Ponieważ czasami rzeczywistość nie wystarcza.
Bycie potworem to nie zawsze gratka. Wprawdzie ktoś musi to robić i czasem ma frajdę, mogąc dołożyć elfowi albo czarodziejowi, lecz spójrzmy prawdzie w oczy: przeważnie zabawa polega na czatowaniu w krzakach albo brodzeniu po kostki w lodowatej wodzie w oczekiwaniu, aż główni bohaterowie wpadną na ciebie przypadkiem albo w ogóle cię ominą, przechodząc do następnej potyczki. A ty marzniesz na kość, dopóki ktoś nie raczy poinformować, dokąd poszli.
Oczywiście na początku masz nikłe rozeznanie w sytuacji. Wszyscy ci wmawiają, że bycie potworem to najlepsza zabawa. Bez poczucia winy, bez stresu, superkostiumy oraz możliwość zmartwychwstania w dowolnej chwili. Czego chcieć więcej?
Cóż, rzeczywiście bywa nieźle. Pamiętam swój pierwszy raz: miałem szesnaście lat; byłem chuderlawym, zdesperowanym molem książkowym. I pamiętam tamtą dziewczynę, dwudziestoletniego półelfa z chmurą rudych włosów i uszkami z lateksu. Boska. Tak naprawdę wstąpiłem do grupy, żeby znaleźć się blisko niej, chociaż prawie nie zwracała na mnie uwagi, sporadycznie obsypując gradem strzał lub dźgając mieczem. Mimo to zawsze uśmiercała mnie w przyjazny, serdeczny sposób (tak przynajmniej sądziłem), w związku z czym podczas ataków dawałem z siebie wszystko, aż w końcu oskarżyła mnie o molestowanie i jej chłopak (wojownik z klatą gladiatora oraz nadwyżką testosteronu) musiał mnie postraszyć.
Ale i tak wpadłem po uszy. Byłem poniewierany, maltretowany, ćwiartowany na kawałki, polewany wodą święconą, rozstrzeliwany, katapultowany, zakłuwany nożem, zamieniany w upiora, dym tudzież kupę śluzu. Mimo to w każdą sobotę stawiałem się na posterunku i bez względu na pogodę toczyłem nocną walkę przeciw siłom dobra.
Oto demoniczny powab zabawy w odgrywanie ról. Człowiek zaczyna od Tolkiena – czasem nawet zachęca go do tego szkoła – po czym za sprawą Steve’a Jacksona lub Games Workshop jego nawyk umacnia się, jest kamuflowany, ba, staje się groźny. Rodzice narzekają, że nie wychodzi z domu, a z jego pokoju dolatują dziwne zapachy. Przyjaciele zaczynają go unikać; snuje się samotnie w pobliżu sklepów Oxfam [Oxfam – międzynarodowa organizacja humanitarna. Prowadzi m.in. sklepy z używanymi rzeczami. (Przyp. tłum.).] i zaczyna podzielać fascynację swej młodszej siostry „Xeną, wojowniczą księżniczką”. Wreszcie triumfalnie wchodzi na scenę w wełnianym swetrze (pomalowanym srebrną farbą w sprayu, żeby przypominała kolczugę) oraz pelerynie z zasłony okiennej i unosząc gumowy miecz oklejony srebrną taśmą, obwołuje się Scrudem Wspaniałym.
Jak można przewidzieć, jego bliscy zazwyczaj reagują strachem bądź odrazą. Lecz ziarno zostało zasiane: wkracza w świat inscenizacji i w ciągu trzech tygodni zamienia oklejony miecz na broń z lateksu, sporządza kolczugę z tysięcy podkładek hydraulicznych i rozprawia z krasnoludem o imieniu Snorri o zaletach rękawów doszywanych nad rękawami stanowiącymi całość ubrania.
Odtąd już nie ma powrotu. W każdy sobotni wieczór grupa protagonistów, grupa potworów oraz sędzia zbierają się na skraju lasu. Przez całą noc dwa wrogie oddziały, uzbrojone po zęby i żądne krwi, ścigają się wśród krzaków. Widzicie, to naprawdę wciąga: ciemność, atmosfera polowania, prymitywna broń, zwierzęcy strach. Dla niektórych zaś – słabeuszy takich jak ja, desperatów, samotników, outsiderów lub dziwaków – jest upragnioną szansą, by na jedną noc stać się kimś innym.
Przeważnie odgrywałem rolę potwora. Kiedyś byłem walecznym księciem o imieniu Lazar, którego dopadła banda orków. Potem stałem się Waylandem, strażnikiem leśnym, który zdołał osiągnąć trzeci poziom, zanim wpadł w zasadzkę zastawioną przez nikczemnego duchownego. Następnie czarodziejem Doomcasterem, ofiarą magicznego pocisku, oraz barbarzyńcą o imieniu Snod, wyeliminowanym z powodu słabego zdrowia (był styczeń, brnęliśmy w śniegu po kolana, a barbarzyńcy nie noszą podkoszulków).
Moi bohaterowie rzadko dożywali świtu, co początkowo składałem na karb braku szczęścia. Inni stali uczestnicy gry awansowali, zdobywali kolejne poziomy i umiejętności; w końcu stali się wręcz niezniszczalni. Po trzydziestu latach nadal stanowimy zgrane grono: Tytania, kobieta-elf, wciąż piękna i rudowłosa; złodziej Litso; wojownik Bekane, który rozpowiada naokoło, że w weekendy trenuje w oddziałach obrony cywilnej; stary rycerz Philbert Srebrzystogrzywy: kiedy zaczynaliśmy, miał ponad czterdzieści lat – nadal dotrzymuje kroku pozostałym, choć zamiast walki preferuje obecnie łyk eliksiru z piersiówki. Wciąż jest z nami Snorri, specjalista od topora, czarnoksiężnik Jupitus, rycerz Vel – darron oraz uzdrowicielka Morąg, jego dziewczyna. Morąg towarzyszy nam głównie z uwagi na Veldarrona, który ciągle łapie kontuzje. Prawdę mówiąc, nie umie podnieść miecza, żeby nie uderzyć się nim w twarz, lecz dzięki staraniom Morąg właściwie osiągnął nieśmiertelność oraz reputację niezrównanego fechmistrza.
Zaangażowanie Morąg budzi moje wątpliwości. Bycie uzdrowicielem to żadna atrakcja. Obserwuję ją, kiedy sądzi, że nikt nie patrzy; ma zwyczaj odpowiadać „wszystko jedno”, kiedy ktoś poprawia jej zaklęcia. Prawdopodobnie rzecz w tym, że Veldarron zawsze miał słabość do Tytanii (jak zresztą wszyscy) i pewnie Morąg woli trzymać rękę na pulsie.
No i wreszcie Pająk. Szczerze mówiąc, trochę się o niego martwię: fikcja to jedno, a rzeczywistość to drugie, wątpię zaś, czy Pająk widzi między nimi jakąkolwiek różnicę. Zacznijmy od tego, że on nigdy nie wychodzi z roli. Każde z pozostałych ma zwykłą tożsamość: Tytania prowadzi księgarnię z literaturą New Age, Veldarron jest księgowym, Lit – so pracuje w biurze podatkowym. Ale Pająk jest Pająkiem na okrągło. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia, nikt też nie widział go bez kostiumu. Inni przychodzą w dżinsach, wymieniają życzliwe uwagi, a czasem wpadają przed walką do pobliskiego pubu na kilka piw. Ale nie Pająk. On nie lubi strzępić języka. Zapytaj go, czy oglądał wczoraj film w telewizji, a w odpowiedzi obdarzy cię przeciągłym spojrzeniem, jakbyś był czymś, co właśnie znalazł pod głazem. Nikt nie wie, gdzie mieszka. Trudno wyobrazić go sobie w zwykłym domu, z sofą, tosterem czy choćby łóżkiem Owszem, zajrzy do pubu – nawet wypije, jeśli ktoś postawi – zawsze jednak przychodzi w pełnym rynsztunku: miecze, kusza, peleryna, kolczuga, plecak, tunika, butelka z eliksirem, pas, święty symbol. Wszystko w najlepszym gatunku. Pozostali sami klecą kostiumy i ekwipunek. Większość ma tylko jedną rzecz z prawdziwego zdarzenia – zazwyczaj broń. Lecz w przypadku Pająka każdy element przebrania nosi wszelkie znamiona autentyczności.
Na przykład kolczuga kosztuje majątek, robiona na miarę – jeszcze więcej. Porządna broń z lateksu osiąga nieraz cenę trzystu funtów, a Pająk nosi przy sobie cały arsenał: miecze długie i krótkie, tarcze, sztylety, kusze ze specjalnymi zasuwami oraz prawdziwą broń, z którą defiluje dla większego efektu (rzecz jasna, nie może użyć jej w walce). Do inscenizacji jak znalazł, lecz w pubie wywołuje zrozumiałe poruszenie.
Pająk ma to w nosie. Jest obojętny na kpiny i znaczące spojrzenia. Poza tym od zeszłorocznego incydentu z tłumem kibiców piłkarskich większość ludzi omija go szerokim łukiem i unika żartobliwych nawiązań do „Władcy pierścieni”. Ponieważ, w przeciwieństwie do Veldarrona, Pająk potrafi walczyć; jako etatowy potwór mam na ten temat coś do powiedzenia. Dużo trenuje. W ciągu trzydziestu lat doznał zaledwie kilku kontuzji. A kiedy już zostanie zraniony, podchodzi do sprawy śmiertelnie poważnie, oblewając „rany” fiolkami sztucznej krwi i umieszczając w ich miejscu „blizny”. Co więcej, podejrzewam, że później je sobie tatuuje – nadal ma bliznę w miejscu, gdzie przed pięcioma laty jako nikczemny duchowny trafiłem go magicznym pociskiem. Ów cios w plecy miałby dla mnie żałosne skutki, gdyby Tytania – pełniąca rolę sędziego – nie uznała go za uczciwy, a pierwsza Morąg (jedna z poprzedniczek obecnej) nie pośpieszyła na ratunek. Od tamtej pory widok Pająka budzi we mnie pewien niepokój.
No i, oczywiście, mamy potwory. Dzisiaj przyszło nas dziesięciu, w większości uczestnicy dorywczy, a nie stali gracze jak Tytania, Pająk i ja. Uniwersytet to dobre miejsce, by szukać „mięsa armatniego”; studenci mają dużo wolnego czasu, są weseli, energiczni i zazwyczaj łatwo nimi pokierować. Wymagają jednak opieki doświadczonego gracza; dlatego tu jestem. Nowe potwory czasami dają się ponieść: nie zgłaszają ciosów, ulegają nadmiernym emocjom. Muszę trzymać ich w ryzach. Dopilnować, żeby przestrzegali zasad. No i żeby nikt nie oberwał na serio. W lesie wszystko może się zdarzyć: ciemno, człowiek jest nabuzoW TAŃCU wany i skłonny uwierzyć, iż rzecz dzieje się naprawdę, a opodal grasują orki, wilkołaki albo duchy. W dobrą noc wydaje ci się, że przebywasz z dala od cywilizacji, drogę oświetla ci tylko księżyc, a każdy cień może oznaczać wroga. Jeden fałszywy krok i po tobie: świadomy tego, jesteś w ciągłym napięciu i masz wyostrzone zmysły.
W złą noc leje deszcz, skręciłeś kostkę, psie gówno klei ci się do buta, a w pobliskim pubie ktoś fałszuje do mikrofonu. Na domiar złego przyjeżdża policja, zawiadomiona o zakłóceniu porządku, ty zaś – jako najbardziej doświadczony członek grupy – musisz się gęsto tłumaczyć, dlaczego biegasz nocą po lesie w stroju goblina, ubłocony od stóp do głów. Jak wspomniałem, bycie potworem to czasami nic przyjemnego.
Dzisiaj jest nieźle. Wprawdzie trochę pada, ale nad głowami płyną poszarpane chmury, księżyc jest w pierwszej kwadrze, a ziąb nie daje się zbytnio we znaki. Jest – rzekłbym – nastrojowo. Właśnie siedzę pod drzewem w płaszczu przeciwdeszczowym, przeglądając plan wieczoru. Będę sędziował. Cieszę się na samą myśl.
Potwory już się zjawiły. Przed nadejściem stałych graczy trzeba wprowadzić je w szczegóły, żeby miały jakie takie rozeznanie w sytuacji. Trzeba przydzielić role i wyłuszczyć zasady. Zdarzają się nadgorliwi nowicjusze w moro. Dzisiaj jest ich trzech, wszyscy rozchichotani i nakręceni. Nie znam imion: z powodu intensywnej rotacji nie ma sensu ich zapamiętywać. Pozostali to moi uczniowie, siedemnasto-, osiemnastoletni. Matt, Pete, Stuart, Jase i Andy. No i, oczywiście, ja. Smithy. Etatowy potwór.
Wiem, że nie traktują mnie poważnie. Lat czterdzieści sześć, chudy, łysiejący, zdesperowany. Wiem, że bez kostiumu wyglądam jak nauczyciel geografii (w sumie dobrze się składa, bo nim jestem); zauważam kłopotliwe milczenie, którym witają moje nadejście, oraz ukradkowe spojrzenia, kiedy sądzą, że nie patrzę. Biedny, stary Smithy, myślą, zawsze trzy kroki z tyłu. Jezu, co za frajer. Jezu, spraw, żebym nigdy nie był taki żałosny.
Lecz gra kryje w sobie coś szlachetnego. Oni tego nie zrozumieją, osiemnastoletni i nieśmiertelni, ale ja tak. Traktują to jak zwykłą rozrywkę; za parę tygodni znajdą sobie następną lub, co gorsza, stworzą konkurencyjną grupę pętaków w swoim wieku, po czym będą łamać zasady i pękać ze śmiechu. Myślą, że robimy to dla samych przebieranek, że jesteśmy garstką fetyszystów oraz wrogów postępu, podobnych do zagorzałych wielbicieli „Star Trek” oraz zwariowanych ekologów, którzy mieszkają w szałasach i obywają się bez centralnego ogrzewania.
Ale tu nie chodzi o przebieranki. Liczy się honor, zasady oraz dobro i zło. Liczy się śmierć i chwała. Oraz prawda – nie, że smoki istnieją, ale że można je pokonać. Wraz z upływem czasu coraz goręcej pragnę wierzyć, że to istotnie możliwe. Philbert wie, co mam na myśli – jego żona zmarła dwadzieścia lat temu na raka i jedynie my mu pozostaliśmy. Tytania również, bezdzietna i dobiegająca pięćdziesiątki, no i Litso, który tylko w sobotnią noc nie musi udawać, że jest hetero. Te dzieciaki nie mają pojęcia, co to znaczy wracać do mieszkania, do smutnego, urojonego życia w dwóch pokojach, z kominkiem z trzema kłodami drewna, ze śpiącym kotem. Nie wiedzą, co znaczy ksywka „Żałosny Smithy” wśród pokoleń uczniów geografii ani jak to jest leżeć po ciemku ze ściśniętym żołądkiem, kierując wzrok na elektryczne gwiazdy, z których każda jest oknem, każda domem. To nie dla nas, mówi Pająk, jeśli w ogóle zabiera głos. Nie dla nas dom, żona, dzieci. To dobre dla pospólstwa. Dla zwykłych ludzi. Ludzi wiodących urojone życie.
– Długo jeszcze? – pyta jeden z nowicjuszy, spoglądając na zegarek. Znacie ten typ: niecierpliwy, bezczelny, wzgardliwy i zimny jak lód; przyszedł tylko dlatego, że ktoś (pewnie ja) wspomniał o możliwym niebezpieczeństwie, czymś magicznym i zakazanym.
– Niedługo. – Właściwie to są spóźnieni; dochodzi jedenasta i wokół panuje głucha cisza. – Włóżcie kostiumy.
Rzuca mi pogardliwe spojrzenie i nakłada maskę. Jest lateksowa i dość realistyczna – robię je własnoręcznie, są znacznie lepsze od kupnych. Mimowolnie wyrażam życzenie, by poległ jako pierwszy.
– A mogło mi się dzisiaj poszczęścić – dodaje stłumionym głosem. – Wpadłem w oko jednej cizi w Woolpack.
Żałosne, naprawdę. Obaj wiemy, jak wygląda jego życie. Wiemy też, że nigdy mu się nie poszczęści. Ale nie ma czasu na rozważania; zza drzew wyłania się jakiś cień. Po hałasie oraz rozmiarach miecza przerzuconego przez plecy wnioskuję, że to Veldarron. Towarzyszy mu Morąg, wyraźnie znużona i niezadowolona; pewnie znów darli koty. Mimo to cieszę się, że przybyli pierwsi: ekscentryczny wygląd pozostałych mógłby zaskoczyć nowicjuszy, a tego wieczoru wolałbym uniknąć kłopotów. Poza tym znam tych studentów – połowa przyszła skuszona wizją poderwania jakiejś ślicznotki w skórzanym kostiumie. Wprawdzie Morąg nie przypomina Xeny, ale to ostatecznie kobieta i jako dwudziestodziewięciolatka bardziej pasuje wiekiem do smarkaczy.
Witam przyjaciół tradycyjnym pozdrowieniem „Dobry dzień na śmierć” w nadziei, że wprowadzę ich w bojowy nastrój. Lecz gdy podchodzą bliżej, widzę, że Morąg jest jakaś niewyraźna. Ma kamienną twarz i zaciśnięte wargi; co gorsza, ubrała się całkiem zwyczajnie, w dżinsy i kurtkę zamiast rytualnej szaty z kapturem. Jasny gwint, myślę. Na dodatek ten cholerny Veldarron ostentacyjnie podchodzi do uschniętego drzewa, czekając, aż sam rozwiążę problem.
– Co się stało? – pytam Morąg. – Dlaczego nie jesteś przebrana?
– Wracam do domu, Smithy.
– Dlaczego?
Morąg patrzy na mnie bez słowa. Ogarnia mnie desperacja. Oczywiście, nie po raz pierwszy dziewczyna Veldarrona wystawia nas do wiatru w decydującym momencie (doprawdy nie mam pojęcia, co one widzą w tym nieczułym łajdaku), ale stracić uzdrowiciela, jedynego uzdrowiciela o godzinie jedenastej w sobotnią noc, to szczyt wszystkiego.
– Potrzebujemy cię – mówię wreszcie. – Mam tu grupę młokosów, którym przyda się uzdrowiciel.
– Nic na to nie poradzę – odpowiada Morąg, wzruszając ramionami. – Rezygnuję. Powiedz Darrenowi, żeby znalazł sobie inną naiwną. Ja spadam.
– Ale Morąg…
Nieoczekiwanie wpada w złość.
– Nie nazywam się Morąg! – wrzeszczy. – Przychodzę tu od sześciu lat, Smithy, a ty nawet nie znasz mojego pieprzonego imienia!
To dopiero niestałość. Po cholerę mam znać jej imię, myślę, odprowadzając ją wzrokiem przez polanę skąpaną w blasku księżyca. Poza tym po sześciu latach powinna wiedzieć, że nigdy – przenigdy – nie należy podczas sesji wymieniać prawdziwych imion uczestników gry. Nic dziwnego, że Veldarron jest taki poirytowany. Tak czy inaczej, jestem święcie przekonany, że przed następnym spotkaniem zwerbuje kolejną Morąg. Odejście uzdrowicielki nastręcza mi nieprzewidzianych trudności, zwłaszcza że mam pod sobą grupkę nieopierzonych potworów. Za późno na zmiany, pozostaje nam liczyć na krótką potyczkę, łut szczęścia oraz dyscyplinę nowicjuszy. Byle tylko obyło się bez kolejnych niemiłych niespodzianek.
Nadchodzi reszta grupy z Philbertem na czele. Nadał sobie miano Srebrzystogrzywy, chociaż wszyscy wiemy, że nosi perukę. Zgięty pod ciężarem zbroi wygląda na niższego, niż jest naprawdę, ale mimo to prezentuje się dość imponująco. Ma w sobie pewną szlachetność, jak stara wieża stojąca w szczerym polu, bezużyteczna, lecz obdarzona swoistym urokiem. Oczywiście nie zawsze tak myślałem: przyznaję ze wstydem, że w młodości – kiedy czterdziestolatek zasługiwał na miano starca – szydziłem zeń bezlitośnie.
No tak, od grupki nowicjuszy dolatują śmiechy. Philbert nie słyszy – jest nieco przygłuchy – ja jednak, poirytowany incydentem z Morąg, czuję przypływ irracjonalnej złości. Rzucam ostrą komendę, nakazując potworom utworzyć szereg za pokaźnym krzakiem. Stali uczestnicy przyszli prawie w komplecie. Jest Litso, jak zwykle w kobiecych łaszkach, Bekane w bardzo nieśredniowiecznym ubraniu pod kaftanem, Jupitus, powolny i ociężały w stroju czarnoksiężnika, oraz Snorri z toporem.
Kolejna fala chichotów. Spodziewałem się tego; część kostiumów budzi rozbawienie młodych, zwłaszcza niecodzienny strój Litso, ubranego w kabaretki ze spuszczonymi oczkami i skórzaną spódnicę. Mimo to czuję wściekłość. Być może z powodu odejścia Morąg albo dlatego, że dzisiaj ja dowodzę. Poza tym to niegrzeczne. Przecież i tak dostaną baty. Nie podoba mi się ich nastawienie. Litso też jest zdegustowany. Przyjęliśmy zasadę, że nikt nie komentuje wyglądu drugiej osoby, choćby jego zdaniem prezentowała się wyjątkowo dziwacznie. Philbert (który w innym życiu był profesorem psychologii) twierdzi, że odgrywanie ról przynosi oczyszczenie, umożliwia człowiekowi realizację fantazji, których stłumienie odbyłoby się ze szkodą dla ego. Podczas naszych sesji odrzucamy poczucie winy, strach i szyderstwo, kończymy je odnowieni duchowo i oczyszczeni. Uświadomiłbym to nowicjuszom, ale czas nagli; nadchodzi Pająk, stąpając bezszelestnie wśród krzaków, tuż za nim podąża Tytania.
Tytania. Serce niezmiennie zaczyna mi szybciej bić. Prawie się nie zmieniła. Kilkakrotnie trzeba było trochę poszerzyć jej kostium, ale dla mnie wciąż jest tak samo piękna. Rude włosy spływają jej na ramiona, w dłoni trzyma lekki miecz.
Za moimi plecami padają jakieś słowa. Nie rozróżniam ich, ale brzmią obraźliwie. Odwracam się pośpiesznie, lecz twarze młodych nie wyrażają żadnych uczuć. Regularni uczestnicy – Matt, Pete, Stuart, Scott, Jase i Andy – przybrali maski wystudiowanej obojętności. Nowicjusz, który narzekał na opóźnienie, bębni palcami. Pozostali stoją nieruchomo. Świetnie. Przynajmniej mają dość oleju w głowie, żeby zachować powagę w obecności Pająka.
Pada deszcz. Pająkowi to nie przeszkadza; kiedy wychodzi na polanę, na jego zaplecionych włosach lśnią krople wody. Podaję mu plan – zapisany runami, bo Pająk nie czyta normalnej czcionki – i prowadzę oddział potworów na wyznaczone miejsce.
Słyszę głosy protagonistów. Omawiają utratę uzdrowicielki, weryfikują strategię i rozdzielają eliksiry.
– Posłuchajcie – mówię do potworów. – Musicie dziś wy kazać szczególną ostrożność. Straciliśmy jednego gracza i nie mamy nikogo na jego miejsce, dlatego musimy ściśle przestrzegać zasad. Podczas pierwszej potyczki jesteście upiorami, każdy przyjmuje tylko trzy ciosy. Załóżcie maski i zajmijcie pozycje. – Przyglądam się potworom, zwłaszcza nowicjuszom, którzy wyraźnie nie mogą ustać w miejscu. – Pamiętajcie – upominam – trzy ciosy. Tylko trzy. Nie mamy uzdrowiciela i musimy za wszelką cenę nie dopuścić do wypadku.
Ktoś prycha śmiechem; to jeden z nowicjuszy, ten niecierpliwy.
– Co to ma znaczyć? – pytam ostro.
– Nic. – Każde słowo brzmi w jego ustach jak obelga.
Chętnie nauczyłbym go moresu, ale nie ma czasu. Zresztą zobaczymy, czy za chwilę będzie mu do śmiechu. Ostatnia myśl nieco poprawia mi nastrój. Upiory chowają się w krzakach, ale niezbyt skutecznie: to stosunkowo powolne, głupie istoty, których pokonanie nie jest zbyt trudne. Będzie to potyczka w ramach rozgrzewki, dla rozruszania kości. Dmucham w gwizdek. Czas start.
Moment radosnego uniesienia. Oto powód całego przedsięwzięcia. To znacznie więcej niż tylko gra, więcej niż katharsis. Młodzi nie czują tego tak jak my: Tytania, Philbert, Pająk i ja. To odurzające. Magiczne. Być bohaterem, jak w piosence Davida Bowiego, znaleźć się poza czasem i (na jedną minutę, godzinę, noc) dołączyć do grona nieśmiertelnych.
Oho, nadchodzą. Bekane i Veldarron na czele grupy, Pająk osłania tyły, Litso na zwiadach. Potwory kipią gotowością do walki, niecierpliwy nowicjusz paraduje na tyłach grupy, trochę zbyt energicznie jak na upiora. Cóż, przynajmniej się stara; trudno go za to karać.
Jeden z etatowych potworów atakuje pierwszy. To Pete, który starannie odgrywa swoją rolę, maszerując ociężałym krokiem, z rozpostartymi ramionami. Dołącza do niego Scott, a potem Andy i razem odcinają Litso od pozostałych, rzucając się na niego we trójkę. Pozostali protagoniści wkraczają do akcji: Bekane walczy z Jasem i Mattem, a Veldarron (najwyraźniej pomny nieobecności Morąg) zachowuje dystans.
Nowicjusze trzymają się z tyłu, zbyt przezornie jak na upiory; mimo to protagoniści bez trudu powinni ich rozgromić. Litso otrzymuje kilka ciosów w prawe ramię, jego słaby punkt od dawien dawna, a Veldarron dostaje mieczem po żebrach. Pozostali protagoniści z łatwością dają odpór napastnikom. Ale po trzydziestu sekundach tylko nowicjusze stoją o własnych siłach. Ich przywódca (niecierpliwy szczeniak, który poprowadził atak) sprawnie walczy z Beltanem, chociaż trudno mi uwierzyć, że nie otrzymał jeszcze trzech ciosów. Reszta beztrosko ignoruje razy i atakuje ile wlezie.
– Powstrzymać natarcie! – krzyczy ze złością Tytania, uderzona w twarz płazem miecza, lecz trzej nowicjusze nie odstępują. Na domiar złego pierwszy zdziera z twarzy ma skę i z bojowym okrzykiem rzuca się w sam środek bitwy.
– Hej, nie wszyscy na raz! – woła Veldarron, będący celem ataku trzech potworów. Oczywiście ma rację, to jedna z naszych podstawowych reguł, którą jasno wyłożyłem nowicjuszom. W ferworze walki musieli o niej zapomnieć. Przejęty Veldarron chybia raz po raz. Gdy Pająk przychodzi z odsieczą, bezwzględnie atakując upiory od tyłu ciosami miecza, fechmistrz pada na ziemię z poważnymi urazami.
Po bitwie następuje niemałe zamieszanie. Nie pozostaje mi nic innego, jak wykluczyć Veldarrona z pozostałych potyczek, ku jego niezmiernej irytacji i ostentacyjnemu zadowoleniu potworów. Litso też doznał upokarzających obrażeń, a Tytania skarży się, że musiała uderzyć swojego upiora co najmniej dwadzieścia razy, zanim raczył paść na ziemię i skonać. Rozmawiam o tym z potworami: stali uczestnicy pokornie przyjmują zarzuty, ale nowicjusze nie przestają się stawiać.
– Dwadzieścia razy? Ona chyba żartuje. Zapewniam, że nie trafiła mnie ani razu.
– Ciosy muszą być przekonujące. Skoro nic nie czułem, to się nie liczy.
Jeszcze raz powtarzam zasady dotyczące przyjmowania i rozdzielania ciosów. Jestem niemal pewny, że prowodyr się krzywi.
– Co znowu? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– Nic.
Incydent popsuł nastrój. Czuję przez skórę, że w oddziale narasta atmosfera rewolty. Po kolejnych dwóch potyczkach oddział protagonistów napotyka grupę rozbójników, którzy stawiają nadspodziewany opór. Litso obrywa jeszcze dwukrotnie, Philbert otrzymuje cztery ciosy, a Tytania i Bel – tane po jednym, choć czarnoksiężnik Jupitus kończy starcie sprytną sekwencją zaklęć. Potwory protestują, napomykając coś o karze, i znowu muszę przypomnieć im o zasadach.
– Przecież to tylko gra – burczy jeden z nowicjuszy. – Nie chodzi o walkę na śmierć i życie.
Ależ tak. Szkoda, że nie mogę mu tego uświadomić, dzieli nas zbyt duża przepaść. Zycie rozpoczyna się jako gra, po W TAŃCU czym przeistacza w śmiertelną walkę. Staram się możliwie sprawnie zorganizować kolejną potyczkę, lecz zabiera to dużo czasu; jeden z nowicjuszy zaczyna marudzić i ku mojej irytacji dołączają doń inni.
Protagonistom doskwiera brak uzdrowiciela. Po piątej potyczce Litso nie nadaje się do dalszej walki, Philbert ma się niewiele lepiej, a Beltane otrzymuje kolejnych pięć ciosów. I tylko Pająk, wciąż nietknięty, powala przeciwników pewnymi ciosami miecza. Niecierpliwy nowicjusz patrzy z niezadowoleniem, ale nie mówi ani słowa. Oto przykład, jak Pająk działa na ludzi.
Siódma potyczka. Bez dodatkowych ofiar wśród protagonistów, ale wszyscy prócz Pająka mają na koncie liczne obrażenia. Wyczuwam wyraźny spadek morale. Mam wyrzuty sumienia, choć wiem, że to nie moja wina: po prostu niektóre noce są lepsze od innych, a nowi gracze zawsze wnoszą element ryzyka. Czuję też, że tracę panowanie nad grupą; doskwiera mi to, jakby część mojego urojonego życia przeniknęła do tego prawdziwego.
Podczas przerwy jeden z nowicjuszy zapala papierosa. To wbrew zasadom, niemniej jednak czuję się tak niepewnie, że wolę nie reagować. Etatowe potwory – Scott, Matt, Jase i reszta – również wykazują pewien niepokój, jakby udzielił im się nastrój pozostałych. Za plecami słyszę pomrukiwanie i stłumione śmiechy. Coraz więcej we mnie niepewności. Jako nauczyciel znam niebezpieczeństwo, jakie niesie obecność wichrzyciela; z każdą chwilą narasta przekonanie, że nowicjusze (zwłaszcza jeden) burzą jasno ustalony porządek. Wystawiają na próbę moją cierpliwość, sprawdzają reakcje na wyskoki, podważają autorytet.
– Dobrze – mówię oschle, rozdając kartki z opisem kolejnego starcia. – Tym razem nie macie wrogich zamiarów. Jesteście oddziałem żołnierzy z innego obozu, protagoniści mogą od was wynegocjować eliksiry uzdrawiające.
Jest to próba rozwiązania problemu Morąg. Niecierpliwy nowicjusz robi minę; widzę, że nie bawi go perspektywa pokojowych rozwiązań.
– A jeśli nas zaatakują? – pyta.
– Będziecie walczyć – odpowiadam. – Sami nic nie inicjujecie.
– Inicjujecie. Co oznacza ten wyraz? – pyta z krzywym uśmieszkiem.
Rzucam mu wściekłe spojrzenie.
– Masz problem?
Wzrusza ramionami.
– Pytam, czy masz problem?
Uśmiecha się bezczelnie i zarazem głupkowato.
– Wszyscy traktujecie to tak poważnie – odpowiada w końcu. – Jakby chodziło o prawdziwą walkę. Przecież to tylko pierdolona zabawa, na miłość boską. Spójrzcie na sie bie. Stary dureń w peruce, stuknięty transwestyta, ruda grubaska…
Coś we mnie pęka. Och, wielokrotnie byliśmy wyśmiewani i obrzucani obelgami, nazywani zboczeńcami, cudakami, mutantami itp. Jednak słysząc, jak wyszydza Tytanie, moją Tytanie, a przede wszystkim jak deprecjonuje grę, chwytam pierwszą broń, która nawija mi się pod rękę (miecz z długą klingą), i staję do walki.
– Ja ci dam zabawę, potworze.
Nowicjusze niepewnie cofają się o krok. Furia popycha mnie do działania, a w głowie kołacze tylko jedna myśl: ten chłopak – gówniarz jeden! – obraził Tytanie, wojownika mającego na koncie wiele udanych kampanii, kobietę o legendarnym wdzięku i urodzie. Ta zniewaga, wymierzona w nas wszystkich, nie może ujść mu płazem.
– Czas start! – ryczę. – Wojownicy, do mnie!
Katharsis. Nigdy dotąd nie wpadłem w szał; niektórzy gracze latami nie ulegają nadmiernym emocjom, choć najlepszym zdarzyło się to przynajmniej raz, zwykle w obliczu szczególnych przeciwności losu. Pamiętam incydent z udziałem Pająka w pubie w Nottingham, jeszcze w czasach, kiedy ludzie wyśmiewali go za plecami. Nieraz bezskutecznie próbowałem sobie wyobrazić, co się wtedy czuje: gwałtowny przypływ uczuć, euforię, wyzwolenie. Teraz już wiem. Gdy przyjaciele na mój znak ruszają do boju, zaczynam rozumieć, że naszym rzeczywistym wrogiem nie jest ten chłopiec, niewychowany nowicjusz o niewyparzonym języku. Nasz wróg jest nieskończenie bardziej niebezpieczny, wstrętny i odrażający; to wielogłowa bestia o licznych twarzach, naznaczonych identycznym wyrazem młodocianej pogardy i bezmyślnego zadufania. Przez trzydzieści lat tropiliśmy naszego adwersarza, nie bardzo wiedząc, na co właściwie polujemy; przez trzydzieści lat wybieraliśmy drugorzędne alternatywy, podczas gdy prawdziwa zwierzyna znajdowała się na wyciągnięcie ręki.
Pozostali też to czują. Oburącz chwytają broń, by raz jeszcze walczyć w jednym szeregu – Litso atakuje oszczepem zastępy wroga, Pająk dzierży dwa miecze, krew cieknie mu z rany na ramieniu. Philbert pada, ale go pomścimy; dostrzegam w przelocie skrzywioną twarz Tytanii wykrzykującej zaklęcia, po czym ruszam na przeciwnika.
Veldarron pada; dookoła słyszę wrzaski potworów atakujących kijami, mieczami i toporami. Widzę Matta z zakrwawioną twarzą; przejrzałem go, przejrzałem ich wszystkich. Oto wróg nie do pokonania, szydercza armia młodych, wielogłowa i niezniszczalna.
Beltane pada, Snorri jest otoczony. Rąbiemy na prawo i lewo, głusi na jęki i błagania potworów. Ciosy walą się na moje plecy, ale prawie ich nie czuję. Jupitus pada, potem Tytania, moja Tytania. Rozszalałe serce mało mi nie pęka.
Zostaliśmy tylko ja i Pająk. Wymieniamy spojrzenia ponad placem boju; na jego twarzy dostrzegam nieznany mi dotąd wyraz czystej i niekłamanej radości. Przez chwilę przytrzymuje mój wzrok. Ja też to czuję: ogarnia mnie radość bliska ekstazie. Nasi towarzysze polegli. Wróg triumfuje. Ale my jesteśmy wojownikami, Pająk i ja. Dobry dzień na śmierć.
– Bez litości! – krzyczę ile sił w płucach i z rozkoszą patrzę na umykające niedobitki wroga. Tylko niecierpliwy nowicjusz trwa na posterunku. Coś do mnie mówi, ale jestem głuchy na wszystko. Na twarzy chłopaka maluje się niepewność i niedowierzanie, u jego stóp wije się coś miękkiego i zawodzącego.
Razem z Pająkiem atakujemy go jednocześnie, kłując gdzie popadnie. Ostatni przeciwnik pada trupem. Odzyskując jasność spojrzenia, widzę krew na porzuconym mieczu Pająka, czarną w srebrzystym blasku księżyca, i przypominam sobie broń, którą nosi dla większego efektu i na specjalne okazje, tuż obok broni wykonanej z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa.
Plac bitewny jest usłany ciałami poległych, naszych i ich. Brakuje tylko jednej osoby. Czułem, że tak będzie. Słyszę cichy szelest w poszyciu; wiem, że nie pozostawi za sobą żadnego śladu. Tytania leży na boku, jest oszołomiona, ale cała. Pomagam jej wstać, czując przy tym dreszcz zakazanej radości. Nie licząc zadrapania na policzku, Beltane również nie doznał większych obrażeń; chwilę potem Litso wychodzi zza krzaka, zalękniony i pełen ulgi. Jedynie Philbert nie przeżył: jego znękane serce nie wytrzymało napięcia. Veldarron mówi, że poległ w bitwie, i tylko to się liczy.
– A potwory? – pyta Tytania, spoglądając na ciała. – Co za bajzel. Czy Pająk nie mógł zachować kilku na następny raz?
– Daj spokój, kochanie – mówię. – To była wspaniała bi twa. Zresztą na uniwerku zwerbujemy kolejnych ochotników.
Nawiasem mówiąc, ostatnio powstał tam klub miłośników fantasy; będą w sam raz. W tydzień nadrobię straty. Spójrz na mnie, Tytanio. – Czule wycieram z jej policzka smugę krwi. – Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? No, powiedz.
Waha się.
– Naturalnie, że nie, Smithy – odpowiada. – Chodzi o to…
– Ponownie przenosi wzrok na martwe potwory i marszczy brwi. – Chodzi o to, że czasami obawiam się, co pomyślą in ni. No wiesz, zwykli ludzie. Pospólstwo.
Patrzę na nią ze zdziwieniem.
– Pospólstwo? Kogo obchodzi, co oni myślą?
Uśmiecha się z przymusem.
– Pewnie robię się stara i przeczulona – kwituje.
– Gdzież tam, Tytanio – mówię nieśmiało. – Jesteś piękna.
Jej uśmiech nabiera pewności siebie. Delikatnie całuje mnie w kącik ust.
– To miłe z twojej strony, Smithy.
Cesarzowi, co cesarskie. Gdy była w pubie, jej włosy nasiąkły zapachem dymu; usta mają słonawy posmak. Całuję ją na oczach Veldarrona i pozostałych, którzy spoglądają na nas z zawiścią i zdumieniem.
– I co teraz? – Snorri patrzy markotnie na ciała powalonych potworów.
– Posprzątam. – To moje zadanie, jestem sędzią.
Snorri nie wygląda na przekonanego.
– Cholerny Pająk chyba trochę przesadził, co? Wiadomo, że nowicjusze są na odstrzał, ale ze świecą dziś szukać stałych graczy.
– Pozostaw to mnie – odpowiadam. – Zasięgnę języka.
Następuje chwila krępującej ciszy.
– Pewnie teraz będziesz chciał walczyć w nowej roli – mówi wreszcie Tytania. – Przyda nam się wojownik, skoro zabrakło Philberta. Dużo ćwiczyłeś, prawda? Nieźle władasz mieczem.
To wzruszająca (i kusząca) propozycja. Kiedy rozważam wszystkie za i przeciw, wśród moich przyjaciół narasta napięcie. Nagle ogarnia mnie tkliwość na widok ich znajomych twarzy, własnoręcznie uszytych kostiumów, zbroi z podkładek hydraulicznych, zmarszczek oraz niezłomnej wiary. Co by zrobili, gdyby Smithy nie trzymał ręki na pulsie? Bycie potworem to wątpliwa gratka, lecz wymaga zaangażowania, zaangażowania i rozwagi. Pająka nie byłoby na to stać, podobnie jak pozostałych. Tytania czeka na moją decyzję z pobladłą, zaciętą twarzą. Wiem, ile kosztowała ją ta propozycja, ale znam swoje miejsce.
– Raczej nie – odpowiadam, potrząsając głową. – Zostanę przy tym, w czym jestem najlepszy.
Napięcie ustępuje.
– Dobry stary Smithy – mówi Veldarron, poklepując mnie po plecach.
– Tak. Dobry stary Smithy.
Spoglądam na zebranych.
– Spotykamy się w przyszłą sobotę?
Kiwają głowami.
– Jasne.
– W tym samym miejscu, o tej samej porze?
– Czemu nie.
Jak wspomniałem, bywa fantastycznie. Kiedy odprowadzam wzrokiem przyjaciół kierujących się w stronę drzew, ogarnia mnie niezmącony, niemal magiczny spokój. Wróg został pokonany, przynajmniej tym razem. Kto wie, co przyniesie kolejny tydzień? Bez względu na moje skrupulatne metody usuwania ciał, są nikłe szanse, że zaginięcie dziewięciu studentów długo pozostanie bez echa. Możliwe, że za tydzień (lub dwa) trzeba będzie poszukać nowych terenów łowieckich. Cóż, przyjemność, płynąca z tego zajęcia, bierze się po części z niepewności. Wiem jednak, że cokolwiek zdarzy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, wspólnie stawimy temu czoło – Veldarron, Pająk, Tytania i ja. Zwykli ludzie, którzy wiodą nudne, pospolite, urojone życie, nigdy tego nie zrozumieją, uświadamiam sobie w nagłym przypływie współczucia. I kiedy wyciągam łopatę i kopię, ku własnemu zdumieniu zaczynam pogwizdywać.