Łut szczęścia

Liceum w Leeds, gdzie spędziłam dziesięć owocnych lat, stało się źródłem inspiracji do napisania wielu opowiadań. Ich akcja jest zazwyczaj osadzona w liceum męskim imienia Świętego Oswalda, miejscu fikcyjnym, które z biegiem czasu zyskało w mym umyśle wszelkie pozory realności. Oto jedno z tych opowiadań. Przypuszczam, że nie ostatnie.

Ostatnia opowieść świata powstała między godziną siódmą pięćdziesiąt pięć a ósmą trzydzieści, w piątek, pierwszego grudnia 2002 roku. Lwia jej część zrodziła się zapewne podczas śniadania, lecz rozchybotane pismo w ostatnich dwóch akapitach i nonszalanckie potraktowanie wielkich liter oraz interpunkcji wskazywało na to, że końcówka została napisana w szkolnym autobusie. Była to dziewiętnasta praca na stercie złożonej z dwudziestu dwóch zeszytów, co oznaczało, że gdy pan Fisher przystąpił do jej sprawdzania, dochodziła godzina siedemnasta.

Pan Fisher wiódł samotny żywot w niedużym domu szeregowym w centrum miasta. Nie miał samochodu; z tego względu wolał spędzać piątkowe wieczory w szkole i sprawdzać prace, które musiał oddać w następnym tygodniu. A i tak potem zabierał do domu stertę nieprzeczytanych zeszytów. Od ponad czterdziestu lat nosił je w tej samej starej skórzanej teczce, wprawdzie wysłużonej i przetartej w szwach od ciężaru dziesiątek – setek – tysięcy wypracowań, lecz wciąż nadającej się do użytku. Akurat tego dnia odkrył w niej dziurę, przez którą długopisy, linijki, tudzież inne drobne przedmioty mogły wyślizgnąć się niepostrzeżenie i zaginąć. Na dworze zapadł zmrok i zaczął prószyć mokry, mało romantyczny śnieg. W trosce o stan teczki pan Fisher postanowił zostać trochę dłużej, zaparzyć sobie ostatnią filiżankę herbaty i sprawdzić resztę prac.

W liceum imienia Świętego Oswalda dobiegał końca niezbyt udany semestr. Dla większości chłopców z 3f pisanie wypracowań miało tę samą rangę, co nauka tańców ludowych oraz zajęcia z technologii żywienia. Perspektywa świąt Bożego Narodzenia oraz rychłych egzaminów powodowała jeszcze większy spadek kreatywności. Ależ tak, próbował zachęcić ich do nauki. Mimo to książki już nie budziły w uczniach takiego entuzjazmu jak dawniej. Pan Fisher pamiętał czasy – niezbyt odległe – gdy młodzież kipiała inwencją, książki były na wagę złota, świat zaś pełen opowieści, które mknęły jak gazele, atakowały jak tygrysy i eksplodowały jak fajerwerki, rozświetlając serca i umysły. Widział to wszystko; lubił patrzeć, jak klasę ogarnia gorączka. Były to czasy bohaterów, smoków i dinozaurów, odkrywców kosmosu, mężnych rycerzy oraz olbrzymich małp. W owych czasach, pomyślał pan Fisher, pomimo czarno-białych filmów snuliśmy marzenia w kolorze, dobro niezmiennie brało górę nad złem i tylko Amerykanie mówili po amerykańsku.

Teraz wszystko było czarno-białe i choć pan Fisher od lat nauczał z niezmienną pasją i poświęceniem, czuł, że jego głos nie brzmi tak przekonująco jak dawniej. Jego uczniom, zadufanym wyrostkom o wyżelowanych włosach i idealnym uzębieniu, wszystko wydawało się nudne. Szekspir był nudny. Dickens i Na całym świecie chyba nie było historii, której by nie słyszeli. Sam pan Fisher zaś (który niegdyś marzył o zostaniu pisarzem) stopniowo i mimowolnie dochodził do straszliwego wniosku. Zrozumiał mianowicie, że dotarli do kresu wszechrzeczy. Wszystko zostało już napisane. Magia ulotniła się bezpowrotnie.

Zaiste była to ponura refleksja. Pan Fisher porzucił tę myśl i na pocieszenie wyjął z teczki czekoladowe ciasteczka. Nie wszyscy chłopcy cierpieli na brak wyobraźni. Na przykład Alistair Tibbet. Pomińmy fakt, że część wypracowania napisał w autobusie. Sympatyczny chłopak, rozczulająco niechlujny i wiecznie roztargniony. Niezbyt błyskotliwy, to prawda, jednakże miał w sobie iskrę, która z całą pewnością zasługiwała na uwagę.

Z głębokim westchnieniem pan Fisher utkwił wzrok w zeszycie Tibbeta, próbując nie myśleć o padającym śniegu oraz o tym, że autobus o siedemnastej na pewno odjedzie bez niego. Jeszcze cztery zeszyty, postanowił w duchu, a potem do domu, a tam kolacja, potem łóżko – drobne krzepiące przyzwyczajenie podczas zimowego weekendu. I tak pan Fisher dopił wystygłą herbatę, po czym przystąpił do lektury ostatniej opowieści świata.

Minęło kilka minut, nim zrozumiał, że ma do czynienia z Opowieścią Ostatnią. Jednakże w miarę upływu czasu, siedząc w rozgrzanej klasie, przesyconej wonią kredy i pasty do podłóg, pan Fisher doznał uczucia szczególnego. Zaczęło się od skurczu przepony, jakby uruchomił dawno nieużywany mięsień. Zaczął szybko oddychać, następnie dławić się, po czym znowu gwałtownie nabierał powietrza. Zlany potem czytał wypracowanie. Po skończonej lekturze odłożył czerwony długopis i wrócił do początku, powoli i metodycznie czytając każde słowo.

Zapewne tak czuje się poszukiwacz złota – zawiedziony, bez grosza przy duszy, gotów wracać do domu – który przystaje na drodze, ściąga but i wytrząsa zeń bryłkę kruszcu wielkości własnej pięści. Pan Fisher raz jeszcze przeczytał wypracowanie, tym razem krytycznie, zapełniając marginesy czerwonymi uwagami. Nadzieja, zrazu nieśmiała, z każdą chwilą przybierała na sile. Na jego ustach zamajaczył mimowolny uśmiech.

Gdyby wówczas ktoś go spytał, czego dotyczyło wypracowanie Tibbeta, odpowiedź nastręczyłaby mu niemało trudności. Opowiadanie zawierało wątki rozpoznawalne, mgliście znajome elementy: przygoda, wyprawa, mężczyzna, dziecko. Jednakże próba przedstawienia opowieści Tibbeta w takich kategoriach równała się jałowej próbie opisania ukochanej twarzy w kategoriach nosa, oczu bądź ust. Pan Fisher miał przed sobą coś nowego. I od początku do końca oryginalnego.

W ciągu czterdziestu lat pracy w zawodzie nauczyciela języka angielskiego pan Fisher doszedł do wniosku, że literatura nie kryje w sobie żadnych nowości. Doskwiera jej wieczna powtarzalność fabuły: nieszczęśliwi kochankowie, motyw wędrówki, sprytny oszust, zemsta, ocalenie, męka dojrzewania oraz bezustanna walka dobra ze złem. Większość wspomnianych wątków stosowano jeszcze przed epoką Szekspira; ba, nawet Biblia zawierała niewiele nowatorskich rozwiązań. Tutaj zmiana kostiumu, tam miejsca akcji: historie nie umierają, odradzają się tylko mniej więcej co pokolenie, dopasowane do stylu epoki. Owo przekonanie dawno temu położyło kres ambicjom pana Fishera: zirytowany uznał, że cokolwiek napisze, pozostanie jedynie mglistym odzwierciedleniem czegoś innego.

Ale oto okazało się, że jego teoria się nie sprawdziła. Opowiadanie Tibbeta było ponadczasowe, jego przesłanie na wskroś oryginalne – być może po raz pierwszy od stu lat – święty Graal literatury, ostatnia opowieść na świecie.

Pan Fisher uznał, że taka historia mogłaby stać się przedmiotem zainteresowania wielu ludzi. Na przykład Hollywoodu, skażonego brakiem nowych pomysłów, sięgającego po coraz drastyczniejsze środki ekspresji oraz motywy z gier komputerowych. Wydawców książek, gazet, czasopism. Odkrywcza idea mogła zapoczątkować dynastię, pokolenia pokrewnych opowieści. Właściciel praw autorskich zasługiwał na więcej niż tylko sławę czy bogactwo. Zasługiwał na nieśmiertelność.

Przed oczami pana Fishera ponownie stanął Alistair Tibbet. Miły, niezbyt błyskotliwy chłopiec. Nieco przydługie włosy, rozchełstana koszula, notoryczne spóźnialstwo. Mało wyszukany styl, makabryczna ortografia. Trudno oczekiwać, żeby ktoś taki mógł godnie zaistnieć w mediach. Cóż za marnotrawstwo. Wątpliwe jest, by Tibbet docenił wagę swego odkrycia; sam charakter pisma świadczył o wyjątkowym roztargnieniu. Pan Fisher doszedł do wniosku, że Tibbet od początku odgrywa w tym wszystkim rolę drugorzędną: genialnego idioty, który przypadkowo odkrywa zasadę matematyczną, ale nie potrafi wyłożyć jej zasad. Nie, Tibbet zmarnuje swoją szansę. Zresztą, któż był jego nauczycielem? Kto wszystkiego go nauczył? Czterdzieści lat wytężonej pracy to nie byle co: ten chłopiec nareszcie wynagrodzi mu poniesione trudy.

Pomimo upływu lat pan Fisher nigdy nie zapomniał o swych dawnych ambicjach. Przyjął tylko – jak się okazało, niesłusznie – że brakuje mu talentu bądź inspiracji, by samemu chwycić za pióro. Teraz uprzytomnił sobie, że powstrzymywała go jedynie niepewność i strach. Wreszcie dotarło do niego, co pragnie powiedzieć, jak odciśnie w historii swój ślad. Wiedział, co pozwoli mu tego dokonać: przed jego oczami wyrastała wizja trzystustronicowej powieści. Przede wszystkim liczyło się właściwe potraktowanie tematu, bez którego każda opowieść, choćby nie wiadomo jak oryginalna, była tylko pobożnym życzeniem. Poza tym przecież nawet Szekspir czerpał inspirację z Boccaccia. Pan Fisher postanowił, że do niedzieli sporządzi konspekt, który następnie roześle do wydawców. Ostrożność była jak najbardziej wskazana: oświadczenie, zdeponowane w banku, potwierdzi, że prawa autorskie należą do niego. Na rynku wydawniczym roiło się od ludzi pozbawionych skrupułów, w przemyśle filmowym tym bardziej. Przy odrobinie szczęścia przed świętami zaczną napływać oferty.

A Tibbet? W ferworze gorączkowych planów pan Fisher niemal zapomniał o uczniu. Chyba coś mu się należało? Naturalnie współudział w przedsięwzięciu nie wchodził w rachubę. Przy swarliwości dzisiejszego społeczeństwa, ani chybi, oznaczało to kłopoty. Pan Fisher pogrążył się w głębokim namyśle. Następnie ujął czerwony długopis i starannie napisał pod wypracowaniem: Interesujące – konieczna większa dbałość o styl. 4+. Uznał to za dostateczne wyróżnienie; średnia ocen w tej klasie rzadko wynosiła więcej niż 3.

Dwadzieścia pięć po piątej. Z korytarza dobiegł hałas: sprzątaczki chowały wiadra i miotły. Następny autobus pana Fishera odjeżdżał o wpół do szóstej: jeśli się pospieszy, powinien zdążyć. Pozostawiwszy na skraju biurka stertę zeszytów trzecioklasistów – oprócz zeszytu Tibbeta, który wraz z ciastkami umieścił w teczce – opłukał filiżankę, zamknął szufladę na klucz i włożył płaszcz.

Na dworze wciąż sypał śnieg; płatki wirowały bez ładu i składu. Pan Fisher ruszył w stronę przystanku. Panował przejmujący ziąb. Nauczyciel uświadomił sobie, że w pośpiechu zapomniał szala i rękawiczek, leżących w szufladzie biurka, ale dochodziło wpół do szóstej, dlatego postanowił nie wracać. Wolał złapać autobus.

Ulicą jeździło niewiele pojazdów; na skraju drogi utworzyła się szara breja. Autobus się spóźniał. Pan Fisher stanął pod zdewastowaną budką przystanku i zawzięcie chuchając w dłonie, rozmyślał o książce. Serce waliło mu w piersi, był jednak pełen niezwykłej energii. Jakby znów miał trzynaście lat, palce umazane atramentem, w ustach metaliczny posmak młodości, w sercu zaś niezbitą pewność, że któregoś dnia będzie wielki i stanie się bohaterem…

W budynku szkoły kolejno gasły światła. Za dziesięć szósta i wciąż ani śladu autobusu. Pan Fisher postanowił iść piechotą. Od domu dzieliło go zaledwie parę mil, przynajmniej będzie miał więcej czasu do namysłu.

Uznał, że rzucanie się na pierwszą ofertę byłoby wielkim błędem. Lepiej odczekać kilka miesięcy, niech wydawcy się licytują. Na szczęście nie był w ciemię bity. Jego doświadczenie wreszcie się na coś przyda.

Pogrążony w miłych marzeniach maszerował szybkim krokiem, uśmiechając się pod nosem. Po chwili poczuł głód; na wspomnienie ciastek przystanął i otworzył teczkę.

Ciastka znikły. Pan Fisher zmarszczył brwi. Czyżby zostawił je w szufladzie? Nie, pamiętał, że wziął jedno, a resztę schował do teczki. Sprawdził raz jeszcze, dla pewności stając pod latarnią. Ciastka przepadły jak kamień w wodę. Pomarańczowe światło pomogło mu rozwiązać zagadkę. Dziura w rogu teczki powiększyła się o całą długość szwu, czego nie zauważył, przejęty rozmyślaniami o książce. Pan Fisher poczuł przypływ irytacji. Nie znosił niczego gubić. Jego rozdrażnienie było tak wielkie, że minęło kilka sekund, zanim przypomniał sobie o zeszycie Tibbeta.

Zeszytu nie było. Pan Fisher poczuł, jak pot występuje mu na czoło. Książka! Sprawdził ponownie, przetrząsając rozdygotanymi rękami rozdartą teczkę. Dziennik w sztywnej oprawie i plastikowy segregator tkwiły na miejscu, za duże, by wypaść. Tak samo piórnik. Ale opowieść, Opowieść Ostatnia, znikła bez śladu. Ogarnęła go fala paniki. Musiał ją zgubić po drodze. Tylko gdzie? Znajdował się milę od szkoły, zeszyt wypadł gdzieś na trasie. Pan Fisher postanowił wrócić tą samą drogą i go znaleźć.

Jak pomyślał, tak zrobił. Posuwał się bardzo wolno: wiatr wiał mu w twarz, zapierając dech, śnieg zacinał boleśnie. Co gorsza, pan Fisher stwierdził, że opowieść rozmywa mu się w pamięci. Pamiętał wprawdzie niektóre elementy – wędrówka, mężczyzna, chłopiec – lecz najbardziej utkwiły mu w głowie błędy ortograficzne oraz fakt, że uczeń odrobił lekcje w autobusie.

Chodnik pobielał, zamieć utrudniała widoczność. Pan Fisher wędrował po własnych śladach, które wkrótce zasypał śnieg. Niczego jednak nie znalazł. Na przystanku też było pusto. Podszedł nawet pod bramę szkoły, ale zeszyt przepadł.

Kiedy o ósmej wieczorem znalazła go policja, gołymi rękami rył w zaspie pokrywającej krawężnik i z dzikim wzrokiem mamrotał coś pod nosem. Policjanci natrafili na niego w samą porę, gdyż – jak powiedział oficerowi dyżurnemu sierżant Merle – stary dureń był bliski śmierci. Zawieźli go na oddział urazowy. Okazało się, że szukał zeszytu jakiegoś ucznia. Co za poświęcenie. Tym nauczycielom naprawdę za mało płacą. Kopał jak szalony. Pomyślałby kto, że szukał złota.

Загрузка...