Wszyscy czasem dostajemy trzęsionki. Jednak dla niektórych z nas Tiffany zawsze pozostanie niedostępny.
– Dzień dobry, panno Golightly. To co zwykle?
Uwielbiam ową życzliwość oraz sposób, w jaki Cheryl zwraca się do mnie i przynosi to co zwykle. Ja oczywiście nazywam ją Cheryl, jest taka młoda. Może któregoś dnia poproszę, żeby mówiła do mnie Molly.
Dwie porcje grzanek, dżem truskawkowy, drożdżówka porzeczkowa oraz imbryk herbaty Earl Gray. To co zwykle. Cheryl zawsze pamięta, żeby postawić tacę na moim stoliku przy oknie i podać mleko jak należy, w dzbanuszku – nie cierpię plastikowych pojemników – z dwiema kostkami cukru na talerzyku. Przychodzę tu w każdy sobotni ranek, zamawiam ten sam zestaw, po czym siadam na moim ulubionym miejscu i obserwuję przechodniów. Powtarzalność rytuału daje swoiste poczucie bezpieczeństwa. Mała nagroda za tygodniowy trud i zmartwienia.
Cheryl ma dwadzieścia dziewięć lat, tlenione włosy i przekłuty nos. Nosi adidasy na grubej podeszwie, podobne do ortopedycznego obuwia Doris Craft z domu opieki Meadowbank. Chyba można zaryzykować stwierdzenie, że wygląda tandetnie. Specjalnie dla mnie przyniosła jednak własny dzbanuszek do mleka (w Tesco nie dają), malutki i ceramiczny; później wyznała, że pochodzi z serwisu dla lalek. No i zawsze nazywa mnie panną Golightly.
Nie wszyscy są równie mili. W zakładzie Meadowbank, dokąd chodzę dwa razy w tygodniu w odwiedziny do siostry, pielęgniarki zwracają się do mnie per skarbie. Wypowiadają to z ohydną, lisią przebiegłością, jakby wiedziały, że prędzej czy później dołączę do grona ich podopiecznych, tak jak biedna Polly, która od dawna nie zawraca sobie głowy imionami i często nie pamięta nawet mojego.
Być może to właśnie z tego powodu przykładam tak wielką wagę do swego wyglądu. Pewnie w Meadowbank uważają, że wyglądam śmiesznie w czarnej sukni – nieco znoszonej, ale wciąż w dobrym stanie – rękawiczkach i czerwonym płaszczu. Dla kogo ona tak się stroi, zachodzą w głowę. Przecież jestem za stara na próżność. Idąc tam w odwiedziny, nie zakładam jednak pereł; pewnego razu Polly zapomniała, że podarowała mi je przed laty, i urządziła scenę. Wiem, że nie powinnam mieć wyrzutów sumienia – dając mi je, była jeszcze przy zdrowych zmysłach; poza tym to tylko perły hodowlane – a jednak nic na to nie poradzę.
Na stoliku, w smukłym szklanym wazonie stoi goździk. To też Cheryl. Nikt inny nie przyniósłby mi kwiatów. Oczywiście zaprzecza, utrzymując ze śmiechem, że to pewnie dar od cichego wielbiciela. Fascynuję ją; stanowię fragment innego świata, jak odłamek księżycowej skały. Podchodzi i pod byle pretekstem zamienia ze mną parę słów, zadaje pytania.
Początkowo nie miała o niczym zielonego pojęcia. Przed dwoma laty nie widziała nigdy czarno-białego filmu. Myślała, że Hepburn to nazwa formacji muzycznej. W życiu nie słyszała o Luisie Bunuelu, Jeanie Cocteau ani nawet o Blake’u Edwardsie. Jej ulubionym filmem był „Pretty Woman”.
Po dwóch latach wciąż jest przy mnie trochę onieśmielona. Objawia się to nadmierną hałaśliwością, którą uważa za W TAŃCU przejaw doskonałego humoru, choć dla mnie jest wyrazem samoobrony i swoistej bezradności. Ależ ona potrafi głośno się śmiać. Bardzo zyskuje wtedy na urodzie. W jej życiu jest mężczyzna, lecz w obfitości tanich błyskotek nie widać obrączki. Rzadko o nim mówi. Nieszczególnie mu się wiedzie, wyjaśnia niechętnie. Domyślam się, że jest bez pracy. Widziałam go raz czy dwa na mieście, zazwyczaj przed pubem lub biurem bukmachera. Rosły mężczyzna ze śladami dawnej atrakcyjności, w typie podstarzałego Marlona Brando. Czasem przychodzi do kawiarni. Cheryl zachowuje się wtedy w szczególny sposób. Pod jego spojrzeniem ruchy dziewczyny nabierają sztuczności; energicznie wystukuje należność, jak kura dziobiąca ziarno. W te dni nie podchodzi do mojego stolika, z daleka posyłając przepraszający uśmiech.
Wie, kiedy może się mnie spodziewać – punktualnie o wpół do dwunastej – i wtedy robi przerwę. Rozmawiamy o filmach. Od naszego pierwszego spotkania znacznie podciągnęła się w temacie; w zeszłym miesiącu obejrzała „Spotkanie” i „Casablance”. Zna już większość moich ulubionych tytułów: „Zabawną buzię”, „W upalną noc”, „Rzymskie wakacje”, „Wichrowe wzgórza” (wersję z 1939 roku, z 01ivierem), „Rebekę”, „Orfeusza” no i oczywiście „Śniadanie”. Zna różnicę między „Bez przebaczenia” Johna Hustona i Clinta Eastwooda. Ogląda je rano, zanim Jimmy wstanie z łóżka – on gustuje w filmach sensacyjnych i wojennych, dlatego Cheryl woli, gdy chłopak jej nie przeszkadza – i później je omawiamy. Jest ostrożna w wyrażaniu opinii, lecz jej komentarze są mądre i ciekawe, choć przejawia niezrozumiałe upodobanie do szczęśliwych zakończeń. Zastanawiam się czasem, co taka dziewczyna robi w Tesco.
Rzadko opowiada o sobie. Rodzice nie żyją, wychowali ją dziadkowie, ale chyba nie widziała ich od wielu lat. Jest starsza od pozostałych kelnerek – pewnie stąd ten dziwny ubiór. Kiedy z nimi rozmawia, jej akcent się zmienia, a głos 10, w tańcu nabiera chropowatych tonów. Czuję, że w moim towarzystwie bardziej się stara.
– Pani nawet mówi zupełnie jak ona – powtarza. – Zupełnie jakbym słyszała aktorów ze starych filmów. Dziś już nikt nie mówi takim głosem. – Po czym kolejny raz męczy mnie, żebym wypowiedziała „kwestię” tym tonem, a następnie zachwycona wybucha śmiechem. – W życiu mi się to nie uda – kwituje. – Marna ze mnie aktorka. -1 rzucając okiem na zegar wyznaczający nieubłaganie koniec prze rwy, dodaje głosem Bette Davis z „Wszystko o Ewie”: – Za pnijcie pasy, szykuje się wyboista noc. – Mówi to bezbłędnie; nawet przypomina nieco Davis, ze zmrużonymi oczami, wysuniętym podbródkiem i piórem elegancko uchwyconym między dwoma palcami (w Tesco nie wolno palić).
Przychodzi mi do głowy, że właściwie mogłaby być aktorką, a jej hałaśliwość, kuse spódnice i tania biżuteria to po pro stu element przebrania. Oczywiście uwielbia Bette i Audrey, chociaż po cichu woli chłodne blondynki: Grace Kelly i Catherine Deneuve. Podobnie jak ja nie przepada za Marylin Monroe.
– Kiedyś myślałam, że ma klasę – przyznała któregoś dnia. – Teraz uważam ją za kolejną ofiarę.
Dzisiaj Cheryl jest małomówna. Ubrała się też jakoś inaczej: pod kawiarnianym fartuchem ma proste czarne spodnie i golf. Kolczyk w nosie zniknął. Włosy upięła z tyłu, podkreślając kości policzkowe. Powstrzymuję się od komentarza w myśl obowiązujących między nami zasad. Obie nie znosimy wścibstwa.
– Zaraz przyniosę grzankę, panno Golightly.
– Dziękuję, Cheryl.
Herbata jest dokładnie taka, jak lubię. Kryje w sobie coś bezpiecznego, cywilizowanego. Kiedy Polly ma złe dni, kiedy krzyczy, przeklina i płacze, żeby ją wypuścić, przynoszę jej herbatę na tacy w kwiaty, którą pamięta z domu, i to niezawodnie ją uspokaja. Niekiedy tuli się do mnie i nazywa mamą. Karmię ją ciastkami moczonymi w herbacie. Wygląda wtedy zupełnie jak pisklę.
Czasami przyglądam się pozostałym bywalcom kawiarni. Jest ich kilkanaścioro, lecz zamieniłam słowo tylko z jednym z nich. Ponieważ nie znam jego nazwiska, nazywam go w myślach „Jedenasta Czterdzieści”, gdyż o tej porze się zjawia. Podobnie jak ja ma swój ulubiony stół, w pobliżu placu zabaw. Często obserwuje dzieci podczas posiłku. Jajecznica, cztery plastry chrupiącego bekonu, dwie porcje grzanek, marmolada, herbata English Breakfast z mlekiem, bez cukru. Nie wiem, czy przychodzi w inne dni, ale raczej nie. Zawsze nosi kapelusz – homburg w zimie, panamę w lecie – przykryte nim włosy są siwe, ale wciąż gęste. Zawsze pozdrawiamy się uprzejmie.
Tost jest idealny, wypieczony w sam raz. Cheryl wie, że wolę sama smarować go masłem. Drożdżówka jest świeża, jeszcze ciepła. Opuściwszy wzrok, stwierdzam, że Cheryl ma na nogach nowe buty, płaskie baleriny, dlatego jej stopy wydają się mniejsze i bardziej eleganckie. Na palcach nie ma pierścionków, co, o dziwo, ją odmładza.
– Za dziesięć minut mam przerwę – informuje. – Będzie my mogły porozmawiać.
– Z przyjemnością, Cheryl.
Mam nadzieję, że między nami nic się nie zmieniło. Staram się nikogo nie osądzać; Cheryl bynajmniej nie straciła w moich oczach. Liczę, że o tym wie.
W płaskich butach stawia trochę niezgrabnie nogi. Jest wyprostowana jak struna. Wyczuwam w niej może nie gniew, ale pewną zawziętość. Chyba nie pomyślała, że wtykam nos w nie swoje sprawy. Uświadamiam sobie, że kogoś mi przypomina, choć nie jestem pewna kogo.
Jedenasta Czterdzieści. Mogłabym według niego regulować zegarek. Staje w kolejce za parą innych bywalców (młode małżeństwo z dzieckiem) i zamawia to co zwykle. Z butonierki wystaje czerwony goździk; zastanawiam się, czy to jakaś specjalna okazja. Może rocznica albo urodziny. Idzie do swojego stolika, który, niestety, jest zajęty; mężczyzna o zaczerwienionej twarzy pałaszuje kiełbaski, grzankę oraz smażone jajka i czyta „Mirror”. Jedenasta Czterdzieści rozgląda się, obok mnie jest wolne miejsce. Innym razem zaprosiłabym go do stolika. Kawiarnia jest prawie pełna. Jednak myślę o Cheryl. Odwracając rozpłomienioną twarz, słyszę, jak podchodzi do pani siedzącej niedaleko mnie i pyta, czy może usiąść naprzeciw niej. Kobieta mamrocze coś z pełnymi ustami.
Nie wiem, co się dzisiaj ze mną dzieje. Może to rezultat wczorajszego wieczora bądź wynikłych zeń niespodzianek. Czuję się szara i bez wyrazu, całkiem jak niebo. Coś uległo zmianie. Pobyt w kawiarni zazwyczaj poprawia mi samopoczucie; lubię obserwować ludzi, słuchać ich rozmów, wdychać zapach bekonu, świeżej kawy oraz pieczywa. To miejsce ma w sobie tyle życia. Jutro wybieram się z wizytą do Polly; śniadanie w zakładzie Meadowbank pachnie skwaśniałym mlekiem i stęchłymi płatkami, jak niemowlę stare, schorowane niemowlę, uczepione żylastą ręką rękawa mojego czerwonego płaszcza i pozbawione nadziei na przyszłość.
Zeszłej nocy nie mogłam spać. W moim wieku to nic dziwnego; w podobnych wypadkach często wstaję i zaparzam herbatę, czytam albo idę na spacer. To zwykle nie pomaga, ale za to nie mam poczucia zmarnowanego czasu, tak jakbym, nie ponosząc kosztów, zyskała owych kilka godzin.
Polly często przysypia. Może równoważy to mój brak snu. Podejrzewam jednak, że dostaje coś na uspokojenie. Przynoszę jej koronkowe koszule nocne i pikowane podomki, lecz w Meadowbank wszystko ginie, gdyż nikt nie pamięta, co do niego należy. Jedna z kobiet zawsze nosi na sobie trzy warstwy wierzchniej odzieży, żeby zabezpieczyć się przed kradzieżą.
Za każdym razem próbuję odszukać ubrania Polly. Wchodzę do każdego pokoju i zaglądam pod łóżka. Pani McAllister jest najgorsza, chowa rzeczy albo wkłada je na siebie, co bardzo utrudnia ich odzyskanie. Nie chcę, żeby Polly upodobniła się do pozostałych. Kiedy przychodzę, każę jej wstać i się ubrać. Przynoszę czystą odzież, porządne buty, pończochy i kostiumy. Potem zanoszę je do pralni chemicznej i przyszywam na podszewce tasiemkę z nazwiskiem.
Pewnie rozmyślałam o Polly. Tak czy inaczej, obudziłam się o drugiej nad ranem i nie mogłam zasnąć. Nie miałam ochoty na film ani książkę, na herbatę było za wcześnie, wobec tego wstałam, ubrałam się i wyszłam. O tej porze zwykle panuje spokój; puby są pozamykane, ulice chłodne i wyludnione. Mieszkam zaledwie milę od Tesco, czasami lubię tam pójść, popatrzeć na oświetlony parking i krzątających się ludzi. Kawiarnię, oczywiście, zamykają na noc. Ale reszta sklepu jest czynna całą dobę. Nie wiedzieć czemu, budzi to moje zadowolenie; lubię wiedzieć, że niektórzy jeszcze pracują, uzupełniają towar na półkach, robią inwentaryzacja wypiekają pieczywo na rano. Nie widzą mnie, ale ja ich widzę: szefów działów, ekspedientki, kasjerów, magazynierów i sprzątaczy. Po hali przemykają pojedynczy klienci: mężczyzna kupuje mleko i papier toaletowy, dziewczyna niesie mrożone pizze i pudełko lodów, starszy pan wybiera chleb oraz karmę dla psa. Zastanawiam się, dlaczego przyszli tak późno; może też nie mogą spać. Może pracują na drugą zmianę albo lubią wyglądać przez wielkie, żółte okna i wyobrażać sobie, że ktoś stoi na zewnątrz.
Nocą nigdy nie odwiedzam Tesco; boję się, że czar pryśnie. Mimo to lubię sobie popatrzeć. Czasem myślę, co by się stało, gdybym spotkała kogoś znajomego – na przykład pana Jedenasta Czterdzieści – kto przychodzi tu w tym samym celu. O drugiej nad ranem wszystko jest możliwe.
Ostatnia noc była mokra i zimna. Włożyłam czerwony płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Jestem dobrym piechurem – dużo spaceruję – poza tym nocą odległość rządzi się chyba innymi prawami, gdyż nie minęło dużo czasu, a już dotarłam na parking. Wielki, czerwony szyld Tesco jaśniał nad nim niczym wschodzące słońce. Ulicą z rzadka jeździły samochody; w blasku reflektorów mokry asfalt wyglądał jak wysadzany diamentami. Naprzeciw mnie dwoje młodych ludzi przechodziło na pasach: rosły mężczyzna w dżinsach i skórzanej kurtce oraz dziewczyna w kusej spódnicy, cienkiej bluzce i adidasach na grubej podeszwie. Chyba się kłócili. Stałam w cieniu; gdy weszli w obszar rzęsistego światła, zobaczyłam jej twarz pokrytą grubą warstwą makijażu, negatyw znajomych rysów pod strzechą rozświetlonych włosów. Cheryl.
Nie zwrócili na mnie uwagi. Mówili pośpiesznie, podniesione głosy odbijały się głucho o asfalt, tłumiąc słowa. Jim – my chwycił Cheryl za ramię; wyszarpnęła je i usłyszałam, jak mówi: „Nie, tym razem nie, daj spokój”. Odgłos nadjeżdżającego samochodu zagłuszył resztę. Samochód zwolnił. Cheryl spojrzała na Jimmy’ego i potrząsnęła głową. W świetle latarni zobaczyłam jego żółtą, wykrzywioną twarz; gwałtownie wyrzucał z siebie słowa. Cheryl znów potrząsnęła głową, wskazując na drogę. Jimmy uderzył ją w twarz, raz, ale bardzo mocno. Głośny policzek dotarł do mnie z sekundowym opóźnieniem – plask – niczym szyderczy aplauz. Ujrzałam twarz kierowcy, który podjechał do krawężnika. Cheryl podniosła rękę do twarzy. Samochód przystanął.
Chyba nie powinnam była się wtrącać. Jak wspomniałam, nie znoszę wścibstwa. Ale to była jej twarz: młoda, znajoma twarz, widoczna jak na dłoni. Przypomniałam sobie, jak naśladuje Bette Davis z piórem zamiast papierosa, jak wybucha rubasznym śmiechem. I mimo natłoku klientów najbardziej ceni sobie moje towarzystwo, zachowuje się kulturalnie i zawsze nazywa mnie panną Golightly.
– Cheryl, nie! – Bezwiednie ruszyłam do przodu. Odwróciła się w moją stronę: zobaczyłam usta ułożone w kształt litery O, wytrzeszczone oczy. Jimmy też się obejrzał. Korzystając z jego nieuwagi, Cheryl wyszarpnęła rękę i wskoczyła do samochodu. Koła zapiszczały na mokrym asfalcie. W oknie mignęła jej twarz, dłoń przyciśnięta do szyby. Odjechali. Zostałam sama z Jimmym.
Chwilowa panika ustąpiła miejsca gwałtownej złości. Jimmy wybałuszył na mnie oczy. Był wściekły i oszołomiony; stał z głową pochyloną do przodu jak szarżujące zwierzę. Chciałam rzucić mu jakąś ciętą uwagę, ale nic nie przychodziło mi na myśl. Tak jakby słowa stały się tępe i bezużyteczne. Nagle poczułam, że łzy wzbierają mi pod powiekami.
Obserwowaliśmy się przez chwilę. Naraz parsknął śmiechem.
– Co ty tu robisz?
Mówił bełkotliwym głosem; widziałam, że jest pijany. Z bliska wyglądał mniej strasznie, jak wyrośnięty, zmęczony życiem chłopak. Jego przekrwione oczy wyrażały niepewność. Pomyślałam o samochodzie, który zwolnił i podjechał do krawężnika. I o biednej Cheryl, która lubiła „Pretty Woman”, zanim odkryła „Piękność dnia”, i nadal wierzyła w szczęśliwe zakończenia. No i je ma, stwierdziłam gorzko. Szczęśliwe zakończenie i księcia na dokładkę.
Książę zmierzył mnie błędnym wzrokiem.
– Jak to cię nazywają, skarbie?
„Skarbie” przebrało miarę. Pogarda dla tego człowieka nagle rozjaśniła mi w głowie, uświadomiła, kim naprawdę jestem. Udawana, różana jutrzenka szyldu Tesco stała się największym, najjaśniejszym kinem świata. Popatrzyłam Jimmy’emu prosto w oczy, zachodząc w głowę, jakim cudem Cheryl – albo ktokolwiek inny – mogła się go bać.
– Nazywają mnie panną Golightly [Nawiązanie do Holly Golightly, bohaterki opowiadania i filmu „Śniadanie u Tiffany’ego”. (Przyp. tłum.).] – odparłam.
– Dzień dobry, panno Golightly.
Jestem zaskoczona. Pan Jedenasta Czterdzieści zjadł śniadanie i siada naprzeciw mnie, stawiając przed sobą filiżankę herbaty. Po raz pierwszy zwrócił się do mnie, używając tego przezwiska*. Muszę mieć zdziwioną minę, gdyż uśmiecha się przepraszająco.
– Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam?
– Mnie? – Mój głos brzmi chropowato, dziwnie. – Ja… – Spoglądam na Cheryl, która wyciera stół. Nie zwraca na nas uwagi; stoi bokiem, ze spuszczonymi oczami. Oczywi ście nie wie, że we wczorajszym kierowcy rozpoznałam pa na Jedenasta Czterdzieści; nie ma pojęcia, czego zdążyłam się domyślić.
Jedenasta Czterdzieści nie traci rezonu. W nocy chyba mnie nie widział, bo zachowuje się równie naturalnie i uprzejmie jak zawsze. Czasem tylko machinalnie skubie palcami czerwony goździk, co może świadczyć o podenerwowaniu.
Smaruję drożdżówkę masłem. Nie wiem, co powiedzieć. Jego hipokryzja budzi mój niesmak.
– Czekam na przyjaciółkę – dodaję, trochę zbyt późno.
– Ja też – odpowiada Jedenasta Czterdzieści.
Ma niebieskie oczy, intensywne na tle siwych włosów, oraz kanciaste, kształtne dłonie. Na lewej ręce połyskuje obrączka. Cheryl hałasuje tacą z sosami. Zastanawiam się, kiedy ostatnio jadłam śniadanie w męskim towarzystwie.
W zakładzie Meadowbank przebywa zaledwie sześciu mężczyzn. Większość z nich to spokojni ludzie, choć pan Bannerman bywa natrętny. Pielęgniarki trzymają go w ryzach, a jego sprośne uwagi puszczają mimo uszu. Mimo to jestem zadowolona, że mieszka daleko od pokoju Polly, która czasem nazywa go Louisem. Próbuję tłumaczyć, że Louis umarł wiele lat temu, ale ona potrząsa głową i nie wierzy. Może to i dobrze.
Wiem, że wyrzuty sumienia są bezcelowe. To wszystko wydarzyło się tak dawno temu, w czasach naszej młodości.
W chwili śmierci Louis liczył sobie zaledwie trzydzieści sześć lat, był jeszcze młodzieńcem. Teraz nie mam nawet pewności, czy darzyłam go sympatią. Mam w każdym razie nadzieję, że tak właśnie było, że nie powodowała mną zwykła zazdrość o starszą siostrę. Zginął tamtego lata, w idiotycznym wypadku podczas akrobacji spadochronowych opodal Aix-les-Bains. To był zwykły wypadek; niejeden młody mężczyzna grozi samobójstwem, kiedy dziewczyna przestaje się z nim spotykać, ale cokolwiek gadali ludzie, nie łączyło nas nic poważnego. Lecz od tamtego dnia Polly zmieniła się nie do poznania.
Gdy jest w dobrym nastroju, lubi o nim opowiadać, wymyśla historie o ich wspólnym życiu. O tym, jak się pobrali, spłodzili dzieci i razem zestarzeli. Przekonuje pielęgniarki, że sukienka, którą ostatnio kupiłam jej pod choinkę, to prezent rocznicowy od męża.
– Louis nigdy nie zapomina o naszych rocznicach – oświadcza, naśladując dawną, energiczną Polly. – I gdyby nie pilny wyjazd za granicę, na pewno byłby tu dzisiaj z nami.
Grzanka zupełnie wystygła i przylgnęła do talerza. Dolewam do filiżanki gorącej wody i dopełniam mlekiem z dzbanuszka. Próbuję nie patrzeć na pana Jedenasta Czterdzieści, udaję, że go nie ma.
Ale on wyciąga portfel i wyjmuje z niego małą czarno – - białą fotografię. Przysuwa ją w moim kierunku.
Na zdjęciu Cheryl wygląda na jakieś czternaście lat; chuda, nadąsana dziewczynka o długich brązowych włosach. Kobieta obok niej jest stara i tęga; nie ma w niej nic szczególnego. Mężczyzna uśmiecha się do obiektywu, to pan Jedenasta Czterdzieści. Na zdjęciu wreszcie dostrzegam podobieństwo.
– Pan jest dziadkiem Cheryl? – Głos lekko mnie zawodzi; ściągam na siebie uwagę pary z sąsiedniego stolika.
Kiwa głową.
– Uciekła z domu, kiedy miała osiemnaście lat. Latami próbowałem ją odszukać. Przychodzę tu w każdą sobotę, żeby na nią popatrzeć. W nadziei, że coś się zmieni.
A więc dlatego przychodzi, myślę. W odświętnym ubraniu, z kwiatem w butonierce jak zalotnik.
– Oboje naopowiadaliśmy dużo głupstw. Rzeczy, których potem żałowaliśmy. I których nie dało się naprawić.
– Wszystko da się naprawić – mówię, po czym na wspo mnienie Louisa zaczynam wątpić we własne słowa.
– Mam nadzieję. – Dopija herbatę. W tle słychać uproszczoną wersję utworu Henry’ego Manciniego. – Odkąd pa nią poznała, panno Goligthly, ogromnie się zmieniła. Moim zdaniem bardzo jej pani pomogła. Zdobyła jej zaufanie, czego ja nie umiałem dokonać.
– My tylko rozmawiamy o filmach.
– Opowiadała mi wczoraj w nocy. – Jego zatroskana twarz to mapa zmarszczek. – Zmarnowaliśmy tyle czasu. Tyle czasu. – Wzdycha. – Ona nadal z nim jest. Z tym chłopa kiem, dla którego nas zostawiła. Z Jimmym.
Kryję zdziwienie. Wierność to ostatnia rzecz, o jaką podejrzewałabym chłopaka Cheryl.
– Wielokrotnie ze sobą zrywali – wyjaśnia pan Jedenasta Czterdzieści. – Tak mi mówiła. Ale ciągle do siebie wracają.
Tym razem chyba przemówiłem jej do rozsądku. Wczoraj…
Nocą, kiedy nie może zasnąć, często jeździ bez celu samochodem. Mam niedorzeczną ochotę wyznać, że właściwie robię to samo.
Cheryl obserwuje nas zza kontuaru. Zdjęła kawiarniany fartuch. Podnoszę rękę w nadziei, że podejdzie. Lecz kiedy wydaje się o krok od podjęcia decyzji, nieoczekiwanie przystaje, a jej wzrok wędruje w odległy kąt sali. Na jej twarzy malują się czułość i smutek. Odwracam głowę, śledząc jej spojrzenie.
Jimmy. Wygląda lepiej niż w nocy, ma na sobie czyste dżinsy i białą koszulkę. Stoi z opuszczoną głową. Towarzyszy mu mały chłopiec, siedmio-, najwyżej ośmioletni, w szortach i swetrze z nadrukiem Pokemona. Trzyma mężczyznę za rękę jak treser prowadzący niedźwiedzia. Spodziewam się, że Jimmy coś zrobi, ale on nie rusza się z miejsca.
Widzę, że Cheryl się waha. Patrzy na Jimmy’ego i chłopca. Przenosi wzrok na mnie. Postępuje krok do przodu. Pan Jedenasta Czterdzieści, który również śledzi sytuację, robi ruch, jakby zamierzał wstać. Na jego twarzy widać napięcie.
– Cheryl! – Głos Jimmy’ego przebija się przez kawiarniany zgiełk niczym pisk ostrzonej brzytwy. Jestem przekonana, że podejdzie, ale on stoi niewzruszony i patrzy na Cheryl, która nie oglądając się za siebie, podchodzi do naszego stolika.
Ma wilgotne oczy. Całuje pana Jedenasta Czterdzieści w policzek. Ubrana na czarno, bez makijażu i z upiętymi włosami wydaje się odmieniona, prawie obca.
– Pomyślałam, że zacznę wszystko od nowa – mówi do mnie. – W Londynie mam przyjaciółkę, która załatwi mi w Palladium pracę sprzątaczki, żebym mogła jakoś przetrwać.
Może nawet pójdę na wieczorowy kurs aktorski. Zdobędę zawód. Osiągnę coś w życiu. – W jej uśmiechu widzę cień dawnej, hałaśliwej Cheryl. – Ciągnie mnie do kina, nawet jeśli miałabym tam tylko sprzątać albo sprzedawać popcorn.
Jimmy nadal stoi jak wryty. Wyczuwam jego obecność; wielki, zgarbiony mężczyzna z porażką wypisaną na twarzy. Chłopiec piskliwym głosem dopomina się o colę.
– Powiedziałabym ci, dziadku – mówi do pana Jedenasta Czterdzieści. – Naprawdę. Ale minęło tyle czasu, odkąd… Nie wiedziałam, jak zacząć.
– Jak ma na imię chłopiec? – pyta pan Jedenasta Czterdzieści.
– Paul.
Kiwa głową.
– Dobre imię.
Cheryl uśmiecha się nieznacznie.
– Po tobie.
A więc ma na imię Paul, myślę. Ciekawe, jakie nosi nazwisko. Nawet nie spytałam o to Cheryl. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno.
– To dobre dziecko – ciągnie z determinacją Cheryl. – Inne niż jego pogięci rodzice. Spodoba mu się w Londynie. Będzie tam miał mnóstwo rzeczy do oglądania. Wszystko się ułoży. Na pewno.
Pan Jedenasta Czterdzieści – Paul – patrzy na nią uważnie. Następnie mocno ściska jej rękę.
– Nie wracasz ze mną?
– Dziadku. – Znowu ma wilgotne oczy. – Wiesz, że nie mogę.
– Dlaczego? Pomogę ci wychować chłopca. Nie potrzebujesz… – Nie jest w stanie wypowiedzieć na głos imienia Jimmy’ego. – Nie potrzebujesz już tego mężczyzny. Jest nieodpowiedzialny. I nieobliczalny.
– Wiem – mówi z uśmiechem Cheryl. – Wiem o tym od dawna.
– No to dlaczego chcesz z nim zostać? Po co zawracać sobie nim głowę? – Patrzy na nią płomiennym wzrokiem. Czuję, że powinnam go jakoś pocieszyć, ale Cheryl powstrzymuje mnie spojrzeniem.
– Potrzebuje mnie – mówi łagodnie. – Obaj mnie potrzebują. Zeszłej nocy przemyślałam wiele spraw. Byłam gotowa odejść, uciec i rozpocząć nowe życie. Ale potem uświadomiłam sobie coś, o czym wcześniej nie pomyślałam. – Ujmuje nasze dłonie, Paula i moją. – Zrozumiałam, że życie to nie film. Mogłabym zmarnować życie, czekając na księcia, który nigdy się nie zjawi. Albo też wykorzystać to, co mam, żeby poprawić swój los. – W jej cichym głosie pobrzmiewa stanowczość. – Czy nie po to kazała mi pani oglądać te wszystkie filmy, panno Golightly? Żeby mnie ostrzec? I nauczyć, że jeśli marzę o szczęśliwym zakończeniu, muszę stworzyć je sama?
Poniewczasie chcę ją prosić, żeby nazywała mnie Molly. I dodać, że nie całkiem o to mi chodziło. Lecz w przeciwieństwie do mnie Cheryl emanuje niezmąconą pewnością siebie. Naraz spoglądam na siebie jej oczami i widzę smutną, samotną staruszkę, która szuka schronienia w filmowej rzeczywistości i kurczowo trzyma się swoich drobnych przyzwyczajeń. Wszystko musi być lepsze niż to, nawet Jimmy i jego humory. Przynajmniej Jimmy istnieje naprawdę. I należy do niej.
– Wierzę, że tym razem rzeczywiście chce się zmienić. Naprawdę się stara. Dla dobra Paula. – Uśmiecha się trochę zbyt szeroko. – Kiedy go bliżej poznać, nie jest taki zły.
Żaden z niego Cary Grant, ale… Przynajmniej jest prawdziwy. I ona pewnie go kocha, na swój sposób. Nieprawdaż?
– Przynieść świeżą herbatę? Ta zupełnie wystygła.
Jej prostoduszna życzliwość prawie wyciska mi łzy z oczu.
– Nie, dziękuję. Może tym razem sama się pofatyguję?
Dobrze maskuje zdziwienie.
– Zawołam którąś z dziewcząt.
– Później. – Oko mi się rozmaże, stwierdzam w duchu. – Będę za tobą tęsknić, Cheryl.
– Ja za panią również.
Chwilę patrzymy na siebie bez słowa. Naraz uśmiecha się nieoczekiwanie.
– Dalej, panno Golightly. Niech pani to powie. Jeden, ostatni raz. – Odwraca się do Paula i mocno obejmuje go ramionami. – Zaraz zobaczysz, dziadku. Mówi zupełnie jak ona. Są nie do odróżnienia.
Wiem, o które słowa jej chodzi. To kwestia ze „Śniadania u Tiffany’ego”, kiedy Audrey Hepburn opowiada o trzęsionce, o strasznym, niewytłumaczalnym lęku. Owo uczucie strachu i zagubienia ogarnia mnie i teraz; zastanawiam się, czy Polly odczuwa to samo w swoim pokoju w Meadowbank, w towarzystwie znudzonej pielęgniarki i w poczuciu straconych złudzeń. O tak, dobrze je znam. Przekonałam się, że najlepiej mi robi, kiedy wsiądę w taksówkę i pojadę do Tiffany’ego. To od razu działa na mnie kojąco.
– Może innym razem.
Chce zaprotestować, ale mały Paul zaczyna się niecierpliwić: podskakuje i macha pulchną rączką. Na twarzy Jimmy’ego maluje się rezygnacja. Czeka.
– Dobrze. – Cheryl prostuje plecy i przyklepuje włosy. – Jak pani chce.
Pan Jedenasta Czterdzieści, Paul, przytrzymuje jej rękę.
– Jest pewna, kochanie? – pyta. – Będziemy w kontakcie? Poradzisz sobie?
Kiwa głową.
– Jasne. Nie mówię, że będzie łatwo… – Raptem ponownie staje się Bette Davis, macha wyimaginowanym papierosem. – Mężczyźni to dranie. – Beztrosko przekręca kwestię, jej rubaszny śmiech jest cieniem jej dawnego śmiechu. – Ale co, u diabła, by bez nas zrobili?
Następnie odwraca się do swoich mężczyzn – wyprostowana, komicznie dostojna postać w czarnych baletkach i rybaczkach – i nagle wiem, kogo mi przypomina: Charliego Chaplina, niepokonanego małego trampa, który często obrywa, ale nigdy nie daje się złamać, wiecznie optymistyczny w obliczu smętnego, obojętnego świata. Ku własnemu zdumieniu wybucham najpierw śmiechem, a potem płaczem.
Pan Jedenasta Czterdzieści w milczeniu czeka, aż mi przejdzie. Podniósłszy wzrok, widzę, że przyniósł imbryk ze świeżą herbatą Earl Gray, mleko w tycim dzbanuszku i dwie kostki cukru na talerzyku. Starannie wycieram oczy chusteczką; na materiale zostają czarne smugi. Nie mam wątpliwości, że żadne z nas nie zobaczy więcej ani Cheryl, ani jej dziecka.
Herbata jest doskonała. Smakuje domem i dzieciństwem, rozmiękłymi herbatnikami i przebaczeniem. Wszystko da się naprawić, powtarzam w duchu, co wywołuje kolejną falę łez. Jedenasta Czterdzieści czeka cierpliwie.
Ponownie wycieram oczy. Mam opuchnięte powieki – co za farsa. Przywołuję się do porządku: jestem stara, moja próżność jest nie tylko niewskazana, lecz wręcz idiotyczna. Ale Paul z uśmiechem wyjmuje z wazonu czerwony goździk, kładzie go na blacie i przysuwa w moim kierunku.
– Lepiej? – pyta. Szczery uśmiech mężczyzny przypomina uśmiech Cheryl. Podziwiam jego hart ducha. Biorę głęboki oddech i na chwilę przymykam oczy. Kiedy je otwieram, czuję lekką poprawę nastroju. Wprawdzie nie jesteśmy u Tiffany’ego, ale tutaj jest bezpiecznie: słońce świeci przez szyby, w powietrzu unosi się woń świeżego pieczywa, słychać odgłosy krzątaniny. Tutaj nie zdarzy się nic napraw dę złego.
Ściągam rękawiczki i poprawiam włosy; na szczęście mam w torebce puderniczkę i paroma zręcznymi ruchami naprawiam szkody. Żadna ze mnie Audrey, ale Paula też trudno nazwać Georgem Peppardem. W jego spojrzeniu dostrzegam aprobatę.
– I co? – pytam z uśmiechem. – Jak się prezentuję?