Ze snu wyrwał go telefon. Myron śnił o Jessice. Próbował przypomnieć sobie szczegóły, ale te rozpadły się na kawałeczki, uleciały i pozostało po nich zaledwie kilka żałosnych odprysków. Ktoś dzwonił do niego o siódmej rano. Domyślał się kto.
– Halo?
– Dzień dobry, Myron. Mam nadzieję, że cię nie zbudziłem. Myron rozpoznał głos i uśmiechnął się.
– Kto mówi? – spytał.
– Roy O’Connor.
– Ten Roy O’Connor?
– No, tak. Roy O’Connor, menedżer.
– Supermenedżer – sprostował Myron. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Możemy się spotkać koło południa?
Royowi wyraźnie drżał głos.
– Jasne, Roy. W moim biurze?
– E, nie.
– W twoim?
– E, nie. Myron usiadł.
– Mam wymieniać miejsca, a ty będziesz mi mówił „ciepło”, „zimno”?
– Znasz pub Reilly’ego na Czternastej?
– Będę siedział na kanapce z tyłu, w prawym rogu, o pierwszej. Zjemy lunch. Jeżeli ci to odpowiada.
– Jak najbardziej, Roy. Mam włożyć coś ekstra?
– E, nie.
Myron z uśmiechem odłożył słuchawkę. Nocna wizyta Wina, zwykle w porze, kiedy smacznie spałeś w swym najświętszym mateczniku – sypialni, skutkowała bez pudła.
Wstał z łóżka. Słyszał, jak matka krząta się po kuchni, a ojciec ogląda telewizję. Wczesny ranek w domu Bolitarów. Drzwi do piwnicy otworzyły się.
– Obudziłeś się, Myron?! – dobiegł go krzyk matki.
Co za okropne imię! Nienawidził go serdecznie. Urodził się z wszystkimi palcami u rąk i stóp, nie miał zajęczej wargi, ucha jak kalafior ani nie utykał – więc żeby zrównoważyć brak życiowego pecha, rodzice ochrzcili go tym imieniem.
– Obudziłem! – odkrzyknął.
– Tata kupił świeże bajgle! Są na stole!
– Dziękuję!
Wszedł po schodach. Pod dłonią wyczuł zarost, który musiał zgolić. Drugą usunął z kącików oczu żółte śpiochy. Obleczony w dresy Adidasa, ojciec leżał jak mokra skarpeta na kanapie i posilał się bajglem z pastą z bieługi. Jak co rano oglądał na wideo gimnastykę, nabierając krzepy przez osmozę.
– Cześć, synu – powitał go. – Na stole masz bajgle.
– O, dzięki.
Miał wrażenie, że jego rodzice od lat się nie słyszą.
Wszedł do kuchni. Mama dobijała sześćdziesiątki, ale wyglądała znacznie młodziej. Na jakieś czterdzieści pięć lat. A zachowywała jak jeszcze młodsza osoba. Jak szesnastolatka.
– Późno wczoraj wróciłeś – wypomniała mu. Chrząknął.
– O której?
– Późno. Przed dziesiątą – odparł Myron Bolitar, nocny Anioł Piekieł.
– Z kim byłeś? – spytała, z całych sił starając się, by to Pytanie zabrzmiało niewinnie. Mistrzyni taktu.
– Z nikim.
– Z nikim? Spędziłeś cały wieczór z nikim? Spojrzał na boki.
– A gdzie są lampy do przesłuchań i druty do elektrowstrząsów?
– No pięknie. Jeżeli nie chcesz mi powiedzieć…
– Nie chcę.
– Byłeś z dziewczyną?
– Mamo…
– Dobrze, zapomnij, że spytałam.
Myron sięgnął po telefon i zadzwonił do Wina. Po ósmym sygnale już miał zrezygnować, gdy w słuchawce rozległ się daleki, słaby głos:
– Halo?
– Win?
– Tak.
– Wszystko w porządku?
– Halo?
– Win?
– Tak.
– Dlaczego tak długo nie odbierałeś?
– Halo?
– Win?
– Kto mówi?
– Myron.
– Myron Bolitar?
– A ilu znasz Myronów?
– Myron Bolitar?
– Nie, Myron Rockefeller.
– Coś tu się nie zgadza.
– Słucham?
– I to bardzo!
– O czym ty mówisz?
– Jakiś kretyn dzwoni do mnie o siódmej rano i podszywa się pod mojego najlepszego przyjaciela.
– Przepraszam. Zapomniałem, która godzina.
Wina trudno było nazwać rannym ptaszkiem. Na studiach w Duke nigdy nie wstawał przed południem – nawet na poranne zajęcia. Większego śpiocha nie znalazłoby się ze świecą. Natomiast rodziców Myrona budził odgłos najcichszego bąka puszczonego na półkuli zachodniej. Zanim wyprowadził się do piwnicy, w ich domu co noc powtarzała się ta sama scena. Około trzeciej nad ranem Myron wstawał z łóżka i szedł do łazienki. Gdy na palcach mijał sypialnię rodziców, ojciec budził się tak powoli, jakby ktoś upuścił mu na krok loda na patyku.
– Kto to?! – krzyczał.
– To tylko ja, tato.
– To ty, Myron?
– Tak, tato.
– Wszystko w porządku, synu?
– Jak najbardziej, tato.
– Po co wstałeś? Jesteś chory?
– Idę do łazienki. Robię to samodzielnie, odkąd skończyłem czternaście lat.
Na drugim roku studiów w Duke Myron i Win mieszkali w najmniejszej dwójce w całym kampusie, z piętrowym łóżkiem, które zdaniem Wina „lekko trzeszczało”, a zdaniem Myrona „kwakało jak kaczka rozjeżdżana przez koparkę”. Któregoś ranka, kiedy łóżko milczało i obaj spali, okno w ich pokoju rozbiła piłka baseballowa. Hałas był tak ogłuszający, ż«poderwał na nogi cały akademik i wszyscy popędzili, żeby sprawdzić, czy Myron i Win przeżyli upadek gigantycznego meteoru, który przebił dach. Wściekły Myron doskoczył do okna, klnąc na czym świat stoi, a za nim – po majtkach i koszulach zaścielających podłogę – inni studenci, wspierając go wiązankami. Taki harmider obudziłby ze snu umarłego.
A Win spał spokojnie pod dwoma kocami, z których wierzchni był z odłamków szkła.
Następnej nocy Myron odezwał się w ciemnościach z dolnej pryczy:
– Win?
– Tak.
– Jak możesz tak mocno spać?
Win nie odpowiedział. Zdążył zasnąć.
– Czego chcesz? – spytał przez telefon.
– Czy wczoraj wieczorem wszystko poszło dobrze?
– To szanowny O’Connor jeszcze do ciebie nie dzwonił?
– Dzwonił.
Koniec tematu. Myron wolał nie znać szczegółów.
– Nie obudziłeś mnie przecież tylko po to, żeby spytać, jak mi poszło.
– W klasie maturalnej liceum w Ridgewood Kathy Culver miała tylko jeden stopień celujący. Z angielskiego. Zgadnij, kto go jej wystawił.
– Kto?
– Gary Grady.
– Hm. Właściciel sekstelefonu nauczycielem angielskiego w liceum? Interesujący rozrzut zainteresowań.
– Moglibyśmy go dziś rano odwiedzić.
– W szkole?
– Jasne. Jako zatroskani rodzice.
– Tego samego dziecka?
– Wywiemy się, jak bogaty wachlarz dodatkowych zajęć oferuje ta szkoła.
Win zaśmiał się.
– Szykuje się niezła zabawa.