Pomysł na to opowiadanie zrodził się w sobotni ranek przy brudnym stoliku, w zatłoczonej kafejce supermarketu. Przeraził mnie. I nadal przeraża.
Nie zatrzymasz mnie. Jestem wolnym duchem, płynę niesiona wiatrem. Zeszłą noc spędziłam w Paryżu, na brzegu Sekwany. Spała pod mostem; szesnastoletnia, skonana, piękna. Wokół jej posłania walały się strzępy folii oraz zużyte igły. Od razu wiedziałam, że to ona. Długie włosy o barwie rzeki spływały na śliskie cegły. Leżała z zamkniętymi oczami. Kiedy jej dotknęłam, mruknęła coś pod nosem, plamy wystąpiły na skórze, powieki zadrgały. Czasem chciała coś powiedzieć, ale wymiana zdań okazała się zbędna; rozumiałyśmy się bez słów. Zacisnęła pięści, szyja i blade ramiona rozkwitły. Jaśniała wewnętrznym blaskiem, rozgorączkowana i śliczna.
Nie miałyśmy dużo czasu, to jedyny minus owych rendez – - vous. Wszystko zakończy się przed upływem doby. Lecz wiatr wieje; porywa kawałek folii spod mostu i niesie ponad Pont-Neuf i Ile de la Cite, aby następnie zrzucić w deszczu konfetti na schody kościoła, gdzie młoda para uśmiecha się do obiektywu.
Na kogo wypadnie tym razem? Na pannę młodą? A może na świeżo upieczonego małżonka? Bardziej ciekawią mnie goście: nastoletni chłopiec z herpex simplex rozsianym wokół kapryśnych ust, babcia z zapadniętą twarzą i guzłowatymi dłońmi ukrytymi w białych rękawiczkach. Wszyscy zdają mi się piękni i jednakowo godni uwagi. Wybór pozostawiam folii, jest w tym swego rodzaju poezja. Folia kręci się, wiruje, a twarze unoszą się do nieba. Muska wargi łysiejącego mężczyzny, ciotecznego kuzyna o płaskiej, beznamiętnej twarzy, który stoi w pewnym oddaleniu od reszty. A więc on. Idę za nim do domu.
Jego mieszkanie znajduje się w Marne la Vallee; małe i obsesyjnie higieniczne lokum człowieka niemającego przyjaciół. Przy sofie nie ma pustych puszek po piwie; zlew lśni czystością. Są za to książki: podręczniki naukowe, słowniki medyczne, wykresy anatomiczne. Cztery razy dziennie ów mężczyzna płucze gardło płynem odkażającym, a zawartość jego apteczki świadczy o zaawansowanej hipochondrii.
Nie, żebym miała coś przeciwko temu; to w pewnym sensie pociągające. Oto człowiek, który nie pojmuje natury ani zasięgu własnych pragnień. Pod afektowaną maską i oczywistym lękiem wyczuwam ukrytą tęsknotę. Poza tym uwielbiam wyzwania.
Tutaj również słowa są zbędne. Pomimo irracjonalnego strachu wita mnie z uczuciem zbliżonym do ulgi, jakby tylko na to czekał. Jego opór kryje w sobie desperację, która dodaje smaczku naszemu spotkaniu; kiedy wreszcie pękają lody, reaguje jeszcze szybciej niż dziewczyna, znękana trudami życia i postępującym zapaleniem płuc.
Lecz coś gna mnie dalej. Dwadzieścia cztery godziny to wszystko, co mogę mu dać; poza tym czuję, że nasze skrajnie różne charaktery nie wróżą niczego dobrego. On pragnie intymności, całodziennego polegiwania w łóżku przed telewizorem, ze szklanką napoju orzeźwiającego pod ręką. Tymczasem ja mam towarzyską naturę; kontakt z ludźmi trzyma mnie przy życiu. Ponownie odczuwam tęsknotę za nocnym życiem, klubami, atrakcjami wielkiego miasta. Gdy zasypia, uciekam, wykorzystując nadejście sprzątaczki.
Kobieta niczego nie podejrzewa; mierzy go bacznym spojrzeniem (minęło południe), jakby sprawdzała, czy ma gorączkę. „Wezwać lekarza?”, pyta, a kiedy mężczyzna nie odpowiada, wzrusza ramionami i robi swoje. Tylko tego mi trzeba. Umykam niezauważona, w przelocie muskam jej rękę.
Sprzątaczka jest stara, ale twarda. Mieszka opodal placu Pigalle. To moja ulubiona dzielnica: jaskrawa, brzydka i tętniąca życiem. Kobieta zabiera mnie do Sacre Coeur, gdzie obie odmawiamy modlitwę. Krążę między ludźmi, stąpając zmysłowo po wyślizganej posadzce. Powietrze gęstnieje od zapachu kadzidła; stąd skruszeni grzesznicy przejdą przez Butte de Montmartre na leżący poniżej Pigalle, gdzie zbierają się dziwki i sutenerzy, a kluby ze striptizem właśnie otwierają podwoje.
Chciałabym zostać ze sprzątaczką, lecz życie jest za krótkie. Czekają na mnie setki, tysiące innych. Przechodzę od jednego do drugiego. Najpierw zakonnica – zbiera jałmużnę przy furcie bazyliki i dostaje więcej, niż się spodziewała. Potem starszy mężczyzna – wręcza jej sto franków i niespodziewanie otrzymuje garść drobniaków reszty. Później tego samego wieczora, w ciemnym przejściu nieczynnej stacji metra oboje spotykamy chłopca (pomimo deklarowanych czternastu lat ma dziewiętnaście i interes idzie mu jak po maśle), który zabiera mnie do klubu, gdzie swobodnie wtapiam się w tłum, pławię w drinkach i zaciągam cudzymi papierosami, rozkoszując się dotykiem ciał oraz rozgrzanym, wilgotnym powietrzem.
Wszystkich traktuję jednakowo: młodych i starych, porządnych i zepsutych, kobiety i mężczyzn. Mogę im ofiarować tylko dobę, ale wówczas biorą mnie całą. Kto następny? I gdzie? Czy będzie to igła, pocałunek, zagubiona moneta podniesiona z chodnika i zabrana do domu? A może kostka cukru w zatłoczonej kawiarni, beztroska wędrówka muchy w witrynie cukierni, ukradkowy dotyk zboczeńca w metrze albo kurz przywiany wiatrem i opadły na zaśliniony lizak dziecka? Cokolwiek to jest, ja tam będę. Możesz mnie nie zauważyć, nie odezwę się ani słowem. A jednak będziesz mój. Bliżsi niż kochankowie, ty i ja: spleceni ciaśniej niż łańcuch DNA. Nic nie zmąci doskonałej fizyczności naszego związku: żadne kłótnie, uwodzenia, kłamstwa. Oddasz mi się bez reszty, ja uczynię to samo. Na jedną, krótką chwilę. Następnie znów ruszę w drogę. Bez żalu. Może polecę do Ameryki zatłoczonym, klimatyzowanym samolotem. Albo do Anglii, tunelem. A może wrócę do Afryki, Azji albo Japonii. Okrążę świat dziesięciokrotnie. Napotkam miliony ludzi. Dlatego nigdzie nie zagrzewam miejsca. Nie zatrzymasz mnie. Szukam towarzystwa. Jestem wędrowcem, podróżnikiem, wolnym duchem. I płynę niesiona wiatrem.