Nie tak dawno temu, na fali akcji przeciw pedofilom, rozpętanej przez media, mój znajomy emeryt został zaatakowany przez sąsiada. Powód? Lubił przechodzić obok boiska szkolnego i patrzeć na dzieci grające w piłkę. Bezbronny staruszek tak przeraził się złośliwą i nieuzasadnioną napaścią, że teraz prawie nie opuszcza domu. Nie sposób wyrazić, jakie to przygnębiające. Wygląda na to, że dzieci w całym kraju uczone są postrzegać wszystkich obcych jako potencjalnych dewiantów, w wyniku czego coraz większa liczba dorosłych woli omijać je szerokim łukiem w obawie przed wzbudzaniem podejrzeń. Poniższa historia została w dużej mierze zainspirowana przejmującym opowiadaniem Raya Bradbury’ego „Samotny przechodzień”.
Każdego dnia o godzinie dziesiątej trzydzieści Leonard Meadowes wkładał płaszcz, czerwony szalik oraz wysłużony kapelusz i wyruszał na codzienną przechadzkę. Zachodził do sklepiku na rogu, gdzie kupował „Timesa” (i od czasu do czasu paczkę miętówek), a następnie przechodził obok zrujnowanego cmentarza z przekrzywionymi pomnikami, przystrojonymi wieńcami z cykuty i wstęgami z powoju. Potem mijał sklep z używaną odzieżą, w którym kupował większość ubrań, po czym przecinał ruchliwą ulicę i wkraczał do zagajnika, gdzie dawniej wyprowadzał psa. Ścieżka W TAŃCU wychodziła na drogę graniczącą z boiskiem szkolnym. Pan Meadowes wkładał na spacer adidasy, zarówno dla wygody, jak i z przezorności, a gdy dopisywała pogoda, siadał na murku i przez blisko dwadzieścia minut patrzył na dokazujące dzieci. Potem raz jeszcze wchodził do zagajnika i kierował się w stronę kawiarni Dare’a, gdzie tradycyjnie spożywał grzankę z masłem i wypijał dzbanek herbaty.
Był schyłek października; słońce świeciło mocno i w powietrzu unosiła się słodkawa woń opadających liści. Jeden z owych rzadkich, doskonałych dni, które przywodzą na myśl rozgrzaną słońcem brzoskwinię, hojnie sypią jeżynami i szeleszczą pod stopami jak płatki kukurydziane. Dokoła panowała cisza; kamienny mur na skraju zagajnika wyznaczał granicę, za którą trawa – wciąż soczyście zielona i usiana piegami stokrotek – spływała łagodnie ku wiekowej, kwadratowej budowli z cegły.
Dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Za pięć minut będzie przerwa, drzwi zaczną trzaskać jak fajerwerki i wypadną dzieci – czerwone, niebieskie, jaskrawozielone – z rozwianymi włosami i skarpetami zsuniętymi do połowy łydki, a ich podniesione głosy poszybują w złociste powietrze jak latawce. Dwadzieścia minut przerwy: wolności od wymogów i zasad, okupionej niejednym rozkwaszonym nosem i utraconym lub wymienionym skarbem. Czas banitów i herosów, cichych rebelii oraz wrzaskliwej młodocianej beztroski.
Pan Meadowes był kiedyś nauczycielem. Miał za sobą trzydzieści lat spędzonych w klasie, pośród intensywnej woni kredy, kapusty, świeżo skoszonej trawy, skarpet oraz pasty do podłóg. Naturalnie w 2023 roku nie było nauczycieli – komputery zapewniały nieporównanie większą skuteczność pracy i bezpieczeństwo – jednakże w urokliwym październikowym słońcu budynek szkoły wyglądał tak swojsko i sugestywnie, że pan Meadowes prawie zapomniał o grożącym wstrząsem płocie elektrycznym otaczającym boisko i przybitym do słupa ostrzeżeniu ZAKAZ WSTĘPU DOROSŁYM.
Ogarnęła go fala wspomnień: podrapane podłogi upstrzone plamami atramentu, niebezpiecznie wyślizgane przez pokolenia młodych stóp i przysypane kredowym pyłem, sterty książek, zabazgrane biurka krzyczące ukradkowymi sloganami. Stosy zmiętych wypracowań, skonfiskowane papierosy i ściągawki, zaszyfrowane wiadomości oraz inne zapomniane artefakty owego utraconego stanu łaski.
Nie znaczy to, że było aż tak źle: dzisiaj każdy uczeń miał stanowisko do nauki z plastikowym pulpitem oraz monitorem reagującym na głos, elektroniczne pióro oraz komputerowego nauczyciela o inteligentnym, pozbawionym wieku obliczu (prototyp został wyselekcjonowany przez Centrum Świadomości Pokoleniowej spośród tysięcy projektów w celu wzbudzenia należytego szacunku i zaufania). Lekcje generowano komputerowo, nawet zajęcia praktyczne odbywały się w rzeczywistości wirtualnej. W barbarzyńskiej przeszłości dzieci doznawały oparzeń podczas lekcji gotowania na zajęciach technicznych, padały ofiarą nieudolnie przeprowadzanych doświadczeń chemicznych, łamały kości na gimnastyce, ocierały sobie kolana na asfaltowych boiskach i cierpiały niezliczone oraz wymyślne upokorzenia ze strony tak zwanych wychowawców. Obecnie były bezpieczne. Do tego stopnia, że wypadki stały się zjawiskiem niezwykle rzadkim. Dalej wyglądają tak samo, pomyślał pan Meadowes. I tak samo hałasują. Co się wobec tego zmieniło?
Pogrążony w głębokiej zadumie nie zauważył nadjeżdżającego samochodu ochrony i nie usłyszał sygnału alarmowego „Dzieci! Niebezpieczeństwo! Dzieci!”. Dopiero gdy samochód stanął tuż przed nim, błyskając ostrzegawczo wieżyczką świetlną, zdumiony nauczyciel otrząsnął się z zamyślenia.
– Stać! Nie ruszać się! – zabrzmiał metaliczny głos z wnętrza pojazdu.
Pan Meadowes tak szybko wyjął ręce z kieszeni, że niechcący rozerwał paczkę z cukierkami, które upadły na drogę i wyglądały jak kolorowe kamyki. Za ogrodzeniem dzieci spokojnie opuszczały budynek szkoły parami albo trójkami. Niektóre pochylały się nad grami elektronicznymi, inne zerkały ciekawie na samochód ochrony i staruszka w sfatygowanym kapeluszu, który podniósł ręce jak aktor ze starego filmu, gdzie wszyscy byli dobrzy lub źli, mężczyźni na koniach rabowali dyliżanse, a Marsjanie dokonywali inwazji planet, trzymając w pogotowiu miotacze zabójczych promieni.
– Nazwisko? – rzucił ostro głos.
Pan Meadowes przedstawił się posłusznie, trzymając na widoku obie ręce.
– Zawód?
– Jestem… nauczycielem – wyznał pan Meadowes.
Wewnątrz samochodu coś zazgrzytało.
– Bez zawodu – zadeklarował metaliczny głos. – Stan cywilny?
– Nie… nie jestem żonaty – odparł pan Meadowes. – Miałem kiedyś psa, ale…
– Kawaler – oznajmił głos. Prawdopodobnie pochodził z wnętrza maszyny, jednak pan Meadowes wyczuł w nim pewną dezaprobatę. – Czy mógłby pan przedstawić cel po bytu w wyraźnie oznakowanej strefie zamkniętej?
– Tak tylko spacerowałem.
– Spacerował pan.
– Lubię spacerować – wyjaśnił pan Meadowes. – Lubię obserwować bawiące się dzieci.
– Często pan to robi? – spytał głos. – Często wybiera się pan na te spacery i obserwacje?
– Codziennie – odpowiedział. – Od piętnastu lat.
Zapadła cisza.
– Czy jest pan świadomy, panie Meadowes, że kontakt osobisty (fizyczny, audiowizualny, wirtualny bądź elektroniczny) pomiędzy pozbawioną nadzoru osobą dorosłą a dzieckiem poniżej szesnastu lat jest surowo zabroniony klauzulą numer 9 Aktu Pokoleniowego z 2008 roku?
– Po prostu lubię ich słuchać – odpowiedział pan Meadowes. – Dzięki temu młodo się czuję.
Milczenie maszyny było jeszcze bardziej miażdżące niż jej beznamiętny ton. Pan Meadowes przypomniał sobie plotkę (krążącą, zanim zmiany na dobre weszły w życie i przestały kogokolwiek dziwić), jakoby samochody ochrony były zdalnie sterowane przez komputer centralny, bez udziału człowieka.
– Przecież nie ma w tym nic złego – dodał bezradnie. – Każdy lubi patrzeć, jak dzieci się bawią.
Od strony pojazdu doleciał nowy dźwięk. Drzwi stanęły otworem, ukazując wnętrze wyłożone metalowymi panelami.
– Proszę wsiadać – rozkazał głos robota.
– Ale ja nie zrobiłem nic złego – zaprotestował pan Meadowes.
– Proszę wsiadać – powtórzył głos.
Po chwili wahania pan Meadowes wsiadł do samochodu. Wnętrze przypominało ciasną, metalową skrzynkę z małym oknem ze wzmocnioną szybą, ławką zamocowaną pośrodku. Było oddzielone kratą od układu sterowniczego.
– Gdyby miał pan własne dziecko… – zaczął głos i pan Meadowes zrozumiał, że za kratą jednak siedzi człowiek.
Był to mężczyzna z mikrofonem i notesem elektronicznym.
Popatrzył na pasażera z mieszaniną litości i wstrętu, po czym przeniósł wzrok na układ kierowniczy.
Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Samochód ponownie ruszył. Słońce świeciło przez kratę, napełniając wnętrze złocistym, cętkowanym blaskiem. Mężczyzna na fotelu twardo spoglądał przed siebie, nawet gdy pan Meadowes spróbował go zagadnąć.
– Dokąd jedziemy?
– Do Centrum Badań nad Nieprzystosowaniem Pokoleniowym i Psychoseksualnym.
Minęli drogę i zagajnik, po czym wyjechali na szosę, gdzie półtora roku wcześniej ktoś śmiertelnie potrącił jego W TAŃCU psa. Po drodze oglądali ulice, przy których stały identyczne domy szeregowe – także dom pana Meadowesa – oraz arkady identycznych drzew. Następnie wyjechali z miasta autostradą ze szpalerem kolorowych billboardów. Pan Meadowes dostrzegł za nimi znajome połacie betonowych nieużytków.
Kilka minut później minęli rząd opuszczonych budynków. Kościół zamknięty ze względów bezpieczeństwa, stare kino z płaskim ekranem, kilka księgarni, pozostałości parku z huśtawkami i estradą. Na końcu stał duży i wciąż imponujący kamienny budynek. Wyblakły napis głosił: „Liceum męskie imienia świętego Oswalda: 1890-2008”.
– Moja szkoła – powiedział pan Meadowes.
Kierowca bez słowa pojechał dalej.