypuszczałam, że nastoletni syn sąsiadów znowu nastawił wieżę na cały regulator; chwała Bogu, nigdy nie mieliśmy takich kłopotów z naszą dwójką. Rozpyliłam odświeżacz powietrza i dokładnie pozamykałam okna.

Przygotowując ciasto do deseru, usłyszałam gong, jakby podziemny dzwon raz po raz wybijał ten sam głuchy ton. Ze zdenerwowania mało nie zapomniałam obrócić kurczaka w marynacie.

Spojrzałam na zegar kuchenny. Ernest wróci do domu o ósmej, czyli została godzina na przygotowania. Jeżeli lampy znowu zaczną dziwnie się zachowywać, będę musiała rozstawić świece. Zresztą taka miła odmiana nie zaszkodzi. Doda kolacji nieco romantyzmu.

Jagnięcina wyszła pierwsza klasa. Przygotowałam też pieczony pasternak, ziemniaki piure i nowalijki, a placek z brzoskwiniami wstawiłam pod grill w piekarniku, żeby na wierzchu zrobiła się chrupiąca skorupka. Jeszcze raz przewróciłam kawałki kurczaka i w nagrodę nalałam sobie mały kieliszek czerwonego wina.

Siódma trzydzieści. Wyłączyłam piekarnik i zostawiłam placek, żeby trochę ostygł (najlepszy jest nieco przestudzony, z lodami waniliowymi). Postanowiłam obsmażyć kurczaka, a z reszty marynaty zrobić sos. Była to dość śmiała decyzja, zważywszy na upodobania Ernesta, ale uznałam, że jeśli danie nie będzie mu smakowało, zawsze mogę przyrządzić naprędce sałatkę z krewetek.

Dzwon nie przestawał bić. Rozważałam możliwość zastukania w ścianę, ale po namyśle zrezygnowałam. Nie warto zadzierać z sąsiadami. Za karę nie dostaną od nas kartki na Boże Narodzenie, i tyle.

Włączyłam radio. Nastawiłam stację z muzyką klasyczną (nic szczególnie wyrafinowanego, tylko najsłynniejsze utwory) i podkręciłam głośność, żeby zagłuszyć dzwonienie. Od razu lepiej. Nalałam sobie drugi kieliszek wina.

Nastawiłam piekarnik na niską temperaturę, żeby mięso było ciepłe, i zaczęłam nakrywać do stołu. Podłoga przechyliła się nieco, ściany odchyliły się od pionu, obrus zaś uparcie zjeżdżał ze stołu. Wreszcie unieruchomiłam go posrebrzanym świecznikiem, po czym ustawiłam na środku kompozycję z czerwonych goździków. Zganiłam się w duchu za wino, gdyż kręciło mi się w głowie, a ręka dygotała tak bardzo, że świeca gasła za każdym razem, gdy próbowałam ją zapalić. Ponownie poczułam stęchłą woń, a dźwięk gongu zagłuszył nawet radio, które zresztą również zaczęło szwankować: od czasu do czasu muzyka cichła i rozlegały się przeraźliwe piski. W pokoju zrobiło się strasznie gorąco (jak zawsze podczas gotowania), dlatego przykręciłam termostat i powachlowałam się egzemplarzem „Radio Times”.

Za kwadrans ósma nadal panował nieznośny upał. Miałam nadzieję, że nie zanosi się na burzę; na dworze zapadł nieprzenikniony mrok. Z radia dochodziły tylko piski, więc je wyłączyłam. Mimo to nadal słyszałam daleki świst, przypominający odgłosy pustyni. Pewnie coś z prądem. Dudnienie gongu zaczęło działać na mnie kojąco. Miałam wrażenie, że gdyby ucichł, pozostałe odgłosy dotarłyby do mnie znacznie wyraźniej.

Usiadłam i poczułam, że skądś ciągnie. Wiało jednak nie zimnym, a gorącym powietrzem. Zajrzałam do kuchni, chcąc sprawdzić, czy zamknęłam piekarnik. Wszystko wyglądało jak należy. Wówczas zauważyłam, że okienko łączące kuchnię z jadalnią jest uchylone na kilka cali. Czerwone światło padało na blat. Drzwi do kuchni zamknęły się z cichym trzaskiem.

Nigdy nie należałam do histeryczek. Jest to cecha, którą Ernest lubi we mnie najbardziej: nie cierpię robić zamieszania. Lecz patrząc na zamknięte drzwi, zatrzęsłam się od stóp do głów. Odgłosy dobiegające zza ściany przybrały na sile: dzwon bił ogłuszająco, rozlegało się szuranie oraz coś, co przypominało głosy, mrukliwe głosy szepczące w jakimś niezrozumiałym języku. Światło padające na blat wcale nie przypominało elektrycznego, raczej dzienne, ale było jakoś bardziej czerwone i ciemniejsze, jakby pochodziło od słońca znacznie starszego niż nasze. Naszło mnie mimowolne podejrzenie, że za okienkiem znajduje się nie jadalnia, lecz zgoła odmienny krajobraz: stary, potwornie jałowy i pokryty pyłem, a z piasku wystają wyszczerbione mury niegdyś wspaniałych miast, natomiast na czerwonej linii horyzontu czai się coś nieokreślonego i (na szczęście) ponad wszelkie wyobrażenie. Powoli wyciągnęłam rękę, aby domknąć okienko, wówczas jednak ogarnęła mnie niezbita pewność, że po drugiej stronie ktoś (odrażająco, niewyobrażalnie inny) chyłkiem próbuje uczynić to samo i wnet poczuję dotyk jego palców; wtedy zaś będę krzyczeć i krzyczeć bez końca…

To musiało być wino. Cóż innego? Wiedziałam jednak, że jeśli zaraz nie wyjdę z kuchni, zhańbię się do reszty. Zrzuciłam fartuch, chwyciłam torebkę i błyskawicznie pobiegłam do drzwi wyjściowych, zamykając je za sobą na klucz. Oczywiście, kolację trzeba będzie spisać na straty, lecz nawet ta potworna myśl nie nakłoniłaby mnie do powrotu.

Dałabym głowę, że gdy przekręcałam klucz w zamku, z kuchni doleciał odgłos wzmożonego szurania oraz niepokojący brzęk naczyń, jakby coś ogromnego przepchnęło się przez okienko, rozrzucając filiżanki i spodki po linoleum. Niewątpliwie była to sprawka pobudzonej wyobraźni. Albo wina. Mimo to wolałam nie ryzykować. Nie w naszą rocznicę. Ernest zrozumie.

Spotkałam go, kiedy szedł podjazdem, jak zwykle punktualny.

– Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy, kochanie – powiedziałam bez tchu, całując go w policzek.

Zerknął przelotnie na okno kuchenne, gdzie za firanką czerwone światło rozgorzało na dobre.

– Gotowałaś coś, skarbie? – zapytał czujnie. – Masz rumieńce.

Posłałam mu swój najdzielniejszy uśmiech.

– Pomyślałam, że moglibyśmy to uczcić i skosztować dziś czegoś innego – odrzekłam.

Ernest okazał pewne zdenerwowanie i jego oczy znowu powędrowały do okna. Podążając za jego wzrokiem, odniosłam wrażenie, że za firanką przesuwa się jakiś cień, przerażająco bezkształtny i wielki.

– Czy coś się stało? – spytał Ernest.

– Skądże – odparłam zdecydowanie, ciągnąc go w przeciwnym kierunku. – Może przydałoby się nam trochę odmiany? Co powiesz na rybę z frytkami, a potem kino? W kinie Majestic grają coś z Clintem Eastwoodem. Po filmie wpadniemy do pubu.

– Hm… to byłoby miłe. – Ernest odetchnął z ulgą. Za naszymi plecami załomotały drzwi kuchenne, brzęknęło szkło. Szliśmy naprzód, nie oglądając się za siebie. – Jesteś pewna, że wszystko gra? – powtórzył Ernest.

– Naturalnie – odpowiedziałam. – Mały wypadek w kuchni, nic wielkiego. Wszystko będzie dobrze. Zresztą – dodałam wesoło, zatrzaskując furtkę ogrodową – nie mogę ciągle sterczeć przy garach, prawda?

Sprzątnę po powrocie, postanowiłam w duchu, kiedy szliśmy Acacia Drive, trzymając się za ręce. Przy odrobinie szczęścia może nawet uratuję jagnięcinę. Zjemy ją jutro na zimno, z młodymi ziemniakami i sałatką. Deser chyba też będzie dobry.

Nie byłam tylko pewna, czy przetrwa kurczak.

Загрузка...