Rocznik ‘81

Napisałam to opowiadanie do antologii; dochód z jej sprzedaży przeznaczono na akcję „Magiczny Milion”, zainicjowaną, by wesprzeć rodziców samotnie wychowujących dzieci. Miało być historią o czarach, lecz dotyczy raczej sytuacji, kiedy po magii nie zostało już śladu…

Było nas dwanaścioro. Wszyscy stoimy na zdjęciu, od prawej: Hannah Malkin, Claire Corrigan, Anne Wyrd, Jane Beldame, Gloria Krone, Isabella Fraye. W dolnym rzędzie: ja, niemożliwie młoda, dalej Morwenna Hagge, Judith Weisz, Carole Broome i Dizzy McKelpie w okularach jak denka od butelek, z rudymi włosami rozsypanymi na kołnierzu mundurka. Po lewej stronie widać Paula (Chalky) Wighta, naszego rodzynka i niekwestionowanego prymusa. W branży czarodziejskiej początkowo chłopaków jest jak na lekarstwo, a potem dostają najcieplejsze posadki. Zastanawiałam się, czy ta reguła sprawdziła się w przypadku Paula Wighta. Ciekawe, czy się ożenił.

Od razu czułam się niepewnie. Obiecałyśmy to sobie dwadzieścia lat temu, co dla osiemnastolatek było niemal wiecznością. Potem słyszałam plotki i czytałam artykuły w gazetach, lecz nie utrzymywałyśmy kontaktu, prócz sporadycznych kartek na Boże Narodzenie czy Lampas [Saksońskie Święto Chleba (obchodzone 31 lipca), podczas którego zjada się pierwsze wypieki z zebranego w tym roku ziarna. (Przyp. tłum.).]. Doszły mnie słuchy, że Carole zamieszkała w walijskiej komunie, Hannah poślubiła uzdrowiciela ciała astralnego, zamieszkałego w Milton Keynes, a Isabella pracowała w City jako konsultantka. Wszystko to brzmiało dość konwencjonalnie. Jednakże pogłoski nie pozwalały ustalić kwestii zasadniczych: która przytyła, która straciła moc (albo, co gorsza, parała się Kaosem), która przeszła transformację plastyczną, a następnie wyparła się tego w żywe oczy.

Oczywiście Dizzy stanowiła wyjątek. Któż nie znał losów Desiree McKelpie? Była człowiekiem instytucją – oglądałyśmy jej twarz na okładkach brukowców, na billboardach i ekranach telewizorów. Warzyła miłosne nalewki na potrzeby członków rodziny królewskiej oraz hollywoodzkiej śmietanki. Wiedziałyśmy o jej romansach i rozwodach; wzdychałyśmy na widok wytwornych kreacji, snułyśmy domysły nad obwodem talii, która z roku na rok stawała się coraz węższa.

Spojrzałam na siebie krytycznym okiem. W przeciwieństwie do Annę, Dizzy czy Glorii nawet w szkolnych czasach nie należałam do chudzielców. Na próżno rezygnowałam z puddingów, pomimo starań smukła sylwetka zawsze jawiła się jako coś nieosiągalnego. Po dwudziestu latach nic a nic w tej kwestii się nie zmieniło. Ciekawe, kto wpadł na kretyński pomysł, żeby urządzić zjazd w spaghetterii.

Przyszłam za wcześnie. Na zaproszeniu widniała godzina dwunasta trzydzieści, a było dopiero dziesięć po. Chwilę postałam przy drzwiach, nadrabiając miną, ale co rusz ktoś mnie potrącał, więc postanowiłam zająć miejsce przy wielkim stole z tabliczką REZERWACJA. Dwie dziewczyny zachichotały, kiedy przeciskałam się obok nich. Oblałam się rumieńcem. Nie moja wina, że przejście było takie wąskie.

Na wszelki wypadek trzymając mocno torebkę, trąciłam biodrem wazon z kwiatami i mało brakowało, a by się przewrócił. Dziewczęta znowu parsknęły śmiechem. Ogarnęły mnie złe przeczucia.

Odszukałam swoje miejsce (nazwisko na bileciku napisano z błędem). Na stole stały cztery butelki wina i cztery wody mineralnej. Nalałam sobie kieliszek czerwonego wina i wypiłam duszkiem, po czym przesunęłam butelkę na drugi koniec stołu w nadziei, że nikt nie zauważy. Po namyśle doszłam jednak do wniosku, że nie ujdzie to uwagi tej małej żmii Glorii Krone, która nie powstrzyma się od kąśliwych uwag. Z powrotem przysunęłam butelkę do siebie.

Dwadzieścia lat. Niewyobrażalny szmat czasu. Ponownie spojrzałam na zdjęcie. Oto ja, w skromnym czarnym mundurku, z prawą ręką dumnie zaciśniętą na miotle. Oczywiście miotła pełni w dzisiejszych czasach głównie symboliczną rolę. Żadna dorosła wiedźma nie trwoniłaby swojego chi na to, by wprawić ją w ruch. Nie w dobie klasy biznes. Nawiasem mówiąc, nigdy nie leciałam klasą biznes. Według Alexa to strata pieniędzy. Wyliczył sobie nawet, że za jeden bilet w klasie biznes można kupić trzy miejsca w klasie ekonomicznej, do tego pół butelki szampana, dwie kanapki pret-a-manger oraz zestaw przyborów toaletowych, i jeszcze zaoszczędzić trochę grosza. Co nie znaczy, że kiedykolwiek wcieli! ów pomysł w życie. Również i to uważa za stratę pieniędzy. Na dobrą sprawę ostatni raz lecieliśmy samolotem na wycieczkę do Algarve w 1994 roku; marudził przez cały lot, że zajmuję zbyt dużo miejsca. Może jednak miotła nie byłaby taka zła.

Nalałam sobie drugi kieliszek. Nie chodzi o to, że jestem niezadowolona z życia. Cóż znaczy magia wobec poczucia bezpieczeństwa? Gospodyni domowa, lat trzydzieści osiem, żona konsultanta zarządu, dom w Croydon, dwóch synów w wieku piętnastu i dwunastu lat – do tego atrybut magii (na pamiątkę dawnych czasów). Wystarczy, aby zapewnić człowiekowi pełnię szczęścia. Tak czy inaczej, nie jest źle. Cóż, bywało lepiej.

Zawartość butelki zmniejszyła się do jednej trzeciej. Oczywiście pozornie; robią tak wąskie szyjki, że człowiek naleje mały kieliszek, a można odnieść wrażenie, że opróżnił butelkę do połowy. Teraz na pewno wszystkie zauważą: Gloria Krone łypnie niebieskim okiem i szepnie coś do Isabelli Fraye, swojej dawnej przyjaciółki, po czym obie wlepią we mnie chytre, złośliwe spojrzenia kotów syjamskich. „Kochanie, myślisz, że zagląda do kieliszka? To już przechodzi wszelkie wyobrażenie!”.

Postanowiłam pozbyć się dowodu, ukrywając butelkę pod krzesłem w pewnej odległości od siebie. Uczyniłam to w ostatniej chwili, gdyż wyłażąc spod obrusa, zobaczyłam kobietę – czarownicę – która kierowała się w moją stronę. Na moment ogarnęła mnie panika. Wstałam i ocierając usta wierzchem dłoni, rozpoznałam Annę Wyrd.

Nic a nic się nie zmieniła. Wysoka, szykowna blondynka w czarnym kostiumie – spodnie najwyraźniej włożyła na gołe ciało. Nigdy jej nie lubiłam; należała do paczki trzech rozchichotanych panienek z dobrego domu. Chwilę później nadeszły jej przyjaciółki, Morwenna Hagge oraz Claire Corrigan, również obleczone elegancką czernią. W przypływie złośliwej satysfakcji zauważyłam, że Morwenna zaczęła farbować sobie włosy, i z rozczarowaniem musiałam przyznać, że bardzo jej z tym do twarzy.

– Kochanie – powiedziała wylewnie Annę. – Ani trochę się nie zmieniłaś. – Mimochodem zerknęła na bilecik z moim nazwiskiem. Wymamrotałam jakiś bezmyślny komplement i opadłam z powrotem na krzesło. – Cóż, trzeba się starać, kotku – odrzekła Annę, nalewając wodę do szklanki. – Nie mamy już osiemnastu lat, prawda?

Stopniowo zjawiały się pozostałe. Gloria i Isabella z okrzykiem padły sobie w objęcia; jasne włosy identycznie ostrzyżone na pazia i senne spojrzenia jeszcze bardziej upodobniły je do kotów. Przyszła też Carole Broome, której widok ucieszył mnie bardziej, niż byłam skłonna przypuszczać. Nigdy nie łączyła nas szczególna zażyłość.

– Chwała Bogu, Carole – powiedziałam z entuzjazmem.

– Już myślałam, że jako jedyna nie ubrałam się na czarno.

Carole była niegdyś młodą, pilną i niezbyt atrakcyjną wiedźmą, której zainteresowania oscylowały bardziej wokół zielarstwa niż pirotechniki. Nikt nie chciał jej mieć w swojej drużynie podczas gry w miotły. Teraz znacznie schudła; nosiła koronę z warkoczy, długą fioletową suknię z aksamitu oraz wiele srebrnych błyskotek. Przypomniałam sobie plotkę, że przestaje z radykalną grupą walijskich czarownic, i poczułam się trochę nieswojo. Miałam nadzieję, że nie będzie mnie zanudzać opowieściami o pentagramach, puginałach i rytualnym zrzucaniu szat. Z pewnym niepokojem stwierdziłam, że wyznaczono jej miejsce obok mnie.

– Masz nieciekawą aurę – oznajmiła, sięgając po butelkę z wodą. – Fuj! Gazowana! Kelner, poproszę o wodę niegazowaną. Czy możemy wspólnie naradzić się nad menu?

Kelnerka, przestraszona dziewczyna z kucykiem, podeszła do nas ze zrozumiałym ociąganiem. Głos Carole brzmiał donośnie i kategorycznie.

– Widzę, że nie macie tu opcji wegetariańskiej – powiedziała oskarżycielsko.

Oho. Wzdrygnęłam się z poczuciem winy. Prawdę mówiąc, miałam apetyt na stek.

– Cóż, może pani zamówić omlet z grzybami albo makaron fusilli… – zaczęła kelnerka.

– Nie jadam jaj – warknęła Carole. – Ty też byś nie jadała, wiedząc, jaki mają wpływ na twoją karmę. Co do fusilli… – Spojrzała bacznie na kartę dań; powiększone okularami oczy wyglądały jak zielone spodki. – Czy to makaron z pszenicy?… Nie mogę jeść makaronu z pszenicy – powie działa do mnie, kiedy urażona kelnerka poszła skonsultować się z kucharzem. – Jest dla mnie stanowczo za bardzo jin. Za dużo jin mąci aurę. Chyba poprzestanę na wodzie i surówce z zielonych warzyw z ekologicznych upraw.

Z rezygnacją odsunęłam menu. Stek i frytki odpłynęły w siną dal. Na szczęście zjawiały się pozostałe czarownice. Powitałam je z ledwo skrywaną ulgą. Zawsze dosyć lubiłam Hannah Malkin; przyszła też Jane Beldame, zażywna i nieco męska w tweedowej spódnicy i żakiecie.

– Wspaniale cię widzieć, stara! – zawołała, roztaczając aromat wełny i naftaliny. – Macie alkohol?

Klapnęła na krzesło obok mnie (było to miejsce przeznaczone dla Judith Weisz) i nalała sobie czerwonego wina do samego wrębu kieliszka, nie zważając na piskliwe protesty Carole.

– Po tylu latach mamy co wspominać!

Pod wpływem słów Jane cofnęłam się myślami do uczt wyprawianych o północy w internacie (zawsze któraś stała na czatach, aby w porę ostrzec nas przed nadejściem przełożonej), wyścigów na miotłach urządzanych na korytarzu, pornograficznych kart tarota, wykradzionych profesorowi LeMage’owi, które posłużyły nam do rozszyfrowania osobistych fetyszy każdej z nas… I po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że zjazd to wcale niegłupi pomysł.

Potem przyszła Judith Weisz, bezbarwna czarownica o ziemistej cerze, ciesząca się jeszcze mniejszą sympatią niż Carole. Wyglądała na dużo starszą od nas. Nie zaprotestowała, że ktoś zajął jej miejsce.

– O nie, to ta wstrętna Weisz – szepnęła Gloria do Isabelli. – Szybko, przesuń się, żeby tu nie usiadła.

Judith musiała dosłyszeć tę uwagę, lecz nie rzekła ani słowa. W milczeniu usiadła obok Hannah i zaplotła ręce na kolanach. Zrobiło mi się jej żal, chociaż nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami. Ciekawe, po co w ogóle przyszła.

Za kwadrans pierwsza było nas dopiero dziesięć. Jane opróżniała już trzeci kieliszek, Hannah uczyła mnie, jak odróżnić ciało fizyczne od astralnego, Isabella dyskutowała z Claire Corrigan o transformacjach plastycznych („To już nie jest czarna magia, skarbie, dzisiaj każdy to robi”), Gloria i Morwenna porównywały zaklęcia miłosne, Annę czytała przyszłość z zacieków na kieliszku Jane, a Carole wykłócała się z kucharzem („Proszę się zastanowić, co czuje pomidor!”). Właśnie gdy Judith odkryła pod swoim krzesłem na wpół opróżnioną butelkę wina, w progu stanęła Dizzy McKelpie i rozejrzała się po sali, świadoma wrażenia, jakie wywoła. Pamiętałam ją jako bladego chudzielca z masą rudych loków i okularami w brzydkiej czarnej oprawce. Okulary zniknęły, odsłaniając wielkie oczy i powłóczyste rzęsy, włosy zostały spektakularnie wygładzone, a smukłą kibić opinała czarna suknia z dżerseju, spod której wyglądały szkarłatne pantofle na niebotycznych obcasach. Natychmiast ściągnęła na siebie uwagę wszystkich obecnych – goście wytrzeszczyli oczy, a Dizzy wdzięcznie udała, że niczego nie zauważa. Usłyszałam, jak Gloria szepcze do Isabelli: „Transformacja”. Kątem oka dostrzegłam, że Carole zaciska dłoń na amulecie; nawet Jane była pod wrażeniem. Dizzy przedefilowała między stołami pod obstrzałem spojrzeń i wytwornie osunęła się na krzesło obok Judith.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała słodko. – Byłam na spotkaniu z bardzo ważnym klientem, który ma potworne kłopoty z mediami.

– Kto to taki? – spytała Gloria. Oczy mało nie wyszły jej z orbit.

– Tajemnica. To bardzo delikatna sprawa – szepnęła Dizzy. – Chyba mogę liczyć na wasze zrozumienie. – Potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych. – Kogoś brakuje?

Czarownice popatrzyły po sobie.

– Paula Wighta – rzekła po chwili Annę. – Na śmierć o nim zapomniałam.

Było to całkiem zrozumiałe: w szkole Paul bez reszty oddał się nauce, głuchy i ślepy na wdzięki koleżanek. Początkowo uznano to za posunięcie taktyczne, mające na celu podsycenie zainteresowania własną osobą, lecz żadna z dziewcząt nigdy nie zdołała go usidlić. Moim zdaniem był po prostu ambitny, a dziewczęta nie odgrywały dlań żadnej roli. Wątpiłam, czy w ogóle się zjawi.

– Cóż, dochodzi pierwsza – powiedziała Dizzy. – Skoro go nie ma, zacznijmy zamawiać. Piętnaście po drugiej mam ważne spotkanie.

Wszystkie zgodziłyśmy się, że nie będziemy czekać na Paula Wighta, oprócz Carole, która utrzymywała, że lunch nie zajmie więcej niż pół godziny, i Judith, która nie odezwała się ani słowem.

Złożyłyśmy zamówienie. Carole poprosiła o sałatkę złożoną z karmicznie neutralnych warzyw („Korzenie generalnie są zbyt jang, a rzodkiewka ma duszę”), Gloria i Isabella o zupę z ciabattą, Hannah – tagliatelle z owocami morza, a Claire, Morwenna i Annę – fusilli. Jane zamówiła krwisty stek z podwójną porcją frytek. Popatrzyłam na nią z zazdrością; pod bezlitosnym spojrzeniem Carole odważyłam się tylko na pizzę wegetariańską, wprawdzie potencjalnie niebezpieczną („Węglowodany zaburzają równowagę czakr”), lecz przynajmniej dopuszczalną karmicznie.

Tylko Jane zamówiła deser. Annę, Gloria i Isabella były bez przerwy na diecie, Dizzy ciągle zerkała na zegarek, a krytyczne uwagi Carole zniechęciły resztę koleżanek. Zaczęłyśmy rozmawiać. Ktoś – chyba Dizzy – sprawił, że (ku osłupieniu kelnerki) wino płynęło nieprzerwaną strugą, rozmowa zaś, początkowo zdawkowa, nabrała tempa. Może nawet za bardzo, gdyż nadszedł moment, którego tak bardzo się obawiałam – pytania, przechwałki, kłamstwa. Dizzy bawiła towarzystwo anegdotami z medialnej branży czarodziejskiej. Następnie przyszła kolej na Annę, eksperta od rytuałów usuwania złych energii w pomieszczeniach domowych („Feng shui to przeżytek, teraz liczy się szamanizm”), potem na Isabellę, która w swej pracy posługiwała się piramidami, dalej Claire, uzdrawiającą za pomocą kryształów, zamężną z wyznawcą kultu Odyna, mającym atrybuty w postaci dwóch kruków i wilka, oraz Glorię, trzykrotną rozwódkę, instruktorkę seksu tantrycznego i medytacji na uniwersytecie w Warwick. Nawet Hannah wtrąciła swoje trzy grosze. Rzuciła pracę (na co wszystkie czarownice prócz mnie zareagowały świętym oburzeniem), poświęciła się mężowi i zajmowała się córką, czteroletnim oczkiem w głowie mamusi, bardzo uzdolnionym magicznie.

– Jesteś jakaś milcząca – zauważyła Carole, która od pewnego czasu nie spuszczała ze mnie oka. – Co u ciebie?

Dokąd doprowadziła cię nauka w szkole?

Stało się najgorsze. Opowieść o Aleksie i chłopcach, choć niezbyt porywająca, nie nastręczyła trudności, jeśli jednak odkryją mój prawdziwy sekret… Rzuciłam zdawkowo, że macierzyństwo to zajęcie w pełnym wymiarze godzin. Miałam nadzieję, że Carole przypuści atak na kogoś innego. Była jednak uparta jak osioł.

– Masz bardzo mętną aurę – nie dawała za wygraną. – Chyba nie zaniedbałaś magii, co?

Wymamrotałam coś o kiepskiej formie.

– Niedobrze – powiedziała Caroje. – Wypróbujmy kilka prostych ćwiczeń, dobrze? Może jakieś podstawowe zaklęcie?

– Raczej nie – odparłam, modląc się w duchu, żeby zniżyła głos.

– Dalej – ponagliła Carole. – Jedno małe zaklęcie. Przecież nikt nie będzie się śmiał, na miłość boską.

Skupiłam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Gloria zmrużyła błyszczące oczy.

– Daj spokój, Carole – rzuciłam słabym głosem.

– Dasz radę – wtrąciła Dizzy, włączając się do gry. – Co po wiesz na lewitację? Albo przywoływanie przedmiotów?

Kupa śmiechu. Jeśli po tylu latach potrafiłabym cokolwiek przywołać, to jedynie przytulną, czarną dziurę, żeby w niej się schować.

– No dobrze – powiedziała Dizzy, przysuwając świecznik w moją stronę. – Zapal świecę. To najprostsza sztuczka pod słońcem. Tak jak jazda na miotle. Nie sposób tego zapomnieć.

Łatwo powiedzieć. Nigdy nie byłam szczególnie biegła w sztuce latania na miotle, nawet w szkole. Poczułam, jak pot występuje mi na czoło.

– No już – ponagliła Dizzy. – Pokaż nam. Zapal świecę.

– Zapal. Zapal. – Do głosu Dizzy dołączyły następne.

Trzęsłam się jak osika. Byłam o krok od wyjawienia tajemnicy, która przynosi hańbę każdej szanującej się wiedźmie. Wszystko przez Alexa, pomyślałam, sięgając po świecę i wlepiając spojrzenie w zimny knot. Małżeństwo z mężczyzną spoza branży przypominało związek z osobą niepalącą – nieustanny konflikt interesów. Koniec końców ktoś musi ustąpić. Wypadło na mnie, dla dobra małżeństwa oraz dzieci. Nawet atrybut – czarny kot o imieniu Pan Tibbs – należy właściwie do chłopców (pozbawionych iskry magicznej i bez reszty oddanych komputerom oraz grze w piłkę) i trwoni czas, podczas linienia zostawiając futro na dywanie i torturując myszy, doskonale obojętny na tajemnice wszechświata. Mimo to (pomyślałam, mając oczy załzawione z wysiłku) coś powinno zostać, jakiś okruch magii, który pozwoliłby mi zachować twarz. Gloria szepnęła coś Isabelli; kątem oka dostrzegłam na twarzy Dizzy ów wygłodniały, rozbawiony wyraz, który widywałam u Pana Tibbsa chwilę przed polowaniem na mysz.

– Ona nie potrafi.

– To niemożliwe, żeby…

– Straciła moc.

– Ciiicho.

Nie było mnie stać nawet na najprostsze zaklęcie. Spurpurowiałam, pocąc się niemiłosiernie. Żadnego błysku, ognia, małej iskierki. Podniosłam wzrok w nadziei, że napotkam choć jedną parę współczujących oczu, ale Hannah była wyraźnie skrępowana, Judith przysypiała, a Jane niefrasobliwie raczyła się drugim kawałkiem ciasta czekoladowego. Zrezygnowana popatrzyłam na siebie oczami koleżanek: byłam grubym, niespełnionym trutniem, który nie umiał nawet zapalić świecy.

Naraz coś rozbłysło mi między palcami i poczułam woń spalenizny. W ostatniej chwili odsunęłam głowę: z knota buchnął płomień, niemal trawiąc świecę. Raptem świeca oderwała się od świecznika i eksplodowała nad naszymi głowami feerią barwnych iskier. Pozostali goście niczego nie zauważyli – ktoś rozciągnął nad stołem magiczną osłonę.

Gloria, mocno pochylona nad świecą, odskoczyła z niekontrolowanym wrzaskiem. Carole ze zdumieniem popatrzyła na okopcony świecznik.

– Podobno wyszłaś z wprawy! – wydusiła wreszcie.

Pośpiesznie wyciągnęłam wnioski. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś maczał w tym palce, chcąc oszczędzić mi upokorzenia. Popatrzyłam na koleżanki, lecz na ich twarzach malowała się jedynie złośliwość, zaciekawienie i zgroza. Dizzy wytrząsała iskry z długich włosów. Garść popiołu wpadła do kieliszka Isabelli, ochlapując ją winem.

– Rany! – zawołała z podziwem Jane. – Co tu się stało?

Próbowałam się uśmiechnąć.

– Taki mały żart.

– Żart, dobre sobie – burknęła Gloria. – O mało nie przy paliłaś mi brwi.

– Mam więcej mocy, niż sądziłam – mruknęłam.

Z uczuciem bezbrzeżnej ulgi nalałam sobie wina. Carole powstrzymała się od komentarza; widziałam, że jest pod wrażeniem. Po chwili zasypała mnie gradem pytań: gdzie przeszłam zaawansowane szkolenie, czy doznałam duchowego oświecenia, kto był moim mentorem.

– Chyba nie robisz nic zakazanego, co? – spytała podejrzliwie, kiedy skromnie uchyliłam się od odpowiedzi.

– Ty też się zamknij – przerwała Carole. – Ty i te medialne czary. Jeśli sądzisz, że twoja groteskowa transformacja robi na kimkolwiek wrażenie…

– Transformacja! – wrzasnęła z oburzeniem Dizzy. – Wiedz, że moje ciało jest doskonale naturalne! Ja o siebie dbam! Ćwiczę!

– Daj spokój, skarbie – wtrąciła słodko Morwenna. – Nie ma się czego wstydzić. Mnóstwo czarownic ucieka się do zaklęć, kiedy to i owo zaczyna im wiotczeć.

– Twoim tłustym łydkom nie pomogą nawet zaklęcia.

Próbowałam interweniować. Nagromadzenie energii w powietrzu sprawiło, że włoski na rękach stanęły mi dęba i poczułam mrowienie na skórze. Atmosfera zgęstniała od czarów. Co też dolano do tej wody? Eliksir prawdomówności? A może coś jeszcze gorszego?

– Posłuchajcie… – zaczęłam, ale było już za późno.

Czarownice kipiały wściekłością. Morwenna sięgnęła do włosów Dizzy, która odpowiedziała jej tym samym. Raptem między ich palcami zaiskrzyły wiązki elektryczności. Wiedźmy odskoczyły od siebie jak oparzone, z włosami postawionymi na sztorc.

– Coś ty zrobiła? – warknęła Dizzy. Jej dystyngowana poza ulotniła się bez śladu.

– Nic! – zawyła Morwenna, ruszając zdrętwiałymi palca mi. – Co ty zrobiłaś?

Na szczęście wciąż znajdowałyśmy się pod osłoną magicznej tarczy. Pozostali goście jedli posiłek, nieświadomi zamieszania.

– Ale jazda – skomentowała wesoło Jane, połykając ostatni kęs ciasta. – Zupełnie jak za dawnych czasów.

– Właśnie – dodała sarkastycznie Judith.

Prawie o niej zapomniałam. Od początku siedziała przy stole, wodząc sennym wzrokiem i nie zabierając głosu. Minione dwadzieścia lat ani na jotę jej nie zmieniło: nadal była mrukliwą, brzydką wiedźmą, która zawsze miała zwolnienie z gimnastyki, nigdy nie dostawała listów z domu i spędzała święta w internacie. Kiedyś przydarzyło mi się to samo, gdy rodzice wyjechali na konferencję okultystyczną do Nowej Zelandii. Pomimo masy prezentów czułam się wówczas bardzo pokrzywdzona. Wszystkie uczennice wyjechały do domów. Prócz Judith. Oczywiście wiedziałam, że zawsze zostaje w internacie, ale tak naprawdę nigdy przedtem nie zaprzątało to mojej uwagi. Gdyby była bardziej przystępna i mniej pochłonięta nauką, mogłybyśmy wykorzystać tę okazję, żeby się zaprzyjaźnić. Wkrótce jednak odkryłam, że Judith samotna jest równie ponura i milcząca, jak Judith w tłumie. Nie szukała mojego towarzystwa; całymi dniami przesiadywała w bibliotece, herbarium albo obserwatorium. Niemniej jednak byłyśmy tam tylko we dwie – nie licząc nauczycieli i ich atrybutów – toteż któregoś wieczora zjadłyśmy razem ostatnie z moich świątecznych ciast i wypiłyśmy butelkę wina z czarnego bzu. Przypomniałam sobie o tym dopiero teraz. Po feriach jak gdyby nigdy nic wróciłyśmy do swoich zajęć, rozpoczynając ostatni rok nauki. Popatrzyłam na nią uważnie.

– Co robiłaś po szkole, Judith?

Wzruszyła ramionami.

– Nic szczególnego – odparła. – Wyszłam za mąż. – Miałam nadzieję, że dobrze ukryłam zdziwienie. – Mąż jest psychonautą – ciągnęła Judith chłodnym, beznamiętnym tonem. – Wykłada teorię pola morficznego oraz paradygmat chaoeteryczny.

– Naprawdę? – Wymienione terminy nic mi nie mówiły; zagadnienia, których dotyczyły, wybiegały poza najbardziej zaawansowane kursy, które zdołałyśmy zaliczyć. – A ty?

Judith uśmiechnęła się lodowato.

– Jestem metamorfotyczką. Innymi słowy, specjalistką od transformacji plastycznej. Usługi dla osób, które mają gdzieś swoją karmę.

– 0 bogini – jęknęła Carole, która przysłuchiwała się rozmowie. – Jesteś Kaoistką.

– Ktoś musi to robić – oświadczyła Judith. – Skoro ludzie wolą płacić za moje usługi, aniżeli samodzielnie zgłębiać tajniki wiedzy…

– Płacić karmą z kolejnego wcielenia!

Judith wzruszyła ramionami.

– A kogo to obchodzi? – spytała. – Jeśli Dizzy pragnie się odrodzić jako rzodkiewka, to jej sprawa. – Pozostałe czarownice wlepiły w nas wzrok. Dizzy była blada jak płótno. – Zawsze mną pogardzałyście – ciągnęła Judith tym samym chłodnym tonem. – Stałam się pośmiewiskiem klasy.

– Judith… – wtrąciłam niepewnie. Przyszło mi do głowy, że przy jej możliwościach byłoby dziecięcą igraszką zamienić nas w ropuchy. Domyśliłam się, kto zapalił świecę, i z wrażenia zaschło mi w gardle.

– Niewiele się zmieniłyście – oznajmiła spokojnie Judith. – Gloria nadal jest małą żmiją, Dizzy tanią efekciarą, Annę snobką, a Carole nadętym beztalenciem. Żadna z was nie jest prawdziwą wiedźmą (Carole zaprotestowała piskliwie, by zaraz zatuszować to kaszlem). – Judith spojrzała na mnie. – Z wyjątkiem ciebie – powiedziała z nieznacznym uśmiechem. – Nigdy nie zapomniałam tamtych świąt, kiedy podzieliłaś się ze mną ciastem. Na szczęście umiem dochować tajemnicy – dodała, patrząc na Dizzy, chociaż mówiła chyba do mnie. -1 nie wierzę w zemstę.

Podczas przemowy wstała i po raz pierwszy zauważyłam, jaka jest wysoka. Nie wiedziałam też, skąd wcześniej przyszło mi do głowy, że wygląda staro. Przeciwnie, wyglądała młodo i atrakcyjnie, wręcz olśniewająco.

– Cóż – dodała lżejszym tonem. – Koniec na dzisiaj. Za raz zjawi się mój mąż. Nie chcę, żeby czekał.

W milczeniu odprowadziłyśmy ją wzrokiem. Gloria i Isabella siedziały jak skamieniałe, nawet Carole zapomniała języka. Kiedy Judith znikła za drzwiami, jak na komendę podbiegłyśmy do okna. Dostrzegłyśmy ich w przelocie; prawdziwych czarowników, idących ramię w ramię. Mężczyzna był wysoki i jasnowłosy; pomyślałam, że to Paul Wight, ale nie miałam pewności. Patrząc za nimi, zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że dwoje ludzi sprawia wrażenie wolnych, spokojnych, pewnych siebie i swojej przyszłości. Wiedźmy powoli wróciły do stołu, dyskusje rozgorzały na nowo. Wydawało mi się, że chodnik migocze z lekka, ale tego też nie byłam pewna.

Загрузка...