To żadna tajemnica, że liczby rządzą naszym życiem. Pewnie dlatego tak ich nie znoszę.
Jestem kolekcjonerem. To moja praca i moje hobby. Kolekcjonuję ryzyko. Oceniam konsekwencje. Zbieram oderwane przykłady zjawisk statystycznie marginalnych i na ich podstawie tworzę wielkie równanie. Główny cel mojego działania jest dość prozaiczny: zarabiam pieniądze dla dużej firmy ubezpieczeniowej, która mnie zatrudnia. Cel drugorzędny, egzystencjalny, związany jest z dążeniem do zrozumienia oraz – śmiem twierdzić – rozrywką. Jak wspomniałem, jestem kolekcjonerem.
Na przykład czy mieliście pojęcie, że przeciętny londyńczyk płci męskiej w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat – przy nienagannym stanie zdrowia i dobrym wzroku – ma jedną szansę na mniej więcej jedenaście tysięcy, że podczas przechodzenia przez jezdnię zostanie potrącony przez samochód? Gdy uwzględnimy czynniki streso – genne w pracy (nieobecność na ważnym spotkaniu, nagły dzwonek telefonu komórkowego), prawdopodobieństwo wyniesie jeden do sześciu tysięcy. Jeśli już zostanie przejechany, ma jedną szansę na trzy, że przeżyje. Co ciekawe, w centrum Londynu dochodzi prawdopodobieństwo jak pięć do jednego, że samochód okaże się taksówką.
Dlatego zawsze jestem bardzo ostrożny, przechodząc przez ulicę. Uważam również na to, co jem i piję – przynajmniej tak było do niedawna. Z tymi statystykami nigdy nic nie wiadomo: niektóre, podobnie jak choroby, latami leżą uśpione, zanim postanowią uderzyć; inne zaś przypuszczają atak czołowy jak szarżujący bizon. Tak czy inaczej, przez całe życie unikałem ryzyka, które szacuję na co dzień: nie latam samolotem, nie uprawiam niebezpiecznych sportów, nie jadam niepasteryzowanego sera, czerwonego mięsa oraz żywności zmodyfikowanej genetycznie. Życie w Londynie samo w sobie niesie zagrożenie, lecz co pół roku przechodzę rutynowe badania lekarskie, unikam tytoniu, jem tłuste ryby i regularnie badam mosznę, co daje mi przekonanie, że zmniejszam ryzyko zachorowania, nie obniżając jakości mego życia.
Moja żona uważa, że statystyki są nudne jak flaki z olejem. Być może mnie też uważa za nudziarza. W gruncie rzeczy mam podstawy, by tak sądzić. Niemniej jednak kobiety nie posiadają naszej precyzji, celują w niedomówieniach i nielogicznym myśleniu oraz bezmyślnie szastają pieniędzmi. Kiedy zaś człowiek wytknie im wspomniane niedociągnięcia, zazwyczaj (dziewięć razy na dziesięć) obrażone uciekają do łazienki w obłoku Chanel numer 5, wykrzykując, że odbierasz im radość życia, masz spać na sofie, a na dodatek jesteś samolubnym bydlakiem, któremu w głowie tylko liczby.
Lecz bez względu na dezaprobatę mojej żony, naszym życiem rządzą właśnie liczby. I czy chodzi o banalny cud zapłodnienia (pięćdziesiąt tysięcy plemników uczestniczących w maratonie pływackim o złote jajo), czy też pojedyncze, dziwne i przykuwające uwagę zdarzenie (mężczyzna wypada z uszkodzonego samolotu, po czym bezpiecznie ląduje na grzbiecie olbrzymiego orła), w każdy wybór, każdy etap podróży, od przekroczenia jezdni do wejścia na pokład feralnego samolotu, wpisane są nieskończenie zróżnicowane możliwości.
Weźmy na przykład następującą sytuację. W roku 1954 pewien Francuz o nazwisku Joseph Dumont postanowił popełnić samobójstwo, skacząc z wieży Eiffla. Rzucił się z pierwszego pomostu widokowego i zdążył przelecieć pięćdziesiąt siedem metrów, kiedy porwał go potężny podmuch wiatru i bezpiecznie osadził na metalowej konstrukcji. Czynnik ryzyka wynosił, jak wyliczyłem, prawie milion do jednego, gdy uwzględnić wagę, wiek oraz kondycję niedoszłego denata, warunki pogodowe, porę dnia, prędkość oraz kąt spadania, no i, oczywiście, czynnik X – przysłowiowy palec boży, ową nieskończoną (tudzież urojoną) liczbę – który jest nieokreślony, niezidentyfikowany, niewysłowiony i tym podobne.
Pozostali mieli mniej szczęścia. Spośród trzystu sześćdziesięciu dziewięciu samobójców skaczących z wieży większość spadała na rozszerzające się ku dołowi podpory. Ciała niejednokrotnie zaplątują się wtedy w metalową konstrukcję, skąd wydobywają je strażacy. W roku 1974 pewien mężczyzna skoczył z wieży przy dużym wietrze, który – podobnie jak w przypadku monsieur Dumonta – zniósł go w stronę budowli, po czym nabił na barierkę ochronną. Nieszczęśnik tkwił tam jak na rożnie, z kością udową sterczącą między obojczykami, przez blisko godzinę, zanim wreszcie wyzionął ducha, co po pierwsze świadczy, że czynnik X nie zawsze jest łaskawy, choć nie brakuje mu swoistej ironii, po drugie zaś dowodzi, że nie warto lekceważyć warunków atmosferycznych.
Nie zdołałem ustalić, czy monsieur Dumont (pod wrażeniem owego cudu prawdopodobieństwa, do którego się nieświadomie przyczynił) obrał inny kierunek i postanowił sycić się radością życia, czy też ponownie skoczył z wieży, by dokończyć dzieła. Jakkolwiek było, szanse na powtórzenie całej sytuacji są tak nikłe, że właściwie nie istnieją – tak jak prawdopodobieństwo wygranej na loterii – a więc monsieur Dumont na zawsze opuszcza scenę, mając na koncie ów ekscentryczny wkład w folklor skrajności.
Co dziwne, chyba nikt nie rozważa tej kwestii podczas zakupu kuponów loteryjnych. Moja sąsiadka, pani Parsons, uboga emerytka, od początku istnienia loterii co tydzień wysyła kupon, zawsze wybierając te same numery w błędnym przekonaniu, że tym samym zwiększa swoją szansę na wygraną. Wspomniane numery to: data urodzenia, data ślubu ze świętej pamięci panem Parsonsem (wypadek w miejscu pracy, nieszczęśliwy, choć niezbyt zaskakujący, zważywszy na nieostrożność zmarłego oraz fakt, że rzadko przestrzegał zasad bezpieczeństwa) oraz – co najważniejsze – jej „szczęśliwy numerek”, siódemka, strażnik wszechwładnego czynnika X, który pewnego dnia (jak wierzy pani Parsons) przyjmie ją do grona wybrańców bożych.
Powinienem uświadomić sąsiadce, że w losowo zebranej grupie Europejczyków w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat osiemdziesiąt dwa procent wskaże siódemkę jako swoją szczęśliwą liczbę. Lecz pani Parsons jest tak gorliwa i pełna nadziei, że nie mam serca tego uczynić ani też przestrzec, że szanse na wygraną – jej czy kogokolwiek innego – są tak niewielkie, iż zakup kuponu minimalnie je zwiększa. Prawdopodobieństwo znalezienia szczęśliwego kuponu na ulicy bądź otrzymania go od przyjaciela niemalże równa się szansom biednej pani Parsons, która od dwudziestu lat z nabożnym zaangażowaniem co tydzień skreśla cyfry. Mimo to nie traci nadziei, co chyba stanowi główną atrakcję przedsięwzięcia. Ostatecznie, cóż innego jej pozostaje? Niedzielna msza, codzienny odcinek ulubionego serialu, siedemdziesiąt funtów zapomogi tygodniowo (jako nieco chybiona rekompensata za śmierć pana Parson – sa, który powinien był włożyć kombinezon ochronny), fryzjer co dwa tygodnie (szampon, płukanka i modelowanie, cztery funty pięćdziesiąt; mąż bardzo by to docenił) oraz promyk nieustającej nadziei, że Szczęśliwa Liczba Siedem któregoś dnia wkroczy na scenę niczym bohaterka jednego z jej ulubionych romansów.
Może tak się stanie. Niech staruszka ma coś z życia. Jednakże szczęścia nie liczy się w liczbach. Weźmy takie dwadzieścia dwa. Po dwudziestu dwóch latach małżeństwa uwielbiana dziewczyna – lat osiemnaście, 90-60-90, w wyniku okrutnej alchemii czasu przeobrażona w osowiałą grubaskę, która ożywia się tylko na „Przyjaciół” tudzież okazjonalną porcję chińszczyzny – oświadcza, że pragnie odnaleźć siebie. Następnie odchodzi, zabierając ze sobą dzieci (szesnaście i dziewięć lat), dom (sto dwadzieścia tysięcy funtów), psa (osiemdziesiąt pięć lat psich), samochód (nissan sunny, rocznik 1988) oraz tajemniczy czynnik X – zapach lakieru do włosów (Elnett,?5,99), ryczący godzinami telewizor, odgłosy obecności drugiego człowieka i nagrzaną stronę łóżka, kiedy co rano wstawała do pracy, a ja leżałem kolejne pięć minut w błogim oczekiwaniu na aromat parzonej kawy.
„Odnaleźć siebie” znaczy oczywiście znaleźć kogoś innego. W tym wypadku jest to Facet z Roboty (metr siedemdziesiąt dziewięć, trzydzieści jeden lat). „Kocha dzieci, polubiłbyś go, nadal możemy być przyjaciółmi” – spośród setki rozwodników dziewięćdziesiąt jeden procent słyszy (bądź wypowiada) identyczne frazesy. Oto ja, jeden na czterech, wciąż żyjący liczbami, lecz pozbawiony mistycznego czynnika X, którym raduje się pani Parsons i który zainicjował sławetny lot monsieur Dumonta.
Poniżej przedstawiam niektóre ze wspomnianych liczb.
Czterdzieści pięć tysięcy (dochód roczny brutto, w funtach).
Dwieście pięćdziesiąt (czynsz za kawalerkę w Shepherd’s Bush).
Dwieście pięćdziesiąt (liczba włosów wypadających każdego dnia, głównie na czubku głowy).
Czterdzieści osiem (wiek, w latach).
Sto trzydzieści na dziewięćdziesiąt (ciśnienie krwi, w spoczynku).
Ósma piętnaście (metro do Hammersmith).
Ósma trzydzieści pięć (metro na Leicester Sąuare).
Ósma czterdzieści pięć (pokonanie krótkiego odcinka do biura).
Ósma czterdzieści siedem (przypadkowe odkrycie małej karteczki przyklejonej do buta).
Był to kupon loteryjny. Schowałem go do kieszeni. Wydarzyło się to trzy tygodnie temu.
Pani Parsons była szczerze uradowana. Sądzę, iż w mniemaniu staruszki potwierdza to istnienie czynnika X i jednocześnie przybliża do celu ją samą. Dziesięć milionów funtów – dziesięć milionów! – przy prawdopodobieństwie wygranej wynoszącym jeden do jakichś piętnastu milionów.
Konsekwentnie odmawiam wywiadów. Moja żona – była żona – nie ma podobnych obiekcji. Moi, i wkrótce dawni, współpracownicy również nie omieszkali wyrazić własnego zdania. Właściciel poprzedniego mieszkania odmalował wzruszający obraz mojego dotychczasowego życia – określił mnie jako człowieka punktualnego, kurtuazyjnego, pogrążonego w niemej desperacji. Podobnie wyrażali się byli sąsiedzi, których część rozpoznała mnie na zdjęciach.
Tylko pani Parsons okazała się niewzruszona. „Zostawcie biedaka w spokoju!”, krzyknęła do grupki fotografów, którzy powitali mnie w drodze do pracy. „Dajcie mu żyć!”. Lecz ich zaciekłość narasta proporcjonalnie do mojego oporu. Przeniosłem się do nieumeblowanego mieszkania w Knightsbridge, wziąłem trzytygodniowy urlop w ramach wypowiedzenia i zgoliłem wąsy. Cóż więcej mogę zrobić? Czuję się jak monsieur Dumont, nieoczekiwanie zmieciony z kursu i zmuszony do ponownego określenia trasy lotu. Zastanawiam się, czy był wdzięczny losowi. Czy stał sparaliżowany, na rozdygotanych nogach, na skraju przepaści, z przerażeniem patrząc w dół?
Przez pierwszych kilka dni znajdowałem się w stanie bliskim euforii. Po raz pierwszy w życiu poszedłem na zakupy nie z konieczności, ale czystej, frywolnej pasji kolekcjonowania liczb. Kupiłem następujące rzeczy:
Dla żony, jeden zegarek Patek Philippe z diamentami (?12 500).
Dla córki, jedna sukienka koktajlowa, czarna, rozmiar dziesięć, Miu Miu (?800).
Dla syna, jeden zdalnie sterowany samochód, Hamley’s (?299).
Dla współpracowników, jedna mała skrzynka szampana Veuve Cliąuot (?150).
Dla pani Parsons, apaszka (Hermes,?150), płaszcz przeciwdeszczowy (Aquascutum,?490), bukiet róż (różowych,?95), prenumerata czasopisma „Prawdziwy romans” oraz dożywotnie dostawy do domu kuponów loteryjnych (ze wskazaniem numerów), w każdy poniedziałek rano.
Ostatni punkt sprawił mi szczególną frajdę. Niebawem poczułem się jednak dziwnie wypalony, jak dziecko w sklepie z zabawkami, któremu powiedziano, że przejmuje na własność nie tylko ów sklep, ale i całą fabrykę, co spowodowało, że tygodniowe kieszonkowe w wysokości pięćdziesięciu penów (od Bożego Narodzenia skrzętnie ciułane na nową kolejkę) stało się raptem żałosną kwotą.
Zmobilizowawszy się na kolejne dwa dni, dokonałem zakupu smukłego zestawu stereo u Banga & Olufsena, cukierkowo różowej lodówki Smega w Harrodsie oraz niedużego, ale pięknego tureckiego dywanu w butiku przy Knightsbridge. Do tego doszła kolekcja jedwabnych krawatów, sześć koszul od Thomasa Pinka, spinki do mankietów Paula Smitha oraz buty Lobba. Siłą rozpędu zakupiłem też trzy garnitury u krawca z Savile Row, zanim poniewczasie zdałem sobie sprawę, że skoro rzuciłem pracę, zabraknie okazji, aby je wkładać.
Następnie zadzwoniłem do żony. Jak było do przewidzenia, ulotny czynnik X zadziałał i tutaj – kobieta zaczyna snuć wizję ewentualnego pojednania, lustrując jednocześnie mój nowy garnitur bacznym i zaciekawionym spojrzeniem, zarezerwowanym dotąd na wyłączność „Przyjaciół” oraz niektórych rodzajów lodów czekoladowych.
Jednakże obiecana zażyłość niebawem okazuje się stricte powierzchowna: po odwiedzeniu kilku butików oraz wydaniu paru tysięcy funtów dochodzę do wniosku, że szanowna małżonka widzi we mnie nie faceta (choćby byłego), lecz swą własną Szczęśliwą Liczbę Siedem, która wprowadzi ją w świat sukni od Chanel, brylantów Graffa, w tajemnicy przeprowadzonej liposukcji oraz dalekomorskich rejsów, zwieńczonych ognistymi romansami. Mówi, że Facet z Roboty to prehistoria. Wierzę (przecież widzi dla siebie lepszą przyszłość), lecz to nie ja wpłynąłem na zmianę decyzji. Prawdę mówiąc, bardziej niż kiedykolwiek czuję się jak monsieur Dumont.
W drugim tygodniu rozważyłem własną przyszłość. Ignorując telefony od żony oraz przyjaciół, których zyskałem w ciągu ostatnich kilku dni, przeanalizowałem los niedoszłego samobójcy z Francji. I podobnie jak niegdyś pojawiły się dwie opcje. Według jednej należało podziękować Bogu za cudowne ocalenie i należycie wykorzystać kolejną szansę. Według drugiej zaś człowiek wypinał się na Boga i wkraczał w nieznane. Być może to jedyna wolność, jaka mi pozostała. Mój szczęśliwy numerek.
Pani Parsons wierzy, że milion funtów odmieniłby jej życie. Gdybym podzielał zdanie staruszki, podarowałbym jej ten milion. Lecz pani Parsons ma coś, czego forsa nie może mi zapewnić. Ma nadzieję. Ma cel. A ja?
Dlatego właśnie pod koniec drugiego tygodnia postanowiłem ze sobą skończyć. Czysto i bez zbędnego bałaganu, zamknąwszy uprzednio szereg niezałatwionych spraw. Owa decyzja wywołała przypływ desperackiej euforii, która zapewne towarzyszyła monsieur Dumontowi pamiętnego dnia na wieży. Widzicie, trup nie ma nic do stracenia, a człowiek, który nie ma nic do stracenia, przekracza granice rozpaczy i osiąga stan bliski nirwanie.
Dałem sobie tydzień. Tydzień na zrobienie wszystkiego. Wszystkiego, na co dotąd nie miałem odwagi. Na ryzyko, którego nie śmiałem podjąć. Uświadomiłem sobie, że wkroczyłem na płaszczyznę wolności dotąd mi nieznanej; każda chwila przypominała nieoczekiwane wakacje, każda godzina wyznaczała kolejną rundę w coraz bardziej ryzykownej grze. I tak w ciągu tygodnia, niepomny analiz oraz danych statystycznych:
Zamówiłem w herbaciarni Fortnum & Mason pięć porcji kleistego puddingu karmelowego i zjadłem je za jednym posiedzeniem.
Wypaliłem kilka kubańskich cygar.
Skosztowałem kawioru (po raz pierwszy w życiu).
Zacząłem ćwiczyć skoki na batucie.
Sporządziłem czytelny i prawomocny testament, zapisując wszystkie pieniądze byłej żonie – z jednym zastrzeżeniem, że przytyje dwadzieścia pięć kilo i nigdy więcej nie wyjdzie za mąż.
Odbyłem stosunek bez prezerwatywy z dwiema blondynkami w skórzanych ubraniach w samochodzie zaparkowanym opodal Shaftesbury Avenue.
Wytatuowałem sobie na lewym pośladku podobiznę monsieur Dumonta, mego duchowego wspólnika.
Wypiłem w kąpieli różowy szampan Laurent-Perrier, czytając przy tym lekką powieść i słuchając V Symfonii Mahle – ra na nowym stereo, nastawionym na pełny regulator.
Wziąłem kokainę (dostarczoną przez jedną z wyżej wspomnianych blondynek).
Zarezerwowałem lot do Paryża prywatnym odrzutowcem (w jedną stronę).
Zjadłem krwisty stek z podwójną porcją frytek.
Zakupiłem nieduży pistolet (od znajomego jednej z blondynek, również odzianego w skórę), przenośny minibatut, melonik, parasol oraz woskowe zatyczki do uszu.
Kilka razy przeszedłem przez jezdnię, nie patrząc na boki.
Strzeliłem Facetowi z Roboty dwukrotnie w brzuch z pistoletu ukrytego w nowym parasolu.
Jedna uwaga: przypływ adrenaliny w podobnych przypadkach jest bardzo silny; podziałał na mnie niezwykle energetyzująco. Miałem na sobie nowy garnitur, melonik oraz przepiękny krawat z różowego jedwabiu, miły dla oka i elegancki, moim zdaniem. Nabycie zatyczek również okazało się rozsądną decyzją (i pomyśleć, że żona opisywała go jako cichego mężczyznę).
Podróż do Paryża pobudziła mnie ponad wszelkie wyobrażenie, choć może zadziałała tak kokaina. Szkoda, że to mój ostatni lot – jeśli nie liczyć skoku z wieży, który zapewne też dostarczy niezapomnianych wrażeń.
Pierwsza podróż zagraniczna. Zdaniem pani Parsons Paryż jest najbardziej romantyczny wiosną. Z przyjemnością potwierdzam, że zaiste wygląda uroczo. Błękitne niebo, lekki wietrzyk, wiśnie kwitnące wzdłuż brzegów Sekwany. Kwiaty wiśni stanowią przejmujący symbol: unoszą się na wietrze i wirują jak płatki różowego śniegu. Odcień doskonale pasuje do nowego krawata. Czy ja też uniosę się i zawiruję? Dzień jest dosyć wietrzny. Przy dużym wietrze wyższe piętra wieży są zamknięte dla zwiedzających. Z rozbawieniem przyjmuję informację (od ulicznego sprzedawcy na Trocadero, gdzie kupuję pozłacaną figurkę wieży), że pomosty dostępne dla zwiedzających otoczono grubą siatką, uniemożliwiając tym samym próby samobójcze. Siatkę rozpięto również w pustej przestrzeni pomiędzy czterema gigantycznymi podporami, tak aby śmieci tudzież inne przedmioty nie leciały na głowy przechodniów. Nie stanowi to dla mnie żadnej przeszkody.
Wzorem monsieur Dumonta postanawiam pieszo wejść na górę. Na pierwszy (i w moim przypadku ostatni) pomost prowadzi trzysta czterdzieści siedem metalowych schodów. Wspinaczka ma wielce satysfakcjonujący, wręcz nabożny charakter: czuję się bez mała jak pielgrzym. Widok drutów kolczastych, niepozwalających zboczyć z drogi wytyczonej schodami, trochę psuje nastrój; nawet na stosunkowo niewielkiej wysokości, na poziomie pierwszego podestu, umieszczono szereg umocnień, odbierając potencjalnym monsieurs Dumontom demokratyczne prawo do skoku. Wszystko przewidziałem. Mijam drugi podest. Schody są coraz węższe i bardziej kręte. Zostało jeszcze pięćdziesiąt. Na szczęście, dzięki dobrej kondycji pokonuję je bez większego trudu. Jeszcze trzydzieści. Dwadzieścia.
Dane dotyczące wieży Eiffla:
1887 (rozpoczęcie budowy).
18 038 (oddzielnych elementów).
9700 (ton wagi).
31 000 (metrów sześciennych usuniętej ziemi).
2 500 500 (nitów).
312,27 (metrów wysokości).
8 000 000 (koszt budowy w złotych frankach).
57,63 (metrów spadku z pierwszego pomostu).
Wydaje się niezbyt wysoko, prawda? Oczywiście, wysokość jest pojęciem względnym. Przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć uchodzę za raczej wysokiego, choć mężczyźni o tak zwanym przeciętnym wzroście są niżsi o zaledwie siedem centymetrów. Pole Marsowe leży u moich stóp niczym cudowny, szarozłoty kobierzec. Mam na sobie nowy garnitur, różowy krawat i melonik; w ręku trzymam walizkę i parasol. Nie znam szczegółów dotyczących ubioru monsieur Dumon – ta owego pamiętnego dnia, ale mam nadzieję, że docenił powagę chwili i ubrał się stosownie do okazji. Francuzi są w tym dobrzy. Lubię myśleć, że prezentował się bez zarzutu.
Z zadowoleniem stwierdzam, że nie ma wielu zwiedzających. Być może z powodu wiatru albo wczesnej godziny. Stanąwszy poza zasięgiem wzroku strażnika w szklanej budce, pośpiesznie wyciągam z walizki minibatut. Rozłożenie go trwa niespełna minutę (przećwiczyłem to starannie). Rozpięty na lekkim, aluminiowym stelażu, ma rozmiaW TAŃCU ry pokrywy od pojemnika na śmieci. Porządne odbicie pozwoli przelecieć nad siatką. Dokładnie obliczyłem wytyczoną trasę. Cóż, nie biorę odpowiedzialności za czynnik X. Zresztą, co by to była za przyjemność, prawda?
Chwilę podziwiam panoramę. Niezbyt długo; strażnik zauważył mnie i na jego twarzy maluje się bezmierne zdumienie. Wolę nie ryzykować, że mi przeszkodzi. Dwa lekkie podskoki na próbę (co za miłe uczucie; szkoda, że nie trenowałem wcześniej), a potem jeden większy. Dachy paryskich domów przechylają się zachęcająco.
Podskakuję dość wysoko. Okrzyki zbliżającego się strażnika nakłaniają do pośpiechu. Muszę wstrzelić się między dwa metalowe słupy i skacząc pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni, przelecieć nad siatką z drutu. Paryż wiosną. Pani Parsons byłaby zachwycona.
Rzecz jasna, prawdopodobieństwo powtórzenia imponującego skoku monsieur Dumonta jest dość nikłe. Wprawdzie wiatr dmucha solidnie, ale nie uniesie osiemdziesięciu kilogramów spadających z prędkością (wedle mojego rachunku) prawie stu kilometrów na godzinę, z przyspieszeniem co sekundę. Szansa jak jeden do piętnastu milionów, i to w znacznym przybliżeniu. W rzeczywistości szanse mogą być dużo, dużo mniejsze. To prawdziwe wyzwanie. I kiedy nie odrywając wzroku od celu, sprawdzam moje usytuowanie, muszę przyznać, że czuję się jak szczęściarz. Akt wiary, jak powiedziałaby pani Parsons. Wiara. Nadzieja. Prawie można uwierzyć, że człowiek umie latać.