Ludzie często pytają, skąd pochodzą moje pomysły. Uważam, że istotniejsze jest to, dokąd zmierzają. Zaczęłam pisać to opowiadanie na hotelowej papeterii w zapuszczonym motelu w Georgii podczas amerykańskiej promocji mojej ostatniej powieści. Skończyłam je dwa tygodnie później, w pociągu. Nie jechałam wówczas do Dogtown, ale i tak tam dotarłam.
Neil K. miał za sobą ciężki wieczór. Ponad tysiąc osób na uroczystości wręczania nagród i pięćdziesiąt na konferencji prasowej, po której przyszła kolej na autografy, konwencjonalne uściski dłoni oraz uśmiechy do kamery. Cholerny motłoch, pomyślał, kiedy pociąg zatrzymał się z lekkim szarpnięciem. Nie spocznie, dopóki nie wyssie człowieka do ostatniej kropli.
Mógł się tego spodziewać. Miał trzydzieści dwa lata i fotogeniczną twarz, publikował w czterdziestu krajach i otrzymał szereg zaszczytnych nagród – nie wspominając o dwóch lukratywnych kontraktach na filmy, których, jak twierdził, nie oglądał. Krótko mówiąc, był świętym Graalem świata wydawniczego, fenomenem literackim, a zarazem obiektem powszechnego uwielbienia.
Co nie znaczy, że na to nie zapracował. Jego powieść, kiedy wreszcie ujrzała światło dzienne, olśniła krytyków dojrzałością, czytelników zaś ujęła wdziękiem i oszczędnością środków. Przemyślana w najdrobniejszym szczególe, nie zawierała ani jednego zbędnego wyrazu czy wybujałej myśli. K. spalił wszystkie brudnopisy i juwenilia, usunął wszelkie ślady młodzieńczego niepokoju i niezdarności. Precz z przysłówkiem i przymiotnikiem, koniec prymatu hiperboli i wykrzyknika. Styl K. był krystalicznie czysty. Wypieszczony. I na wskroś nowoczesny. Jednym słowem taki, jak on sam.
K. wyjrzał w półmrok. Gdziekolwiek stanęliśmy, na pewno nie jest to King’s Cross, stwierdził w duchu. W odległości kilku jardów świeciło się czerwone światło. Wydawało mu się, że w tle majaczy zarys peronu, drzewa oraz budynek z jasnego drewna, z przesadnie ozdobnym zwieńczeniem, przywodzącym na myśl piernikową chatkę. Panowała głucha cisza, niezmącona nawet szumem silnika. Naraz zgasły światła i w wagonie zapadła ciemność.
Nie ma prądu, pomyślał K. Na pewno awaria, może spięcie albo semafor przestał działać. Zaraz przyjdzie konduktor z przeprosinami. K. nie omieszka powiedzieć mu do słuchu; wydawcy nie po to zapłacili za pierwszą klasę, żeby tkwił po ciemku w szczerym polu.
Lecz mijały minuty i nikt się nie zjawiał. K. wyjął komórkę. Dochodziła jedenasta, telefon miał naładowaną baterię, lecz był poza zasięgiem. Wreszcie K. wstał i z rosnącym zaniepokojeniem ruszył korytarzem.
Pociąg był pusty.
Musieli go przeoczyć. Zostawili na bocznicy w przekonaniu, że wszyscy pasażerowie wysiedli. Poirytowany K. otworzył drzwi i wyjrzał na wyludniony peron. W takim miejscu nie miał co liczyć na taksówkę, ale w pobliżu na pewno była jakaś wioska albo przynajmniej droga, gdzie znajdzie transport. Tak czy siak, nie uśmiechało mu się iść torami ani siedzieć w pustym pociągu. Inne rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Może za drzewami odzyska zasięg.
Jeszcze raz spojrzał na semafor: nadal paliło się czerwone światło. Pod nim dostrzegł tablicę z literami DT1, niżej zaś ręcznie wymalowany na desce napis DOGTOWN.
Nazwa coś mu mówiła, ale nie pamiętał, skąd ją zna. Może ze starego filmu? Pewnie dzieciaki zawiesiły tablicę podczas zabawy w Indian i kowbojów. Dom rzeczywiście przypominał nieco budynek z westernu; w dzień musiało tu być wymarzone miejsce do zabawy – stare wagony, tory, las. Neil K. nigdy nie bawił się w Indian. Nie miał czasu na tak pospolite zajęcia.
Naraz doznał olśnienia. Dziesięć lat przed narodzinami Neila K., kiedy wciąż miał pełne nazwisko i szufladę wypełnioną po brzegi notatkami, napisał opowiadanie o Dzikim Zachodzie. Zaraz, jaki nosiło tytuł? Coś o pociągach. „Wielki pociąg do…”. Nie, „Ostatni pociąg do…”.
Z irytacją odrzucił tę myśl. Tytuł nie miał najmniejszego znaczenia. Notatki pozostały tylko wspomnieniem, a poza tym western stanowił relikt przeszłości. Neil K. narodził się w wieku dwudziestu pięciu lat. Wraz z nazwiskiem przekreślił całe swoje dotychczasowe życie oraz dzieła – opowiadania o duchach, wiersze, fantasy i science fiction – będące zawstydzającym młodocianym bełkotem. Czysty zbieg okoliczności. Dogtown, na miłość boską. Co za szmira.
Gdy znalazł się na końcu peronu, zauważył ścieżkę i przeszedł nią kilkaset jardów, w ślad za swoim cieniem, posuwającym się niepewnie po wyboistym terenie. Za stacją rosły sosny; roztaczały gorzką, intensywną woń. Coś szeleściło w poszyciu. Z oddali dobiegało wycie.
K. już miał wracać do pociągu – przynajmniej tam się prześpi, a rano ktoś na pewno przyjdzie po lokomotywę – kiedy raptem zobaczył światło prześwitujące zza drzew, a potem drewniane budynki przy wąskim trakcie. Pobiegł w kierunku światła. Zorientował się, że budynki stoją rzędem wzdłuż głównej drogi i stanowią część wioski z niewielką sadzawką pośrodku. Pachniało końmi; pewnie w pobliżu znajdowało się gospodarstwo.
Podchodząc bliżej, K. spostrzegł, że największy budynek jest rzęsiście oświetlony. Przez otwarte drzwi sączyły się dźwięki pianina. Nad drzwiami wisiał szyld. Pub, pomyślał z nagłą tęsknotą K. To już lepiej.
Wszedł do środka. W sali było tłoczno. Część gości grała w karty przy stole, ustawionym w rogu pomieszczenia; pozostali rozmawiali, pili bądź słuchali muzyki. Łysy mężczyzna w półokrągłych okularach grał na pianinie, najwyraźniej dawno niestrojonym. Przy barze siedziała grupka kobiet w wymyślnych fryzurach i wydekoltowanych sukniach. Jedna z nich, wyfiokowana blondynka, na jego widok uśmiechnęła się przyjaźnie. Przeważali mężczyźni. K. zauważył, że większość z nich nosi flanelowe koszule, skórzane kamizelki i kowbojki. Wieczorek folklorystyczny, pomyślał. Tradycyjne potańcówki i tak dalej. Tego rodzaju rozrywki cieszą się na wsi ogromną popularnością.
Kiedy K. zamówił kufel, barman popatrzył nań z ukosa. Piwo (nigdy nie słyszał o nazwie „Kulawy pies”) było słabe i nieco słonawe, mimo to wypił je duszkiem i zamówił następne. Czuł na plecach spojrzenia obecnych, ale nie odwrócił się twarzą do sali. Był tak znany, że rozpoznawano go nawet poza Londynem, w owej chwili zaś nie zależało mu na towarzystwie rozentuzjazmowanych fanów.
– Przepraszam, co to miejscowość? – zwrócił się do posępnego barmana, przekrzykując brzdąkanie na pianinie.
Odpowiedzią było wzruszenie ramionami i niewyraźne mruknięcie.
K. powtórzył pytanie, lecz barman puścił je mimo uszu.
– Nie zwracaj uwagi na Jakera – zabrzmiał głos za plecami K. – Jest zły, bo nie ma własnego zakończenia. – Należał do wyfiokowanej blondynki o zmęczonej twarzy, po czterdziestce, którą K. (w innych okolicznościach i przy lepszym oświetleniu) uznałby za całkiem atrakcyjną. – Mogę postawić ci drinka?
– Dzięki. – Wydała mu się dziwnie znajoma, ale przebranie utrudniało identyfikację. Może to jego dawna rzeczniczka, kelnerka, fanka… Żadna ze wspomnianych ról nie pasowała. Mimo to kobieta obejmowała K. wymownym spojrzeniem, od którego ciarki chodziły mu po plecach. Spojrzeniem, które mówiło: „Hej, Neil, to ja! No co ty, nie pamiętasz?”. Tak jakby mógł pamiętać tysiące osób, z który mi rozmawiał w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
– Wiem, że już się kiedyś spotkaliśmy – odparł z ujmującym uśmiechem. – Nie mam jednak pamięci do imion…
Blondynka patrzyła na niego z zawiedzioną miną.
– Jestem Kate – powiedziała. – Kate 0’Grady. Na pewno mnie pamiętasz.
Gdyby tylko nie mówiła z tym okropnym amerykańskim akcentem, pomyślał. Wieczorek folklorystyczny to jedno, ale rozpoznać kogoś w takim stroju… – Naturalnie! Kate! – zawołał, szczerząc zęby. – Ale się wygłupiłem! Miałem okropny dzień, a moja pamięć, jak wiesz…
– Wiem. Wszyscy wiemy, Neil. – Wybuchnęła śmiechem, jakby powiedziała coś bardzo zabawnego. Następ nie popatrzyła na niego uważnie i posmutniała. – Nie pamiętasz, prawda? – spytała. – Minęło dużo czasu. Nie byłam pewna, czy rozpoznasz pozostałych, ale sądziłam, że mnie na pewno.
Chryste, czyżby z nią spał? Chyba nie. Kobieta wyglądała na bliską płaczu.
– Jasne, że pamiętam, Katie – odparł życzliwie. – Ale miałem ciężki dzień, a poza tym ten twój kostium… – Po ciągnął łyk słonawego piwa, mając nadzieję, że nie będzie drążyła tematu. – Nawiasem mówiąc, wygląda świetnie. Do twarzy ci. Wspominamy Dziki Zachód, co? Słuchaj, czy jest tu gdzieś telefon? Moja komórka nie działa, a ja muszę jak najszybciej zadzwonić do…
K. zająknął się, słysząc, że pianino ucichło. Uświadomił sobie nagłą ciszę i baczne, wygłodniałe spojrzenia zwrócone w jego kierunku.
– Nie pamięta Katie – mruknął mężczyzna w koszuli w czerwoną kratę.
– Nie pamięta Katie? – powtórzył z niedowierzaniem pianista. K. dopiero teraz zauważył, że wszyscy goście mają przy sobie broń.
– Przepraszam, czy jest gdzieś telefon? – K. wiedział, że pistolety to atrapy, lecz atmosfera panująca w pubie (saloonie?) sprawiła, że poczuł się odrobinę nieswojo. Wie dział, że londyńczycy rzadko cieszą się sympatią prowincji: tamtejsi mieszkańcy zazdrościli mu urody i sukcesów. Paru gości wyglądało na skorych do bójki i nikt – ani jego wy dawca, ani przyjaciele – nie wiedział, gdzie on się znajduje.
– Telefon?
– Tak. Moja komórka nie działa, a muszę zadzwonić do…
– Nie ma telefonu – oznajmił kategorycznie mężczyzna w czerwonej koszuli.
– Cóż, może ktoś mógłby zatem…
– W Dogtown nie ma telefonu.
Trochę przesadzają z konwencją, pomyślał K. Poza tym dialog brzmiał niczym żywcem wyjęty z niskobudżetowego filmu klasy B, tłumaczonego z hiszpańskiego. Mimo to cała sytuacja wydawała się upiornie znajoma. Pociąg, bar, blondynka – tak, pamiętał ją, a przynajmniej tak sądził – Kate 0’Grady, gospodyni jedynego saloonu w Dogtown, ze starego i na wpół zapomnianego opowiadania.
– Pewnie nie wiecie, kim jestem – powiedział nerwowo.
– Ależ wiemy – odparł mężczyzna w czerwonej koszuli. – Jesteś Neil Kennedy.
– Kennedy? – Rzeczywiście tak się nazywał, dawno te mu. Jednakże odrzucił to nazwisko razem z resztą życia: brulionami, opowiadaniami, filmami i komiksami. Mógł przysiąc, że nikt nie wiedział o Neilu Kennerlym… ale przecież nikt nie powinien też znać „Ostatniego pociągu do Dogtown”.
Goście podeszli bliżej. K. słyszał, jak szepczą jego nazwisko – z przestrachem, zaciekawieniem oraz czymś, czego nie potrafił określić. Żarliwością? Przejęciem? Pożądliwością? Pianista sięgnął do kieszeni i wyjął sfatygowany notatnik. W milczeniu wyciągnął drżącą dłoń; jego twarz lśniła potem. Mężczyzna w czerwonej koszuli uczynił to samo, następnie jedna z kobiet przy barze, potem albinos, który jednocześnie wypuścił z rąk karty, wreszcie mężczyzna w meloniku – wszyscy wyciągnęli do K. świstki papieru i ogryzki ołówków, z identycznym wyrazem nadziei w błyszczących, wygłodniałych oczach.
– Czego chcecie? – spytał K.
– Podpisu, proszę pana – odparł nieśmiało pianista.
– Tak, podpisu – dodał mężczyzna w meloniku. – Resztę dopiszemy sami. Czekaliśmy na pana.
– Czekaliście? – zapytał K.
Barman skinął głową.
– Czekaliście? – powtórzył ciszej K.
Barman zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
– Za długo, panie Kennerly – odrzekł powoli. – O wiele za długo.
K. z niedowierzaniem rozejrzał się po sali. Rozpoznał ich: barmana Jakera, pianistę Sama Grzechotnika, albinosa Whiteya Smitha, Pasadenę Kida w czerwonej koszuli (najszybszego strzelca na Dzikim Zachodzie)… Czy to miał być hołd złożony przez zagorzałych fanów? Czyżby ci ludzie jakimś cudem zdobyli egzemplarz starego opowiadania (w dobie Internetu wszystko jest możliwe) i zorganizowali zjazd na jego cześć?
Musi brać nogi za pas. Zjazd czy nie zjazd, cokolwiek tu wyczyniali, miarka się przebrała. Mrok ułatwi mu ucieczkę; w pobliżu na pewno znajdzie telefon. Zresztą nawet noc w pustym pociągu będzie lepsza niż to.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał mężczyzna w czerwonej koszuli, którego mimowolnie nazywał w myślach Pasadeną Kidem.
– Słuchaj, stary, nie jestem pewien, co tu jest grane…
Pasadena Kid położył rękę na rewolwerze.
– Zostajesz tutaj – oznajmił. – Mamy do pogadania.
– Nie chcemy rozróby – powiedział z wahaniem barman.
– Pamiętaj o ostrzeżeniu szeryfa.
– Nie wtrącaj się, Jaker – odparł Kid. – Mojemu bratu przestrzelili płuco. Muszę wiedzieć.
– Właśnie – dorzucił albinos. – A ja chcę wiedzieć, czy znajdę wreszcie porzuconą kopalnię złota.
Rozległo się więcej głosów.
– Tak, panie Kennerly, proszę mi powiedzieć…
– Czy znajdę drani, którzy zastrzelili ojca?
– Co z Indiańcami…
– A pociąg?
K. wielokrotnie doświadczał oblężenia przez fanów, lecz nigdy na taką skalę, z taką desperacją. Czepiali się jego rękawów, czuł oddechy przesycone zapachem piwa i whisky. Podchodzili coraz bliżej, wyciągając ręce zaciśnięte na kartkach, zeszytach, ołówkach, kawałkach kredy. K. pogrążał się w oceanie sfatygowanych brulionów i świstków.
– Podpis, panie Kennerly.
– Zwykle nie rozdaję autografów – odparł K., cofając się o krok.
– Błagam…
– Chcę… Potrzebuję…
– Zostawcie mnie! – wrzasnął K. – Bo zawołam policję!
Odniósł wrażenie, że wzmianka o policji wywarła pożądany skutek, gdyż napór tłumu nieco zelżał. Lecz na zaczerwienionych twarzach ludzi nie malował się strach, tylko zdziwienie. Sam Grzechotnik wybałuszył oczy, ukazując spróchniałe pieńki zębów. Whitey Smith trzymał kartkę wyrwaną z zeszytu, krzywiąc się jak do płaczu.
Kate 0’Grady patrzyła na K. z pogardą.
– Ty naprawdę nie wiesz, co? – powiedziała. – Nadal nie masz pojęcia, gdzie się znalazłeś? I kim jesteśmy?
– A skąd mam wiedzieć? – odburknął K.
– Stąd, że sam nas tu umieściłeś, Neil – rzekła Kate. – Stworzyłeś nas. Jesteśmy odrzutami z twojej twórczości, zawieszonymi w próżni bohaterami bez finału. Postaciami z niedokończonych opowiadań, statystami i gwiazdami epizodów, które porzuciłeś z dnia na dzień i skazałeś na zapomnienie. To wszystko… – powiodła ręką dokoła -…to Dogtown z opowiadania o Dzikim Zachodzie, któremu od mówiłeś zakończenia. Tam… – wskazała palcem na południe -…znajdziesz swoich „Najeźdźców z Planety 51”. Na północy zaś leży „Niebezpieczne miasto” zamieszkane przez kanibali, już strasznie wygłodniałych, których stworzyłeś w wieku dziewięciu lat. Kawałek za Dogtown natkniesz się na „Bagno dinozaurów” oraz plemię kobiet z innej planety w srebrnych przepaskach na biodrach z „Kozmo Astronauty”. Może napotkasz po drodze któryś z twoich przysłówków, porzuconych i błąkających się po lesie, zbyteczny dialog bądź też innego nieszczęśnika, który prze grał z twoim dążeniem do przejrzystości fabuły. Każde z nas czeka na swoją kolej: czekamy, aż sobie o nas przypomnisz.
K. utkwił w niej wzrok.
– To niemożliwe. Chyba powariowaliście.
– Posłuchaj własnych słów – odparła twardo Kate. – Kiepski dialog ze starych filmów, które tak lubiłeś oglądać, Neil. Nie poznajesz własnych komunałów?
K. pomyślał przez chwilę. Może powinien przyłączyć się do gry, żeby uśpić ich czujność? Mieli nie po kolei w głowie, to fakt, lecz ich przewaga liczebna wykluczała ucieczkę. Zresztą nie miał ochoty na szarpaninę. Drżącą ręką podpisał inicjałami niechlujne zeszyty i puste kartki.
– Dlaczego ja? – spytał.
– To proste – odpowiedział Sam Grzechotnik. – Chcemy się wyrwać z Dogtown. Szeryf nas zrujnuje. Musimy uciekać.
– Ale jak ja miałbym wam w tym pomóc?
Kate okazała zniecierpliwienie.
– Jako jedyny stoisz tu wyżej niż szeryf. Ty stworzyłeś tę postać i tylko ty możesz ją wyeliminować.
– Wyeliminować?
– Oczywiście. Chcemy zakończenia. Drogi do domu. Białego wesela. Czegokolwiek. W obecnym stanie rzeczy Kate 0’Grady tylko przesiaduje w saloonie, opatruje rozcięty policzek głównego bohatera i służy jako seksualna przynęta na bezwzględnego, sadystycznego szeryfa. – Kate wzruszyła ramionami. – Może uznasz, że jestem wybredna, ale miałam nieco inną wizję własnej przyszłości.
– Hm.
– Co do szeryfa, zrobi wszystko, by nie dopuścić do za kończenia. Pragnie utrzymać status quo. Wie, że takich jak on nie czeka nic dobrego. – Zwróciła się do pozostałych, którzy nadal oblegali K., trzymając w pogotowiu ołówki. – Szybko. Na co czekacie? Szeryf zjawi się lada chwila.
K. potrząsnął głową.
– Chyba nie myślicie, że w to wszystko uwierzę. Nonsens.
– Nieważne, w co wierzysz. Potrzebowałam tylko twoje go podpisu.
– Mimo to nadal nie rozumiem…
Kate niecierpliwie machnęła ręką.
– Potrzebujemy upoważnienia. Twój podpis… – Naraz zobaczyła coś za plecami K. i tak mocno zacisnęła ręce na ze szycie, że kostki jej zbielały. Następnie chwyciła ołówek i zaczęła pisać.
Huknął grzmot i Kate padła na ziemię. Na falbaniastym staniku sukni wykwitła plama krwi. W ciszy, która zapadła, K. usłyszał powolne kroki. Nie musiał podnosić wzroku, by wiedzieć, że to Jednooki Logan, (bezwzględny i sadystyczny) szeryf Dogtown.
– Proszę, kogo tu mamy. Nasz przyjaciel pisarzyna.
K. wolno uniósł głowę. Nad wysłużoną skórzaną kamizelką z lśniącą gwiazdą szeryfa zobaczył ogorzałą twarz z siwym zarostem. Jedyne oko mężczyzny (drugie przykrywała skórzana opaska) przypominało kamienną kulkę. Na pasie przerzuconym przez ramię wisiał notatnik oprawiony w czerwoną skórę oraz słownik wyrazów bliskoznacznych w miękkiej oprawie. Z lufy rewolweru, który szeryf trzymał w prawej dłoni, wciąż unosiła się smużka dymu.
– Katie! – Twarz barmana Jakera wykrzywiła się w gnie wie i rozpaczy. Złapał swój notes, lecz jego przeciwnik okazał się szybszy. Jaker chwycił się za pierś i upadł, wzbijając tuman zakrwawionych trocin.
Pasadena Kid stał przy barze i sięgał ręką do kieszeni kurtki.
Szeryf poklepał swój zeszyt.
– Nie próbuj, Kid. Mam cię na muszce.
Kid stał nieruchomo, oceniając sytuację.
– Rzuć to – zażądał szeryf. – Tylko powoli.
Kid opuścił wzrok, jakby dawał za wygraną. Naraz błyskawicznym ruchem dobył z kieszeni zeszyt i pióro. Rewolwer wypalił po raz trzeci. Szeryf odwrócił ciało czubkiem buta.
– Byłeś szybki, Kid – powiedział z namysłem. – Mówili, żeś najszybszy bohater w Dogtown. Ja jestem ledwie rysem postaci, ale każdy korzysta z tego, co ma, nie? Gra skończona, chłopcy – zwrócił się do pozostałych. – Rączki do góry. I żadnych numerów. Niech no tylko zobaczę kogoś choćby z ołówkiem, od razu rozwalę mu łeb. Zrozumiano?
Buntownicy pokiwali głowami i powoli, jeden po drugim, odłożyli pióra i zeszyty.
– Dobrze – powiedział szeryf, nie spuszczając z nich oka.
– A teraz, panie Kennerly, czy jak cię teraz zwą, omówimy sobie parę spraw.
Ale K. patrzył na ludzi leżących na podłodze. Nie ulegało wątpliwości, że nie żyją; w powietrzu unosił się zapach krwi oraz prochu, a wykrzywione twarze i powykręcane kończyny zabitych nie miały nic wspólnego z ciałami z westernów, które oglądał w dzieciństwie.
– Zabiłeś ich – powiedział roztrzęsionym głosem. – Ty ich naprawdę zabiłeś.
Szeryf wzruszył ramionami.
– Samoobrona – odparł. – Wiele czytałem. Prowadziłem badania. Wiem, co czeka gościa w czarnym kapeluszu w trzecim akcie. Podoba mi się tu, panie Kennerly, lubię mieć władzę. I żaden pisarzyna nie usunie mnie z fabuły. – Powoli wy celował rewolwer w K. – Chleba i igrzysk, czy nie tak powiedział tamten gość z Rzymu? Daj im żarcie i rozrywkę.
I pominąwszy zwykłą szmirę, przyzna pan, panie Kennerly, że to drugie w znacznej mierze określa nasze profesje.
Przyparty do muru, K. skinął głową. Szeryf uśmiechnął się szeroko.
– Rozumie pan – podjął. – Od dwudziestu lat z pana woli sprawuję tu rządy, więc to chyba nie w porządku zjawiać się ni stąd, ni zowąd i przekreślać wszystko jednym machnięciem pióra. Tak się nie robi i ja na to nie pozwolę. Zresztą… – dodał, otwierając czerwony zeszyt – jestem bez względny i sadystyczny. I taki zostanę.
– A co ze mną? – spytał K., spoglądając na otwarty zeszyt szeryfa.
Jednooki uśmiechnął się skromnie.
– Chyba dość już strzelaniny – rzekł. – Ale rozumie pan, że nie mogę pana wypuścić. To za duże ryzyko. Nie twierdzę, że poradzę sobie lepiej niż pan, ale zrobię co w mojej mocy, bez dwóch zdań.
– Nie rozumiem – odpowiedział K.
– Ależ rozumie pan – zapewnił Jednooki, śliniąc koniec ołówka. – Historia musi mieć zakończenie. Wszyscy od początku to mówili. Ślub, pogrzeb… Do diabła, mamy od groma możliwości! Proszę zdać się na mnie, na pewno dokonam odpowiedniego wyboru. Prawdę powiedziawszy… – Szeryf zrobił skromną minę, jego szorstkie policzki lekko poróżowiały. – Prawdę powiedziawszy, naszkicowałem pewien plan. Tak na próbę, żeby zobaczyć, jak to będzie. Jak mówią, zagraj na flecie i zobacz, kto pójdzie w tany.
K. słowa uwięzły w gardle. Z wysiłkiem pokiwał głową.
Szeryf miał zadowoloną minę.
– Cieszę się, że mogę liczyć na pana zrozumienie. Poza tym myślę, że pochwali pan mój plan.
– Mianowicie? – spytał słabym głosem K.
– Cóż – odparł szeryf – nazwie mnie pan konserwatystą, ale grunt to tradycja, prawda? Dajmy ludziskom trochę rozrywki. – Uśmiechnął się z wyższością. K. odniósł wrażenie, że policzki szeryfa znowu lekko poróżowiały. – Co pan na to? Cenię sobie pańskie zdanie. Ale Dogtown to Dogtown: życie nas nie rozpieszcza, a zabawy jak na lekarstwo. Minął szmat czasu, odkąd ktoś zawisł na stryczku…