– Czego się dowiedziałeś? – spytał Myron.
Win zakręcił kierownicą w lewo. Jaguar XJR zareagował bez jednego pisku. Jechali w milczeniu od dziesięciu minut i słychać było tylko muzykę z odtwarzacza płyt kompaktowych. Win kochał musicale. Właśnie Don Kichot śpiewał serenadę do umiłowanej Dulcynei z Człowieka z La Manchy.
– Magazyn Cyce wydaje GP – odparł Win.
– GP?
– Wydawnictwo Gorąca Prasa.
Znów skręcili po batmańsku. Jaguar przyśpieszył do blisko stu trzydziestu kilometrów na godzinę.
– Słyszałeś kiedyś o ograniczeniu prędkości? – spytał Myron.
Win zignorował pytanie.
– Ich redakcja mieści się w Fort Lee w New Jersey – ciągnął.
– Redakcja?
– Jak ją zwał, tak zwał. Jesteśmy umówieni z redaktorem naczelnym, panem Fredem Nicklerem.
– Jego mama jest na pewno dumna z takiego syna.
– Zebrało ci się na morały? No ładnie.
– Co powiedziałeś Fredowi Nicklerowi?
– Nic. Zadzwoniłem i poprosiłem o spotkanie. Zgodził się. Bardzo uprzejmy jegomość.
– Niewiniątko.
Myron zerknął przez szybę na zatarte kontury budynków. Znów zamilkli.
– Pewnie się zastanawiasz, co robiła u mnie Jessica. Win wzruszył ramionami. Nie był wścibski.
– Przyszła w sprawie śmierci ojca. Policja twierdzi, że zamordował go jakiś bandzior, a ona uważa inaczej.
– To znaczy?
– Że jego śmierć ma związek ze zniknięciem Kathy.
– Intryga się zagęszcza. Pomożemy jej?
– Tak.
– Pysznie. Naszym zdaniem coś łączy te sprawy?
– Tak.
– Tak – zgodził się Win.
Wjechali na podjazd przed budynkiem. Nie było w nim windy, lecz w końcu miał tylko dwa piętra. GP sp. z o.o. mieściła się na pierwszym. Gdy tam weszli, Myrona zaskoczył wygląd siedziby plugawego pisemka. Nie sądził, że będzie taki… nijaki. Na białych ścianach wisiały tanie, lecz gustownie oprawione plakaty McKnighta, Fancha, Behrensa – przeważnie nastrojowe zdjęcia plaż i zachodów słońca. Niespodzianka pierwsza – żadnych nagich piersi. Niespodzianka druga – tradycyjna recepcjonistka. Wprost wzorcowa, a nie podstarzały były króliczek – ufarbowana na blond, zwiotczała dawna gwiazdka porno, zanosząca się głośnym chichotem i puszczająca zalotne perskie oczka.
Myron był rozczarowany.
– Czym mogę służyć? – spytała.
– My do pana Nicklera – odparł Win.
– Nazwiska panów?
– Windsor Lockwood i Myron Bolitar.
Podniosła słuchawkę, połączyła się z szefem i po chwili wskazała drzwi.
– Proszę wejść.
Nickler przywitał ich mocnym uściskiem dłoni. Niespodzianka numer trzy – w granatowym garniturze, białej koszuli i czerwonym krawacie prezentował się jak republikański kandydat na senatora. Myron zaś spodziewał się ujrzeć kogoś ze złotym łańcuchem na szyi, z kolczykiem a la gwałciciel nieletnich morderczyń, Joey Buttafuoco, w uchu lub co najmniej z sygnetem na małym palcu. Fred Nickler nie nosił żadnej biżuterii, z wyjątkiem ślubnej obrączki. Włosy miał siwe, cerę bladą.
– Podobny do mojego wuja Sida – szepnął Win. Rzeczywiście. Naczelny magazynu Cyce wyglądał jak Sidney Griffin, wzięty podmiejski ortodonta.
– Usiądźcie, panowie – zaprosił ich, wsuwając się za biurko, i uśmiechnął się do Myrona. – Byłem na finale, kiedy dołożyliście Kansas. Dwudziestoma siedmioma punktami. Grał pan świetnie. Fantastycznie.
– Dziękuję.
– Takiego rzutu, jak tamten ostatni, co musnął tablicę, w życiu nie widziałem!
– Dziękuję.
– Był fantastyczny. – Nickler znów się uśmiechnął i, kręcąc z podziwem głową, zagłębił się w fotelu. – Czym mogę panom służyć? – spytał.
– Mamy kilka pytań w związku z ogłoszeniem, które ukazało się w jednym z pańskich, hm, pism?
– Którym?
– W Cycach.
Słowo to wydało się Myronowi tak brzydkie, że wypowiadając je, z trudem powstrzymał grymas.
– Ciekawe.
– Dlaczego?
– Bo to stosunkowo nowe pismo, ale sprzedaje się kiepsko, o niebo gorzej od najsłabiej rozchodzących się miesięczników GP. Wydam jeszcze jeden, dwa numery i pewnie je zlikwiduję.
– A ile pism pan wydaje?
– Sześć.
– I wszystkie w stylu Cyców?
Nickler zaśmiał się.
– Owszem, to magazyny porno, ale wydawane jak najbardziej legalnie.
Myron podał mu egzemplarz, który dostał od Christiana.
– Kiedy je wydrukowano? – spytał.
Fred Nickler ledwie zerknął na pismo.
– Cztery dni temu – odparł.
– Tylko cztery?
– To najnowszy numer, dopiero co trafił do sprzedaży. Aż dziw, że go zdobyliście.
– Kto zapłacił za to ogłoszenie? – spytał Myron, otwierając magazyn na właściwej stronie.
Nickler włożył okulary z połówkami szkieł.
– Za które?
– W dolnym rzędzie. W Eroserwisie.
– A! W sekstelefonach.
– O co chodzi?
– Nikt nie zapłacił.
– Jak to?
– To specyfika branży. Ktoś dzwoni i chce, żebym zamieścił jego ogłoszenie w rubryce sekstelefonów. Mówię mu, ile to kosztuje, a wtedy słyszę: „O rany, dopiero startuję, nie stać mnie!”. Jeżeli przekona mnie do pomysłu, to idę z nim na układ pół na pół. Ja biorę na siebie koszty reklamy, a wspólnik sprawy techniczne – telefony, linie, dziewczyny do ich obsługi i resztę. Zyski dzielimy po połowie. To ogranicza nasze ryzyko.
– Często pan to robi?
Nickler skinął głową.
– Sekstelefony stanowią dziewięćdziesiąt procent ogłoszeń w moich pismach. Partycypuję w trzech czwartych z nich.
– A kto jest pańskim wspólnikiem w przedsięwzięciu, o które pytam?
Nickler przyjrzał się zdjęciu w magazynie.
– Panowie nie są z policji?
– Nie.
– Prywatni detektywi?
– Nie.
Zdjął okulary.
– To mała firma – rzekł. – Znalazłem sobie własne skromne miejsce na rynku. I dobrze mi z tym. Nikt mi nie przeszkadza ani ja nikomu. Unikam rozgłosu.
Myron zerknął na Wina. Nickler miał rodzinę, prawdopodobnie ładny dom w Tenafly, wśród sąsiadów uchodził za wydawcę. Można go było nacisnąć.
– Będę z panem szczery – powiedział. – Jeśli pan nam nie pomoże, wyniknie z tego grubsza sprawa. Trafi do gazet, telewizji, wszędzie.
– Czy to groźba?
– Ależ skąd. – Myron sięgnął do portfela, wyjął pięćdziesiąt dolarów i położył je na biurku. – Interesuje nas tylko, kto zamieścił to ogłoszenie.
Nickler odepchnął banknot od siebie.
– Nie gramy w filmie – powiedział z nagle zirytowaną miną. – Nie potrzebuję łapówki. Jeśli ten gość coś przeskrobał, nie chcę mieć z nim do czynienia. W tej branży i tak jest dość problemów. Działam uczciwie. Żadnych nieletnich, nic nielegalnego. Absolutnie.
Myron zerknął na Wina.
– A nie mówiłem? Niewiniątko.
– Myślcie sobie, co chcecie – odparł Nickler tonem wskazującym, że słyszał to już wiele razy. – To interes jak każdy inny. Jestem uczciwym biznesmenem, legalnie zarabiającym na życie.
– Wzorowym Amerykaninem.
Fred Nickler wzruszył ramionami.
– Nie bronię wszystkiego w tym biznesie, ale jest wiele gorszych. IBM, Exxon, Union Carbide – to są prawdziwe potwory, prawdziwi wyzyskiwacze. Ja nie kradnę. Nie kłamię. Zaspokajam potrzeby społeczne.
Win pokręcił głową, powstrzymując Myrona od ciętej riposty. Słusznie. Nie było sensu zrażać sobie faceta.
– Da nam pan nazwisko tego wspólnika i adres? – spytał Myron.
Nickler otworzył szufladę i wyjął teczkę.
– Ma jakieś kłopoty?
– Musimy z nim porozmawiać.
– W jakiej sprawie?
– Wolałby pan nie wiedzieć – odezwał się po raz pierwszy Win.
Fred Nickler zawahał się, ale widząc jego spojrzenie, skinął głową.
– Firma nazywa się ABC. W Hoboken mają skrytkę pocztową numer siedemset osiemdziesiąt pięć. Właścicielem jest niejaki Jerry. Nic więcej o nim nie wiem.
– Dziękuję. – Myron wstał. – Aha, jeszcze jedno. Czy widział pan tę blondynkę z ogłoszenia?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Gdyby było inaczej albo coś przyszło panu do głowy, to proszę o telefon.
Myron wręczył wizytówkę.
Nickler miał taką minę, jakby chciał o coś spytać. Raz po raz zerkał na zdjęcie Kathy, w końcu jednak poprzestał na zwykłym „Oczywiście”.
– I co myślisz? – zagadnął Win, kiedy stamtąd wyszli.
– Kłamie – odparł Myron.
– Mogę skorzystać z telefonu? – spytał w jaguarze.
Win skinął głową, nie zdejmując nogi z pedału gazu.
Prędkościomierz wskazywał sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Żeby nie patrzeć na śmigające domy, Myron wpatrywał się w niego niczym w licznik podczas długiego kursu taksówką. Wystukał numer biura. Esperanza podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.
– Agencja RepSport MB.
M oznaczało „Myron”, B „Bolitar”. Sam wymyślił tę nazwę, ale rzadko się tym chwalił.
– Dzwonili Otto Burke lub Lany Hanson?
– Nie, ale masz mnóstwo wiadomości.
– A od Hansona i Burke’a nic?
– Głuchy jesteś?
– Niedługo wrócę.
Odłożył słuchawkę. Otto i Larry powinni byli do tej pory zatelefonować. Unikali go. Pytanie dlaczego?
– Kłopoty? – spytał Win.
– Może.
– Potrzebujemy odnowy.
Myron podniósł wzrok i natychmiast rozpoznał ulicę.
– Nie teraz, Win – zaprotestował.
– Teraz.
– Muszę wrócić do biura.
– Zaczeka. Potrzebujesz wewnętrznej energii. Skupienia. Równowagi.
– Nienawidzę, jak tak mówisz. Win z uśmiechem wjechał na parking.
– Chodź. Za nic nie chciałbym ci skopać tyłka w samochodzie.
Napis nad wejściem głosił, że jest to SZKOŁA TAEKWONDO MISTRZA KWANA. Dobiegający siedemdziesiątki Kwan rzadko szkolił adeptów, wyręczając się wykwalifikowanymi zastępcami. Zajęcia śledził ze swojego wyposażonego w najnowszy sprzęt techniczny biura, na ekranach czterech telewizorów. Niekiedy nachylał się do mikrofonu i rzucał niezrozumiałe komendy, mobilizując wystraszonych uczniów do pilniejszych ćwiczeń. Przypominało to trochę scenę z Czarnoksiężnika z Oz.
Gdyby mistrz poprawił nieco swój angielski, być może osiągnąłby poziom pidżynu. Myron miał wrażenie, że kiedy czternaście lat temu siedemnastoletni Win ściągnął go tu z Korei, Kwan mówił po angielsku lepiej niż w tej chwili.
Przebrali się w białe stroje, zwane dobokami, i obwiązali czarnymi pasami. Chyba nikt w Stanach nie znał taekwondo lepiej od Wina, który ucząc się go od siódmego roku życia, zdobył czarny pas szóstego stopnia. Myron zaczął uprawiać tę sztukę walki na studiach i przez dziesięć lat doszedł do czarnego pasa trzeciego stopnia.
Podeszli do drzwi studia mistrza, zatrzymali się w progu, a kiedy dał znak, że ich widzi, obaj ukłonili się w pas.
– Dzień dobry, mistrzu Kwan – powiedzieli. Kwan odpowiedział im bezzębnym uśmiechem.
– Wcześnie są.
– Tak, mistrzu.
– Chcą pomocy?
– Nie, mistrzu.
Kwan odprawił ich, prędko powracając do monitorów. Myron i Win ukłonili się jeszcze raz i przeszli do osobnego dodżangu dla właścicieli czarnych pasów wyższych stopni. Zaczęli od medytacji – praktyki, której Myron nie był w stanie zgłębić. Za to Win ją uwielbiał. Medytował co najmniej godzinę dziennie. Usiadł w pozycji lotosu, a Myron na sposób Indian. Zamknęli oczy, umieścili kciuki u nasady małych palców, pochylone dłonie skierowali w górę, po czym złożyli je na kolanach. W głowie Myrona rozbrzmiały powtarzalne niczym mantra instrukcje: plecy wyprostowane, spód zwiniętego języka dotyka wewnętrznej powierzchni górnych zębów. Przez sześć sekund oddychał przez nos, skupiając się na wtłaczaniu powietrza do trzewi i pilnując, by nie ruszać klatką piersiową i pracować jedynie brzuchem. Na siedem sekund zatrzymał powietrze, odliczając w duchu, by o niczym nie myśleć, a potem, licząc do dziesięciu, wypuścił je wolno przez usta, opróżniając ściągnięte trzewia. Odczekał cztery sekundy i znów nabrał powietrza.
Win nie miał z tym kłopotu. Nie liczył. Jego umysł był pusty. Myron liczył za każdym razem, by nie myśleć o problemach dnia – zwłaszcza zaś takiego jak dzisiejszy. Tym razem jednak, o dziwo, zaczął się odprężać, czując, jak napięcie opuszcza jego ciało z każdym długim oddechem.
Po dziesięciu minutach medytacji Win uniósł powieki i powiedział „barro” - po koreańsku „dość”.
Przez następne dwadzieścia rozciągali mięśnie. Gibki jak tancerz Win bez wysiłku robił szpagaty. Myron dzięki ćwiczeniom taekwondo również nabrał giętkości. Uważał, że to im zawdzięcza poprawienie o piętnaście centymetrów wyskoku pod koszem. Niewiele mu też brakowało do wykonania pełnego szpagatu, choć nie mógł długo wytrzymać w tej pozycji.
Krótko mówiąc, był gibki. Za to Win jak z gumy.
Następnie odbyli pumsi – rytuały, przypominające kroki gwałtownego tańca, skomplikowane układy ruchowe. Wielu zagorzałych fanatyków ćwiczeń fizycznych nie zdaje sobie sprawy, że sztuki walki są najwyższą formą aerobiku. Przez pół godziny jesteś w ciągłym ruchu – obracasz się, skaczesz, wirujesz – bez ustanku wymachując rękami i nogami. Blokady zewnętrznymi i wewnętrznymi częściami kończyn, sztychy ręką, ciosy pięściami, uderzenia dłonią, kolanami i łokciami. Była to ożywcza, acz wyczerpująca zaprawa.
Win ćwiczył bezbłędnie, wykonując wszystkie ciosy i uniki. Na ulicy brano go za białego wymoczka, który najsilniejszym ciosem nie obiłby dojrzałej brzoskwini. Lecz w dodżangu budził podziw i lęk. Taekwondo uznawane jest za sztukę walki. Sztukę! I to nieprzypadkowo. Win był bowiem artystą. Myron nie znał lepszego.
Na zawsze zapamiętał dzień, w którym Windsor Lockwood Trzeci pierwszy raz ujawnił swój talent. Na pierwszym roku studiów grupa potężnych futbolistów, którym nie podobał się wygląd Wina, postanowiła zgolić mu jasne loki. Ciemną nocą zakradli się do pokoju – czterech, żeby przytrzymać go za ręce i nogi, a piąty z maszynką i kremem do golenia.
Krótko mówiąc, był to stracony sezon dla uniwersyteckiej drużyny futbolowej ze względu na liczne kontuzje graczy.
Na zakończenie Myron i Win odbyli lekki sparring, po czym padli na matę i, podparci pięściami, zrobili po sto pompek. Win odliczał po koreańsku. Finałem była medytacja, tym razem piętnastominutowa.
– Barro! - ogłosił Win.
Otworzyli oczy.
– Jesteś bardziej skupiony? – spytał. – Czujesz przypływ energii? Równowagi? – Jednym płynnym wdzięcznym ruchem wstał z pozycji lotosu. – No jak, podjąłeś jakieś decyzje?
– Tak. – Próbując wstać z maty jednym ruchem, Myron zakolebał się na boki. – Powiem Jessice o wszystkim.