Pisząc swą pierwszą powieść „Złe nasienie”, doszłam do wniosku, że literatura o wampirach jest bardzo elitarystyczna. Miejsce akcji jest zawsze romantyczne, sami krwiopijcy zaś niezmiennie atrakcyjni, arystokratyczni i eleganccy. To, rzecz jasna, nasuwa pytanie o wampirów innego typu. Wampirów pospolitych, wampirów z klasy robotniczej oraz wampirów z kiepskim PR. I tak pewnego dnia pojechałam na wycieczkę do Blackpool…
Będę walił prosto z mostu: wampirzy interes diabli wzięli. Nie tylko w Whitby, choć stamtąd rozeszła się zgnilizna, i bynajmniej nie z braku zainteresowania społeczeństwa (wręcz przeciwnie). Podobno popyt przekracza podaż. Wreszcie padliśmy ofiarą systemu rynkowego, ulegliśmy naciskom na dostosowanie, modernizację oraz wykreowanie odpowiedniego wizerunku w oczach klientów.
Na przykład ja. Reggie Noakes. Siedemdziesiąt pięć lat w branży, obecnie zepchnięty na margines. Nie bierz tego do siebie, Reggie, mówią. Po prostu już tutaj nie pasujesz. Nie ten typ.
Spójrzcie na moją twarz. Okrągła i czerstwa, twarz handlarza ryb z Grimsby, którym niegdyś byłem. Spójrzcie na moje krótkie nogi, żałośnie obwisły brzuch. Dawniej nie miało to znaczenia. Człowiek się cieszył, gdy go nie zauważano. W obecnych czasach trzeba odpowiadać wizerunkowi. Wiktoriańskie ulice. Mgła. I nowe pokolenie klientów, w skórze, z czarną szminką na ustach, którzy przyczajają się przy cmentarzach w nadziei, że zobaczą któregoś z nas. Trudno nawet dostrzec różnicę między żywymi a umarłymi. To jakiś obłęd. Poza tym wszyscy nie mogą bez przerwy afiszować się, z kłami i w czarnych pelerynach, rozprawiając o bezbożnej ekstazie i nieopisanej zgrozie. To dopiero byłby ubaw.
Nie będę przepraszał za to, że się zasymilowałem. Tak jest tu łatwiej. Chodzi tędy mnóstwo ludzi. Nikt nie zadaje pytań. Zresztą po przyjeździe nasuwała mi się niekiedy myśl, że Whitby było dla mnie zbyt ekskluzywne. Od razu powinienem był pojechać do Blackpool. Hałaśliwego, wesołego Blackpool, z arkadami i sklepami rybnymi (nadal z przyjemnością raczę się dorszem w panierce) oraz plażą zapchaną rozgrzanymi, spoconymi ciałami, w których, tak jak we mnie, buzuje szczęście, wściekłość, zazdrość i głód. Nigdy nie chodziło mi tylko o krew. Prawdę mówiąc, niezbyt za nią przepadam, a poza tym trudno liczyć na jej zdobycie, kiedy jest się łysawym tłuściochem, którego żadna dziewica nie zaszczyci choćby spojrzeniem. Ale w tłumie jestem szczęśliwy. Tutaj dotknę, tam uszczknę. Nic wielkiego. Nie, żeby zabić. Raczej zebrać z wierzchu, jak pianę z piwa, bardzo delikatnie. Dziewczyna krzycząca w wagoniku lunaparku. Jej chłopak, który nie może utrzymać rąk przy sobie, myślami błądząc gdzie indziej. Dwóch wyrostków okładających się przed pubem. Jednym słowem, okolica tętni życiem, dlatego siedzę na molo, popijając piwo, w oczekiwaniu na cieplutką rodzinkę, z której wyssam trochę energii życiowej.
Idą w moim kierunku, jest ich czworo. Dwoje dzieci o zdrowych, pucołowatych buziach, jedno pałaszuje kanapkę przełożoną frytkami, drugie lody. Rodzice: jej schodzi skóra z zaczerwienionych, pulchnych ramion, on ma na sobie podkoszulek i czapkę baseballową. Oddadzą mi odrobinę, myślę sobie. Mają mnóstwo.
Opatentowałem starą sztuczkę. Kiedy mijają mnie dosłownie o krok, na wpół odwracam się, po czym tracę równowagę i upuszczam puszkę. Napój chlapie na bluzkę matki i spodnie ojca.
– Przepraszam, kochani. Najmocniej przepraszam. – Schylam się, żeby niby podnieść puszkę, i niepostrzeżenie podchodzę do dzieci. Czuję ich zapach: zapach oleju do smażenia frytek, gumy do żucia i życia.
Matka otrzepuje bluzkę.
– Cholerny niezdara – mówi.
Udaję, że podtrzymuję jedno z dzieci. Chłopiec jest ciepły, nie może ustać w miejscu. Z dobrotliwą miną podchodzę bliżej.
– Tylko nie wypadnij za barierkę, mały. Rekiny miałyby używanie! – Idealnie. Teraz powinienem poczuć falę energii, ożywczy strumień płynący od chłopca. Ale nie. Czuję się dziwnie, ogarnia mnie nagłe znużenie. Prawdopodobnie za dużo wypiłem. Niepewnie poklepuję chłopca po głowie, czując pod palcami złociste loki. Skup się. Potrzebujesz życia, gorącego życia, kulek do gry i gumy balonowej, kaszta nów i naklejek. Sekretów szeptanych w uliczce przyjacielowi. Pierwszego roweru. Pierwszego pocałunku. Zastygam w oczekiwaniu.
Nic.
Matka patrzy na mnie z ukosa. Próbuję się uśmiechnąć, ale mi nie wychodzi i padam na deski mola. Jestem jak pijany, pusty w środku, jakbym zamiast zyskać energię, utracił resztki własnej. Chłopiec spogląda na mnie z uśmiechem: wyraźnie go widzę w świetle czerwonego neonu z pobliskiej arkady, rozpromienioną twarz, wielkie, roziskrzone oczy.
Matka pochyla się nade mną; czuję napływającą woń róż, smażeniny oraz preparatu, którym utrwala fryzurę. Zapachy przenikają się nawzajem, coraz mocniej, coraz goręcej… Nie daję rady. Bez tchu wyciągam rękę, wygłodniały i przemarznięty do szpiku kości.
– Pomóż mi – szepczę.
– Cholerny niezdara – powtarza. Mówi lekkim, obojętnym tonem. Ojciec podchodzi bliżej, butami wystukując po wolny rytm na deskach molo. Ręce kobiety są miękkie i pachnące; na brzoskwiniowym meszku pulchnych przed ramion zawisły kropelki potu. Świat dookoła zaczyna się zamazywać. Głos kobiety gęstnieje jak melasa, jakby mówiła z ustami pełnymi ciasta. Chyba słyszę w nim rozbawienie.
– Zostaw go, ojciec – mówi. – Ten jest do niczego.
Kiedy odprowadzam ich wzrokiem, chłód zaczyna ustępować. Świat powoli nabiera znów wyrazistości i mogę usiąść. Czuję się tak, jakbym dostał w twarz. Tamci podążają skąpani w blasku okolicznych neonów. Dziewczynka z lodem rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Płynie od niej ta sama intensywna woń, ta sama obietnica życia. Próbuję wyciągnąć rękę, czując w palcach mrowienie wywołane jej bliskością. Emanuje żarem. Życiem. Tak bardzo jej potrzebuję, że jestem bliski omdlenia. Lecz mimo głodu cofam rękę, zdjęty nagłym strachem przed jej witalnością, niewinną łapczywością. Jestem tak osłabiony, że ścięłaby mi krew w żyłach, nawet o tym nie wiedząc.
Klienci mijają mnie obojętnie. Są zdrowi, hałaśliwi, rumiani na twarzach; rozdzielają się, żeby mnie wyminąć, po czym na powrót łączą w gorący strumień przechodniów. Po latach spędzonych w ciasnych, zamglonych uliczkach Whitby prawie zapomniałem, że żywi potrafią tryskać takim zdrowiem. Mimo to łączy ich coś w rodzaju rodzinnego podobieństwa. Coś odrobinę zbyt jaskrawego i świetlistego. Przypominam sobie dawnych urlopowiczów z Whitby, młodych chudzielców w czerni, o smutnych, stężałych twarzach, zszarzałych i pozbawionych wyrazu. Ci są inni; roztaczają blask, który zaczynam rozpoznawać… Czerstwe policzki.
W pasie parę centymetrów za dużo. Prostoduszne oblicza. Przekonujące złudzenie życia. Zatem tu trafiają wyrzutki, ofiary systemu rynkowego. Ich miejsce jest tutaj, wśród jasno oświetlonych arkad, sklepów rybnych i lunaparków. Nie do odróżnienia. Niektórzy powiedzieliby, że nawet lepsi. Nieśmiertelni i niezmienni: weseli urlopowicze na nieustających wakacjach. Powoli staję na nogi i brnę przez tłum zalegający molo. Odwracają za mną głowy. Czuję na skórze muśnięcia palców. Zastanawiam się mimochodem, ilu ich jest, w jakiej proporcji przewyższają liczebnie żywych. Dziesięć do jednego? Sto? A może tysiąc? Czy też jest ich tylu, iż żerują na sobie nawzajem, zachłannie i bez rozlewu krwi, ramię w ramię, w milczącej, braterskiej komitywie?
Światła plaży migoczą jak spławik zawieszony na tle pociemniałej tafli. Życie, powiadają. Energia i życie. Zbyt słaby, by nie ulec owej odległej nadziei, znużony podążam w ich kierunku, próbując uniknąć spotkania z samym sobą. Jeszcze jeden drań na długiej, krętej drodze do Betlejem.