Cztery lata temu moja babcia zamieszkała w domu starców w Barnsley. Często ją odwiedzałam, zanim umarła, i owe wizyty dały początek licznym opowieściom. Oto jedna z nich.
Jest poniedziałek, więc na pewno znowu będzie pudding ryżowy. Co nie znaczy, że personel domu Meadowbank przejawia szczególną troskę o nasze zęby. Wynika to raczej z powszechnego tu braku wyobraźni. Jak powiedziałam kiedyś Claire, jest masa rzeczy, których nie trzeba przeżuwać. Na przykład ostrygi. Albo foie gros. Awokado w sosie vinaigrette. Truskawki ze śmietaną. Creme brulee z wanilią i gałką muszkatołową. Skąd zatem owa parada mdłych puddingów i gumowatego mięsiwa? Claire – naburmuszona blondynka, wiecznie żująca gumę – popatrzyła na mnie jak na wariatkę. Zdaniem personelu udziwnione potrawy podrażniają żołądek. Boże broń, aby niedobitki naszych kubków smakowych były narażane na zbyt gwałtowne bodźce. Hope musiała mnie usłyszeć, gdyż uśmiechnęła się nad ostatnim kęsem placka. Może jest ślepa, ale nie głupia.
Faith i Hope. Z takimi imionami mogłyśmy uchodzić za siostry [Faith (ang.) – wiara; hope (ang.) – nadzieja. (Przyp. tłum.).], Kelly – ta z ustami zbyt mocno obrysowanymi konturówką – uważa nas za dziwaczki. „Wiara, nadzieja i miłosierdzie!” podśpiewuje czasami Chris, sprzątając pokoje. Jest najlepszy ze wszystkich. Wesoły i niefrasobliwy, zawsze obrywa za to, że z nami rozmawia. Nosi obcisłe koszulki i kolczyk. Powtarzam mu, że nic nam po miłosierdziu, co niezmiernie go bawi. Mówi, że jesteśmy Hinge i Brackett [Hinge i Brackett – bohaterki angielskiego serialu, popularnego w latach siedemdziesiątych, o perypetiach dwóch energicznych starszych pań. Obie role grali mężczyźni. (Przyp. tłum.)] Butch i Sundance.
Nie twierdzę, że to złe miejsce. Jest tylko takie zwyczajne, ale nie swojską zwyczajnością domu, ze znajomą wrzawą i bałaganem. Przywodzi na myśl poczekalnię i szpital, wyczyszczone pomieszczenie, przesycone wonią odświeża – cza powietrza, z dyskretną, acz niezaprzeczalną nutą uryny. Z reguły nie mamy wielu gości. Należę do szczęśliwców: mój syn Tom zjawia się co dwa tygodnie ze stosem czasopism i bukietem chryzantem, ostatnio żółtych. W obawie o stan moich nerwów starannie filtruje informacje. Jednakże rozmowa zazwyczaj się nie klei. „Dobrze się czujesz, mamo?” oraz garść uwag na temat ogrodu to wszystko, na co go stać, ale chce jak najlepiej. Hope przebywa tu od pięciu lat, jeszcze dłużej niż ja, i dotąd nikt jej nie odwiedził. W ostatnie święta podarowałam jej pudełko czekoladek, mówiąc, że przyszły od jej córki z Kalifornii. W odpowiedzi posłała mi jeden ze swych ironicznych uśmieszków.
– Jeśli to prezent od Priscilli, skarbie – odparła, sznurując usta – to ty jesteś Ginger Rogers.
Wybuchnęłam śmiechem. Od dwudziestu lat jestem przykuta do wózka; ostatni raz tańczyłam w czasach, gdy mężczyźni nosili kapelusze.
Ale jakoś dajemy sobie radę. Hope pcha mój wózek, a ja mówię jej, którędy ma iść. Nie, żeby to było szczególnie potrzebne; ostatecznie są rampy. Jednakże pielęgniarki lubią, jak sobie wzajemnie pomagamy. Odpowiada to ich filozofii praktycznego wykorzystania wszystkich dostępnych środków. No i, oczywiście, czytam na głos. Hope uwielbia opowieści. W gruncie rzeczy to ona pierwsza zachęciła mnie do lektury. Przeczytałyśmy „Wichrowe Wzgórza”, „Dumę i uprzedzenie” oraz „Doktora Żywago”. Nie mamy tu wielu książek, ale co miesiąc przyjeżdża biblioteka objazdowa i wtedy Lucy wypożycza nam coś dobrego. Jest studentką i zna się na rzeczy. Kiedyś tylko nie chciała wypożyczyć „Lolity”, więc Hope była zła. Lucy uznała, że to dla nas nieodpowiednia lektura.
– Książka jednego z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku to twoim zdaniem nieodpowiednia lektura! – Hope wykładała niegdyś w Cambridge, pewno dlatego w jej głosie wciąż pobrzmiewa czasem władczy ton. Ale Lucy nie dała się przekonać. One wszystkie, nawet te najmilsze, mają na twarzy ów charakterystyczny, pobłażliwy uśmieszek, mówiący „Ja wiem lepiej”. „Ja wiem lepiej, bo ty jesteś stara”. I znowu pudding ryżowy, mówi Hope. Ryżowy pudding dla duszy.
O ile Hope nauczyła mnie doceniać literaturę, o tyle ja przekonałam ją do czasopism. Były moją pasją od lat: moda, rubryka towarzyska, restauracje, kino. Zaczęłam od recenzji książek, niepostrzeżenie przechodząc do artykułów oraz nowinek ze świata mody. Odkryłyśmy, że mam wrodzony talent do opisywania rzeczy, i odtąd wspólnie oddawałyśmy się rozkosznej kontemplacji świata blichtru, wzdychając nad brylantami Cartiera, szminkami Chanel oraz mnogością ekskluzywnej odzieży. To doprawdy niezwykłe. W młodości nie przejawiałam zainteresowania podobnymi sprawami. Sądzę, że Hope ubierała się wtedy z większą elegancją niż ja; wszak chodziła na uniwersyteckie bale i rauty oraz pikniki. Z biegiem czasu różnice między nami zatarły się niemal całkowicie. Ot, wytworność domu opieki. Tutaj ubrania bywają dobrem wspólnym, gdyż niektórzy zapominają, co stanowi ich własność. Najładniejsze rzeczy noszę przy sobie, w specjalnej siatce pod wózkiem. Pieniądze i resztki biżuterii chowam pod tapicerką siedzenia.
Nie powinnam trzymać tu pieniędzy. Nie ma na co ich wydawać, a nie wolno nam wychodzić bez opieki. W drzwiach jest zamek szyfrowy i co poniektórzy próbują wymknąć się wraz z gośćmi. Pani McAllister – lat dziewięćdziesiąt dwa, żwawa i stuknięta – ucieka niemal bez przerwy. Myśli, że wróci do domu.
Chyba zaczęło się od butów. Takich lśniących, skórzanych i soczyście czerwonych, na niebotycznych obcasach. Znalazłam ich zdjęcie w jednym z czasopism i wycięłam. Czasem wyjmowałam je chyłkiem, żeby sobie na nie popatrzeć, nie wiedzieć czemu zmieszana i oszołomiona. Przecież chodziło tylko o buty. Hope i ja nosimy prawie jednakowe pantofle, bezkształtne półbuciki o barwie owsianki, niezaprzeczalnie i dobitnie stosowne. Jednak po cichu marzymy o manolach na sześciocalowych obcasach z pleksiglasu, zamszowych klapkach w kolorze fuksji albo butach Jimmy’ego Choo [Manolo Blahnik, Jimmy Choo – ekskluzywne marki butów. (Przyp. tłum.)] z ręcznie malowanego jedwabiu. Rzecz jasna to absurd. Jednakże pragnęłam tych pantofli tak gorąco, że niemal mnie to przeraziło. Jeden jedyny raz chciałam wstąpić pomiędzy lśniące kartki czasopisma. Skosztować wykwintnych potraw, obejrzeć filmy, przeczytać książki. Wymarzone buty, ich rozradowana, zuchwała czerwień oraz niebotyczne obcasy stanowiły symbol owego niedostępnego dla mnie świata. Buty stworzone do wszystkiego – przybierania wytwornych i nonszalanckich póz, uwodzenia, stąpania, fruwania – tylko nie do chodzenia.
Trzymałam zdjęcie w torebce, rozkładając je czasem niczym mapę prowadzącą do skarbu. Hope wkrótce odkryła, że coś ukrywam.
– Wiem, że to głupie – powiedziałam. – Być może tracę rozum. Pewnie skończę jak pani Banerjee, nosząc dziesięć płaszczy i kradnąc cudzą bieliznę.
Hope roześmiała się na te słowa.
– Nie sądzę, Faith. Doskonale cię rozumiem. – Powiodła dłonią po stole w poszukiwaniu filiżanki z herbatą. Wie działam, że w podobnych sytuacjach lepiej jej nie pomagać. – Chcesz zrobić coś niestosownego. Ja marzę o egzemplarzu „Lolity”, ty o czerwonych butach. Dla ludzi w naszym wieku są to rzeczy jednakowo niestosowne. – Przy sunęła się bliżej, zniżając głos. – Jest adres? – spytała.
Był. Knightsbridge. Równie dobrze mogła to być Australia.
– Hej! Butch i Sundance! – Wesoły Chris przyszedł umyć okna. – Planujecie napad?
Hope tylko się uśmiechnęła.
– Nie, Christopher – odrzekła przebiegle. – Ucieczkę.
Zaplanowałyśmy ją z chytrą przezornością jeńców wojennych. Miałyśmy działać z zaskoczenia, co dawało nam istotną przewagę. Krzepiąco przewidywalne i bezpiecznie unieruchomione nie byłyśmy nałogowymi uciekinierkami, jak pani McAllister, lecz osobami, na których niezłomnie można polegać. Musiałyśmy tylko odwrócić uwagę pielęgniarki dyżurnej, wywabić ją zza biurka, odciągnąć daleko od wyjścia. Hope zaczęła przesiadywać przy drzwiach, nasłuchując dźwięku wciskanych cyfr, dopóki z całą pewnością nie ustaliła kombinacji. Zaatakowałyśmy z dokładnością wytrawnych strategów. Za dziewięć dziewiąta w piątkowy ranek wyjęłam z popielniczki niezgaszonego papierosa pana Bannermana, po czym wrzuciłam do metalowego kosza z papierem, w moim pokoju. Za osiem dziewiąta byłyśmy w holu i zmierzałyśmy w stronę jadalni. Zgodnie z moimi przewidywaniami dziesięć sekund później z sufitu polała się woda. Z naszego korytarza dobiegł krzyk pani McAllister.
– Pożar! Pożar!
Dyżur miała Kelly. Bystra Lucy pewnie pamiętałaby o zabezpieczeniu drzwi, a gruba Claire nie ruszyłaby się z krzesła. Ale Kelly zerwała ze ściany najbliższą gaśnicę i pobiegła w kierunku, skąd dochodził rwetes. Hope pchnęła mnie ku drzwiom, po omacku szukając przycisków. Była dokładnie za siedem dziewiąta.
– Szybko! Ona zaraz wróci!
– Cicho. – Pik-pik-pik-pik. – Mam. Wiedziałam, że lekcje muzyki wreszcie na coś się przydadzą. – Drzwi stanęły otworem. Wymknęłyśmy się na skąpaną w blasku słońca żwirową alejkę.
Tutaj Hope potrzebowała mojej pomocy. W prawdziwym świecie nie było ramp. Z wysiłkiem odwróciłam wzrok od nieba i drzew. Tom nie wyprowadzał mnie na dwór od ponad pół roku.
– Prosto. Teraz w lewo. Zatrzymaj się. Przed nami wybój. Ostrożnie. Teraz znowu w lewo. – Wiedziałam, że przystanek znajduje się tuż za bramą. Autobusy kursowały jak w zegarku. Przyjeżdżały pięć minut przed pełną godziną i dwadzieścia pięć po każdej godzinie, kaszląc i posapując niczym emeryci. Przez jedną straszną chwilę byłam przekonana, że przystanek zniknął. W dawnym miejscu prowadzono roboty drogowe; wzdłuż krawężnika biegł rząd równo ustawionych pachołków. Wówczas zobaczyłam, że przesunięto go tymczasowo o jakieś pięćdziesiąt jardów. Zza wzniesienia wyłonił się autobus.
– Naprzód! Biegiem!
Hope zareagowała błyskawicznie. Ma długie i wciąż umięśnione nogi; w dzieciństwie tańczyła w balecie. Wychyliłam się do przodu, mocno ścisnęłam torebkę i wyciągnęłam rękę. Z tyłu dobiegł nas krzyk; obejrzawszy się za siebie, ujrzałam Kelly, która wrzeszczała coś w oknie mojego pokoju. Ogarnęły mnie wątpliwości, czy kierowca zabierze staruszkę na wózku, lecz był to autobus kursujący do szpitala, więc miał specjalny podnośnik. Kierowca rzucił nam obojętne spojrzenie i kiwnął ręką. Gdy znalazłyśmy się w środku, zaczęłyśmy chichotać jak swawolne uczennice. Inni pasażerowie spoglądali na nas bez cienia podejrzliwości. Mała dziewczynka posłała mi radosny uśmiech, co uprzytomniło mi, że dawno już nie widziałam nikogo młodego.
Wysiadłyśmy przy dworcu. Za część pieniędzy spod tapicerki kupiłam dwa bilety do Londynu. Na chwilę spanikowałam, kiedy kasjer zapytał o moją legitymację, lecz Hope poinformowała go swoim profesorskim tonem, że zapłacimy pełną stawkę. Mężczyzna podrapał się po głowie, po czym wzruszył ramionami.
– Jak panie sobie życzą – powiedział.
Pociąg był długi; czuć było woń kawy i spalonej gumy. Poprowadziłam Hope po peronie do miejsca, gdzie konduktor opuścił rampę.
– Wyprawa do wielkiego miasta, miłe panie? – W czapce przesuniętej zawadiacko na tył głowy konduktor przypominał nieco Chrisa. – Pani pozwoli – zwrócił się do Hope, mając na myśli wózek. Hope potrząsnęła głową.
– Dam sobie radę, dziękuję.
– Prosto – poinstruowałam. Konduktor popatrzył na niewidomą Hope, ale szczęśliwie powstrzymał się od komentarza.
Kartka z adresem w Knightsbridge wciąż tkwiła w mojej torebce. Kiedy usiadłyśmy w przedziale (z kawą i ciastkami dostarczonymi przez wesołego konduktora), raz jeszcze popatrzyłam na zdjęcie. Słysząc szelest papieru, Hope uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Czy to nie idiotyczne? – spytałam, spoglądając na bu ty, lśniące i czerwone jak lizaki Lolity. – Czy nie zachowuje my się idiotycznie?
– Naturalnie – odparła z całym spokojem, popijając kawę. -1 to właśnie jest cudowne.
Podróż do Londynu trwała zaledwie trzy godziny. Spodziewałam się, że zabierze więcej czasu, lecz pociągi nabrały prędkości zgodnie z tempem współczesnego życia. Wypiłyśmy jeszcze jedną kawę i porozmawiałyśmy z konduktorem (który miał na imię nie Chris, lecz Barry). Próbowałam opisać Hope krajobrazy przemykające za oknem.
– Nie ma pośpiechu – zauważyła Hope. – Nie musisz teraz opisywać. Omówimy to sobie ze szczegółami po powrocie.
Kiedy dotarłyśmy do Londynu, zbliżała się pora lunchu. Rozmiary stacji King’s Cross, imponująco przeszklonej i brudnej, znacznie przerosły moje oczekiwania. Rozglądałam się ciekawie na wszystkie strony, jednocześnie wskazując Hope drogę. Otaczał nas wielonarodowościowy tłum ludzi we wszystkich przedziałach wieku. W ogólnym chaosie nawet Hope straciła rezon i stanęłyśmy na peronie, zachodząc w głowę, gdzie podziali się bagażowi. Wszyscy prócz nas wydawali się doskonale zorientowani, dokąd idą, bez pardonu trącając stojący wózek. Poczułam, że tracę odwagę.
– Hope – wyszeptałam. – Nie jestem pewna, czy potrafię.
Ale Hope zdążyła już dojść do siebie.
– Bzdura – odrzekła pokrzepiającym tonem. – Złapiemy taksówkę, tam, skąd tak mocno wieje. – Wskazała na lewo, gdzie istotnie widniała tabliczka z napisem „Wyjście”. – Zrobimy to, co inni. Weźmiemy taryfę. Naprzód! – Zaczęłyśmy się przeciskać przez tłum podróżnych, Hope powtarzała „przepraszam”, a ja nią sterowałam. Ponownie zajrzałam do torebki i Hope zachichotała. Jednakże tym razem nie patrzyłam na zdjęcie. Wprawdzie w Meadowbank dwieście pięćdziesiąt funtów wydawało się zawrotną sumą, lecz, jak zrozumiałam na dworcu, w ciągu lat spędzonych z dala od świata ceny niepostrzeżenie poszybowały w górę. Zastana wiałam się, czy wystarczy nam pieniędzy.
Gburowaty taksówkarz bez entuzjazmu złożył wózek. Hope pomogła mi utrzymać równowagę, co okazało się niełatwe, gdyż nie jestem tak szczupła jak niegdyś.
– Zjemy lunch? – zaproponowałam, chcąc odpędzić ożywieniem niemiłe wspomnienie twarzy kierowcy.
Hope skinęła głową.
– Byle nie tam, gdzie podają pudding ryżowy – odrzekła kapryśnie.
– Czy Fortnum i Mason’s nadal istnieje? – spytałam taksówkarza.
– Owszem, skarbie, podobnie jak Muzeum Brytyjskie – odparł, niecierpliwie zwiększając obroty silnika. Zdawało mi się, że dodał cicho: „Miejsce w sam raz dla was dwóch”.
Hope parsknęła śmiechem.
– Może pojedziemy tam w następnej kolejności – rzekła grzecznie, budząc tym moje nieopisane rozbawienie. Kierowca spojrzał na nas podejrzliwie i ruszył naprzód, wciąż mamrocząc pod nosem.
Są miejsca, które przetrwają wszystko. Do nich należy Fortnum’s, mały przedsionek raju, migoczący obietnicą zatopionych skarbów. Gdy wszystkie cywilizacje upadną, Fortnum^ pozostanie nienaruszony, ostatni legendarny obrońca starej wiary, ze swymi grzecznymi odźwiernymi i szklanymi żyrandolami. Na pierwszym piętrze wkroczyłyśmy między góry pralinek i kohorty kandyzowanych owoców. W rześkim powietrzu snuł się aromat wanilii, goździków i brzoskwiń. Hope powoli obracała głowę na wszystkie strony, wdychając piękny zapach. Były tam trufle, kawior i foie gras w maleńkich puszkach, olbrzymie gąsiory z zielonymi śliwkami zatopionymi w wiekowej brandy oraz wiśnie o barwie wymarzonych butów. Przepiórcze jaja, nugaty i langues de chat w torebkach z papieru ryżowego oraz lśniące bataliony butelek szampana. Pojechałyśmy windą na najwyższe piętro do kawiarni, gdzie wypiłyśmy herbatę Earl Gray z porcelanowych filiżanek, wspominając ze śmiechem plastikową zastawę Meadowbank. Usiłując nie myśleć o kurczących się oszczędnościach, zamówiłam suty posiłek: wędzonego łososia i jajka sadzone na bułeczce lekkiej jak piórko, koreczki ze zrolowanych sardeli i suszonych pomidorów, szynkę parmeńską z różowym melonem, a na deser parfait z moreli i czekolady.
– Jeśli w niebie jest choć po części tak miło – mruknęła Hope – od razu mogę tam iść.
Nawet konieczność wyprawy do łazienki okazała się objawieniem: czyste, połyskujące kafelki, kwiaty, włochate różowe ręczniki, pachnący krem do rąk, woda kolońska. Spryskałam Hope zapachem frezji i spojrzałam na nasze odbicia w wielkim lustrze. Spodziewałam się, że w swoich babcinych sweterkach i praktycznych spódnicach będziemy wyglądać nijako, trochę niedorzecznie. Może istotnie tak wyglądałyśmy. Lecz w moich oczach byłyśmy odmienione, piękniejsze: po raz pierwszy dostrzegłam dawną Hope. I dawną Faith.
Spędziłyśmy w Fortnum’s mnóstwo czasu. Odwiedziłyśmy dział kapeluszy, szali, torebek oraz sukien. Skrzętnie notowałam wszystko w pamięci, aby móc później opowiedzieć Hope. Cierpliwie pchała mój wózek w gąszczu bielizny, płaszczy i wieczorowych kreacji, lekkich niczym podmuch letniego wiatru, muskając cienkimi, smukłymi palcami jedwabie i futra. Wreszcie z ociąganiem wyszłyśmy na zewnątrz: ulice były wspaniałe, lecz pozbawione życia. Kiedy patrzyłam na śpieszących wokół ludzi, opryskliwych bądź obojętnych, znów ogarnęło mnie uczucie podobne do strachu. Zatrzymałyśmy taksówkę.
Stremowana i zdenerwowana wyjęłam ponownie kartkę, pobielałą w zgięciach od częstego rozkładania. I znowu poczułam się stara i bezbarwna. A jeśli sprzedawca mnie nie wpuści? Albo wyśmieje? Jeszcze gorsze było podejrzenie – ba, niemal pewność – że buty okażą się zbyt drogie, że wydałam za dużo pieniędzy, że od początku nie dysponowałam wystarczającą sumą… Na widok księgarni kazałam kierowcy przystanąć, po czym z jego pomocą wysiadłyśmy i kupiłam dla Hope egzemplarz „Lolity”.
Nikt nie uznał, że to dla nas niestosowna lektura. Hope z uśmiechem chwyciła książkę i powiodła palcami po gładkim grzbiecie.
– Jak ślicznie pachnie – powiedziała miękko. – Już prawie zapomniałam.
Taksówkarz, długowłosy Murzyn, popatrzył na nas z uśmiechem. Najwyraźniej świetnie się bawił.
– A teraz dokąd, moje panie? – zapytał.
Nie potrafiłam udzielić mu odpowiedzi. Drżącymi palcami podałam mu kartkę z adresem. Gdyby się zaśmiał, chyba wybuchnęłabym płaczem. I tak byłam bliska łez. Lecz kierowca tylko ponownie wyszczerzył zęby i dołączył do szalonego korowodu pojazdów.
Sklep był mały. W pojedynczej witrynie ustawiono półki, a na nich po jednej parze butów. Za nimi dostrzegłam oświetlone wnętrze, całe ze szkła i jasnego drewna, z wysokimi wazonami białych róż na podłodze.
– Zaczekaj – powiedziałam do Hope.
– Co się stało? Zamknięty?
– Nie.
Sklep był pusty. Widziałam dokładnie. Wewnątrz stał sprzedawca, długowłosy młodzieniec w czerni. Buty na wystawie były bladozielone i malutkie, niczym pączki, które lada chwila rozwiną stulone płatki. Ani jedna para nie miała ceny.
– Naprzód! – zakomenderowała Hope.
– Nie mogę. Ja… – Nie dokończyłam. Ponownie ujrzałam samą siebie, starą i nijaką, odartą z magii.
– Boisz się? – burknęła kpiąco Hope i pchnęła wózek.
Niewiele brakowało, a staranowałaby ustawiony przy drzwiach wazon z różami.
– W lewo! – krzyknęłam. Hope wykręciła wózek, mijając kwiaty dosłownie o włos.
Sprzedawca popatrzył na nas z zaciekawieniem. Miał bystrą, przystojną twarz. Z ulgą dostrzegłam, że w jego oczach czai się przyjazny uśmiech. Wyjęłam zdjęcie.
– Chciałabym je obejrzeć – oznajmiłam, naśladując stanowczy głos Hope, który w moim wydaniu zabrzmiał nie zbyt przekonująco. – Rozmiar cztery.
Oczy sprzedawcy rozszerzyły się nieco, ale nie powiedział ani słowa. Odwróciwszy się, poszedł na zaplecze, zastawione pudełkami z obuwiem. Przymknęłam oczy.
– Chyba mamy jeszcze jedną parę.
Ostrożnie wyjął pantofle z pudełka, błyszczące jak lustro i czerwone, czerwone, czerwone.
– Mogę zobaczyć?
Przypominały bombki na choinkę, rubiny, rajskie owoce.
– Życzy pani przymierzyć?
Nie skomentował wózka ani starych, kluchowatych stóp w pólbucikach o barwie owsianki. Natomiast przyklęknął na wprost mnie, ciemne włosy opadły mu na twarz. Delikatnie zdjął mi buty. Wiedziałam, że widzi pajęczynę żył oplatających kostki i czuje fiołkowy aromat talku, który Hope co wieczór wciera mi w stopy. Z wielką ostrożnością nasunął pantofle; podbicie wygięło się ostrzegawczo.
– Pokazać? – Delikatnie wyprostował nogę, żebym mogła zobaczyć.
– Ginger Rogers – szepnęła Hope.
Buty do tupania, dreptania, pląsania, do wszystkiego, tylko nie do chodzenia. Przez dłuższą chwilę spoglądałam na nie z zaciśniętymi pięściami i gorąca słodycz zalewała mi serce. Ciekawe, co Tom powiedziałby na mój widok. Zakręciło mi się w głowie.
– Ile? – spytałam ochrypłym głosem.
Młodzieniec podał cenę tak zawrotną, iż wzięłam to za pomyłkę: była wyższa od sumy, którą zapłaciłam za swój pierwszy dom. Poczułam gwałtowny skurcz w żołądku.
– Niestety – usłyszałam z oddali własny głos – są zbyt drogie.
Z jego twarzy odczytałam, że spodziewał się takiej odpowiedzi.
– Ach, Faith – powiedziała łagodnie Hope.
– Nic nie szkodzi – zakomunikowałam obojgu. – Tak na prawdę wcale do mnie nie pasowały.
Młodzieniec potrząsnął głową.
– Ależ myli się pani – odrzekł z dziwnym uśmiechem. – Moim zdaniem wręcz przeciwnie.
Delikatnie zdjął buty – czerwone jak jabłuszko, samochód wyścigowy, walentynkowe serce – i schował z powrotem do pudełka. Pomieszczenie, jasne jak przedtem, natychmiast straciło nieco ze swego czaru.
– Panie są tu przejazdem?
– Tak. – skinęłam głową. – Bawiłyśmy się świetnie, ale pora wracać do domu.
– Szkoda. – Sięgnąwszy do wysokiego wazonu przy drzwiach, wyjął różę. – Przyjmie ją pani ode mnie? – Włożył mi różę do ręki. Była doskonała: niezwykle wonna, z ledwo rozchylonymi płatkami. Pachniała letnim wieczorem i „Jeziorem łabędzim”. W jednej chwili zapomniałam o czerwonych butach. Nieznajomy mężczyzna podarował mi kwiaty.
Wciąż mam tę różę. Przewiozłam ją pociągiem w plastikowym kubku z wodą, a potem wstawiłam do wazonu. Żółte chryzantemy i tak już oklapły. Gdy zwiędnie, zasuszę pachnące płatki. Posłużą mi jako zakładki do „Lolity”, którą czytam razem z Hope. Niestosowna książka, być może. Ale niech tylko spróbują ją zabrać.