30

Znalazłoby się kilka rzeczy przyjemniejszych od wizyty u Hermana Ache’a. Na przykład wydłubanie oka łyżką do grejpfruta.

– Wysłuchałem przez radio konferencji prasowej – rzekł Win.

Myron nie był zachwycony, że dach w sportowym zielonym jaguarze XJR jest złożony. Spodziewał się, iż lada chwila utkwi mu w zębach jakiś robak.

– Christiana z pewnością ucieszył kontrakt.

– Bardzo.

– Media wciąż milczą o Nancy Serat.

– Jake jeszcze nie podał jej personaliów. Gdy tylko się dowiedzą…

– Zacznie się zabawa.

– Właśnie.

– Czy Christian wie? – spytał Win.

– Jeszcze nie. Jest uszczęśliwiony. Nie chciałem skracać mu chwili radości.

– Powinieneś go uprzedzić.

– Uprzedzę. Jake obiecał, że da mi znać o ujawnieniu nazwiska Nancy mediom.

– Widzę, że go lubisz.

– To uczciwy gość. Możemy mu ufać.

Win poruszył palcami, mocniej ścisnął kierownicę i przyśpieszył.

– Nie ufam funkcjonariuszom – oświadczył. – Tak jest bezpieczniej.

Jaguar mknął bardzo szybko. Czteropasmowej West Side Highway, ze światłami co dwadzieścia jardów, nie przeznaczono do rozwijania takich prędkości. Nie pomagały również wykopki. Trwały, odkąd pamiętano. Książki historyczne podawały, że Peter Minuit, Holender, który w roku 1626 kupił Manhattan od Indian, często narzekał na przeszkody w podróż w okolicach przyszłej Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy.

Nie powstrzymało to jednak Wina od wciśnięcia gazu do dechy. Budynek Javits Center zamienił się w smugę. Podobnie zresztą jak rzeka Hudson.

– Może byś odrobinę zwolnił? – zagadnął Myron.

– Spokojna głowa. Po mojej stronie jest poduszka powietrzna.

– Wspaniale.

Zbliżali się do siedziby Ache’a. Od pełnego smogu powiewu Myrona jeszcze bardziej ściskało w żołądku. Nerwy miała napięte jak świeżo naciągnięta rakieta do tenisa. Za to Win był całkiem odprężony. No, ale jego nikt nie kazał zabić.

Zadzwonił telefon.

– Halo?… To P.T. – rzekł Win i przekazał słuchawkę Myronowi.

– Tak?

– Cześć, Myron, jak się czujesz?

– Nie narzekam.

– Cieszę się. Nie zgadniesz, co się wczoraj stało.

– Co?

– Wieczorem w jakimś zaułku znaleziono martwych dwóch najlepszych nowojorskich cyngli. Smutne, co?

– Tragedia.

– Pracowali dla Franka Ache’a.

– Naprawdę?

– Zginęli od kul dum-dum z magnum czterdziestki czwórki. Urwały im łby.

– Co za strata.

– Aha, mnie też spędza sen z powiek. Po mieście krąży plotka, że to nie koniec. Trupy nie powstrzymają takiego typa jak Frank Ache. Kontrakt na zabicie cieniasa, który go wnerwił, wciąż obowiązuje.

– Cieniasa?

– Miło się z tobą rozmawiało, Myron. Trzymaj się.

– Nawzajem, P.T.

Myron odłożył słuchawkę.

– Kontrakt wciąż obowiązuje? – spytał Win.

– Tak.

– W biurze Hermana cię nie stukną. On na to nie pozwoli.

Myron był tego świadom. Nawet wśród tych, z których rozkazów zginęły pewnie setki ludzi, obowiązywał pewien kodeks. Nie brakowało idiotów wierzących, że opiera się on na jakiejś etyce. Nic bardziej błędnego. Kodeks służył dwojakim celom: dzięki niemu gangsterzy wydawali się niemal ludzcy, a ponadto chronili samych siebie i własne pozycje. Mafiosi mieli tyle wspólnego z etyką, co politycy z uczciwością.

Wykopki w pobliżu Dwunastej Ulicy spowolniły Myrona i Wina, lecz i tak mieli zapas czasu. Pachniało pizzą – pewnie dlatego, że stali przez pizzerią o nazwie Pierwsza Oryginalna Nowojorska Pizza Raya, Naprawdę, Serio, Poważnie, Słowo. Chodnikiem kroczyła wysoka kobieta w granatowym kostiumie i modnych okularach. Zrewanżowała się Myronowi uśmiechem. Wprawdzie wolałby, żeby był leciutki, a najlepiej omdlewający, ale nie można mieć wszystkiego.

O drugiej po południu U Clancy’ego wrzało jak w ulu. Myron zatrzymał się przed drzwiami, poprawił włosy i z uśmiechem odwrócił twarz w lewo, w prawo i na wprost.

Win spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

– Federalni fotografują każdego, kto tu wchodzi – wyjaśnił Myron. – Chciałem wyjść jak najlepiej.

– Dopiero teraz mi to mówisz?! Jak ja wyglądam!

U Clancy’ego siedzieli sami mężczyźni. Nie było co liczyć na podryw. Z grającej szafy dobiegała piosenka Boba Segera. Lokal urządzono w stylu wczesnoamerykańskiej piwiarni. Mnóstwo neonów z nazwami marek: Budweiser, Bud Light, Miller, Miller Lite, Schlitz. Zegar reklamujący piwo Michelob. Lustro z browaru Coorsa. Podstawki od Pabsta. Kufle z logo Rolling Rock.

Myron wiedział, że lokal jest „zapluskwiony” tysiącem mikrofonów FBI. Herman Ache nie dbał o to. Idioci wygadujący w barze rzeczy, które ich obciążały, zasługiwali na zapuszkowanie. Prawdziwe rozmowy toczyły się na zapleczu. Z polecenia Ache’a codziennie sprawdzano, czy nie ma tam pluskiew.

Win przyciągnął kilka zaciekawionych spojrzeń. Konserwatywny ubiór nie cieszył się uznaniem wśród klienteli Clancy’ego. Ale nie wpatrywano się w niego długo. W tym lokalu nikt nie gapił się długo na nikogo.

– Czy to twój znajomek Aaron? – spytał Win.

Ubrany w biały garnitur Aaron siedział z tyłu baru. Tym razem nosił pod nim odsłaniającą muskulaturę koszulkę bez rękawków. Jego strój był kombinacją ciuchów z pism Gentlemani Quaterly i Pumping Iron, magazynu dla pakerów. Łapą wielką jak klapa od sedesu przyzwał ich do siebie.

– Cześć, Myron – powiedział. – To prawdziwa przyjemność znów cię widzieć.

– Poznaj Wina Lockwooda – odparł bywalec Myron Bolitar.

– Miło mi, Win.

Aaron posłał Winowi uśmiech. Wymieniając zabójcze spojrzenia, uścisnęli sobie dłonie. Żadnemu nie drgnęła powieka.

– Czekają na was na zapleczu. Chodźcie.

Aaron poprowadził ich do zamkniętych drzwi z weneckim lustrem.

Otwarły się natychmiast. Weszli. Ujrzeli tam dwóch gangsterów o kamiennych twarzach, długi korytarz oraz – nowinka! – wykrywacz metalu, jak na lotniskach.

Aaron wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: Znak czasu.

– Oddajcie z łaski swojej broń i przejdźcie.

Myron wyjął trzydziestkę ósemkę, a Win nowiutką czterdziestkę czwórkę. Tę z zeszłego wieczoru z pewnością zniszczył. Przeszli przez wykrywacz metalu. Nie zadzwonił. Mimo to dwóch gangsterów przesunęło po nich urządzeniami przypominającymi damskie wibratory. Na koniec przeszukano ich.

– Dokładna kontrola – rzekł Win.

– Niemalże przyjemna – dodał Myron. – Już myślałem, że każą mi pokazać język i zakaszleć.

– Tędy, wesołku – burknął jeden z drabów. Gangsterzy poprowadzili ich korytarzem. Aaron pozostał z tyłu i patrzył. Myronowi to się nie spodobało. Ściany były białe, dywan pomarańczowy. Wzdłuż korytarza wisiały litografie z widokami Riwiery Francuskiej. Front lokalu U Clancy’ego wyglądał jak spelunka, zaplecze jak gabinet dentysty. Na końcu korytarza pojawiło się dwóch nowych typów.

Uzbrojonych.

– Oho! – mruknął Myron do ucha Wina.

Win skinął głową.

Zbiry wycelowały w nich broń.

– Te, Złotowłosy. Chodź no tu – warknął jeden z nich.

– Złotowłosy?

Win spojrzał na Myrona.

– Mówi o tobie.

– A! Jestem blondynem. Rozumiem.

– Do ciebie mówię, Złotówo. Ruszże dupą.

– Bez gry wstępnej?

Win ruszył korytarzem. Ci spod wykrywacza metali odebrali im broń. Czterech bandziorów, cztery lufy. Duża siła ognia. Po ostatnim wieczorze gangsterzy nie chcieli ryzykować.

– Ręce na głowę. Idziemy.

Stojący od siebie w odległości trzech metrów Myron i Win wykonali polecenie. Do Myrona podszedł jeden z oprychów spod wykrywacza metali i znienacka rąbnął go kolbą w nerkę.

Myron upadł na kolana. Zemdliło go. Oprych kopnął go w żebra, poprawił i powalił na ziemię. A wtedy drugi oprych stanął mu na udach i zaczął je deptać, jakby gasił płonącą ściółkę. Raz trafił go w obolałą nerkę.

Mając wrażenie, że zaraz zwymiotuje, Myron jak przez mgłę dojrzał Wina. Win patrzył bez większego zainteresowania. Bardzo szybko ocenił, że w tej sytuacji nie zdoła mu pomóc. Zamartwianie się nie miało sensu. Wykorzystał czas na spokojne przyjrzenie się gangsterom. Nie cierpiał zapominać twarzy. Myron starał się przetrzymać lawinę kopniaków, zwijająca się w kłębek. Kopniaki okropnie bolały, ale były zbyt chaotyczne i pośpieszne, by wyrządzić mu poważną krzywdę. Jeden trafił go blisko oka. Siniak miał jak w banku.

– A to co, do cholery! – usłyszał okrzyk. – Dosyć tego!

W tej samej chwili kopniaki ustały.

– Odsuńcie się od niego!

Mężczyźni cofnęli się.

– Przepraszamy, panie Ache.

Myron odwrócił się na plecy. Nie bez wysiłku usiadł. W otwartych drzwiach stał Herman Ache.

– Dobrze się czujesz, Myron? – spytał.

– Jak nigdy dotąd – odparł Myron i puścił oko.

– Strasznie mi przykro – rzekł Ache i spojrzał groźnie na podwładnych. – Niektórym będzie jeszcze bardziej przykro.

Gangsterzy wycofali się jak skarcone kundle. Ludzie Hermana Ache’a nikomu nie spuszczali lania w korytarzu u szefa bez jego pozwolenia. Ukartował to, żeby przed rozpoczęciem; pertraktacji zrobić z niego dłużnika. Nie mówiąc już o drugim i ważnym elemencie: strachu przed bólem.

Korytarzem nadszedł Aaron. Pomógł Myronowi wstać i lekko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: Tani chwyt, ale co poradzisz.

– Chodź. – Herman kiwnął ręką. – Porozmawiamy w gabinecie.

Myron z wahaniem wszedł do środka. Nie był tu od kilku lat, ale niewiele się przez ten czas zmieniło. Nadal królował golf. Główną ścianę zdobiło pole golfowe pędzla LeRoya Neimana. Mnóstwo durnych rycin ze staroświeckimi golfistami. Zdjęcia lotnicze pól golfowych. W kącie gabinetu rozpościerał się ekran z torem golfowym, a przed nim pole startowe. Gracz uderzał piłką w ekran, komputer obliczał, gdzie spadała, odpowiednio do tego zmieniał obraz i gracz uderzał drugi raz. Wesołe miasteczko.

– Ładnie tu – pochwalił Win.

Dobrali się!

– Dziękuję, synu.

Herman Ache – nieco po sześćdziesiątce, opalony, zdrowy, w białych spodniach, żółtym golfie ze złotym niedźwiedziem Jacka Nicklausa zamiast krokodyla, tak jakby wybierał się na turniej do Miami Beach – obnażył w uśmiechu zęby w koronkach. Miał siwe włosy. Nie własne. Tupecik lub czuprynę z kliniki włosów, tak świetnie wykonaną, że mogła ujść za naturalną. Ręce w wątrobowych plamach. Twarz bez zmarszczek, co zawdzięczał najpewniej zastrzykom z kolagenu lub operacji plastycznej. Zdradzała go tylko szyja. Workowata i obwisła jak u Reagana, przypominała wielką mosznę.

– Siadajcie, panowie – rzekł.

Usiedli. Drzwi gabinetu zamknęły się. Zostali z Aaronem, dwoma gangsterami i Hermanem. Myrona mdliło trochę mniej.

Herman, z kijem golfowym w ręku, przysiadł na brzegu biurka.

– Podobno, Myron, nie możesz się porozumieć z Frankiem.

– Właśnie o tym chciałem porozmawiać. Herman skinął głową.

– Frank?

Drzwi otworzyły się i wszedł Frank Ache. Widać było, że są braćmi. Mieli niemal identyczne rysy twarzy, ale na tym podobieństwa się kończyły. Frank był co najmniej dziesięć kilo cięższy od starszego brata. Głowę miał gruszkowatą, ramiona wąskie jak Woody Allen, a na brzuchu oponę, której pozazdrościłby mu Michelin Man. Łysy jak kolano, nie zrekonstruował owłosienia. Pomiędzy czarnymi zębami miał przerwy, a na twarzy trwały gniewny grymas.

Braci Ache wychowała ulica. Zaczęli od drobnych przestępstw i się wybili. Obaj widzieli śmierć swoich synów od kul. Obaj zabili wielu synów innych ludzi. Herman lubił uchodzić za bardziej kulturalnego od prymitywnego młodszego brata – kogoś, kto na co dzień obcuje z pięknymi książkami, sztuką i golfem. Jednak trudno mu było uciec od rzeczywistości. Stanowili awers i rewers jednej monety. Frank niemiło przypominał Hermanowi, skąd się wywodzi i kim jest z natury. Podczas gdy pierwszy czuł się w swoim świecie niczym w wodzie, Herman przeciwnie.

Pod rozpiętą bluzą szaroniebieskiego dresu z jaskrawożółtym wykończeniem Frank, na modłę arbitra elegancji Yvesa Saint Aarona, nie nosił koszuli. Czarne kłaki na piersi zlepiała mu straszliwie seksy – jakaś oliwka lub pot, a obcisłe, o kilka numerów za małe spodnie eksponowały wydatne krocze. Myrona znowu zemdliło.

Frank usiadł bez słowa przy biurku brata i czekał.

– A więc poszło wam o czarnego chłopca, który w koszykówkę – rzekł Herman.

– O Chaza Landreaux – odparł Myron. – Nie byłby zachwycony, że nazywasz go „chłopcem”.

– Wybacz staremu niedostatek politycznej poprawności. Przepraszam za to faux pas.

Win w milczeniu oglądał gabinet.

– Powiem ci, jak to widzę – ciągnął Herman. – Staram się być obiektywny. Twój pan Landreaux zawarł umowę, Wziął pieniądze. Przez cztery lata wspierał finansowo rodzinę. Kiedy przyszło do spłaty długu, okazał się zdrajcą.

– To ma być obiektywizm? Chaz Landreaux jest młodym człowiekiem…

– Oszczędź mi kazań – przerwał mu Herman. – Nie jesteśmy z opieki społecznej. Jesteśmy ludźmi interesu. Zainwestowaliśmy w tego młodego człowieka. Zaryzykowaliśmy kilka tysięcy dolarów. A kiedy nadszedł czas, żeby zacząć – odcinać kupony, ty się wciąłeś.

– Wcale się nie wciąłem. Sam do mnie przyszedł. Jest przerażony. O’Connor pochwycił go w szpony, gdy Chaz, był osiemnastolatkiem. Przepisy słusznie zabraniają łowienia takich młodziaków. Landreaux stara się wyrwać, zanim wpadnie po uszy.

– Daj spokój, Myron – odparł Herman ze sceptyczną miną. – Dziś dzieciaki szybko dorastają. Dobrze wiedział, co robi. A że było to wbrew prawu? Wielkie rzeczy! Znał przepisy. Zresztą chciał tych pieniędzy.

– Zwróci je.

– Gówno zwróci! – odezwał się po raz pierwszy Frank Ache.

– Cześć, Frank. – Myron pomachał mu ręką. – Ekstradzianko.

– Pierdol się, psi zwisie! Umowa to umowa!

– Psi zwisie?

Myron spojrzał na Wina. Ten wzruszył ramionami.

– Umowa była taka, że Chaz może w każdej chwili się wycofać i zwrócić pieniądze. To mu obiecał Roy O’Connor.

– W dupie mam, co obiecał O’Connor!

– Trzymaj fason, Frank, bardzo proszę – upomniał brata Herman.

– Ja go pieprzę, Herman! Ten dzwon chce mnie wydymać! Zwinąć mi ze stołu żarcie! Nie tylko tego czarnucha Landreaux. Na tym się nie skończy. Mamy umowy z wieloma dobrze rokującymi zawodnikami. Stracimy jednego, stracimy wszystkich. Reszta agentów musi wiedzieć, że z nami się nie pogrywa. Załatwmy Bolitara od razu.

– Niezbyt mi się to podoba – wtrącił Myron.

– A kto cię, kurwa, pyta?

– Ja tylko mówię, co myślę.

– Nie pomagasz mi, Frank. Pozwól mi to załatwić. Obiecałeś.

– Co załatwić? Zabij skurwysyna! I tyle.

– Zaczekaj obok. Zajmę się tym, słowo.

Frank posłał Myronowi nienawistne spojrzenie. Myron je zignorował. Wiedział, że to część przedstawienia. Że starają się go zastraszyć, tak jak próbowali Otto Burke z Larrym Hansonem. Niemniej atmosfera śmiertelnego zagrożenia nadała odegranej przez nich scence w stylu Pata i Patachona całkiem nowej dynamiki.

Zamyślony Win nie zareagował.

– Chodź, Aaron – warknął Frank. – Idziemy, ale wyrok na niego obowiązuje.

– Proszę bardzo – odparł Herman. – Chcesz go zabić, nie wejdę ci w paradę.

– Już go nie ma.

Wychodząc, Frank trzasnął drzwiami. Efektowny epizod, choć przeszarżowany, pomyślał Myron.

– Pociecha z niego – rzekł.

Herman przeszedł w kąt gabinetu i wolno zamachnął kijem.

– Na twoim miejscu bym z nim nie zadzierał. Jest naprawdę wkurzony. Zawsze cię lubiłem, Myron. Od samego początku. Nie wiem, czy tym razem zdołam ci pomóc.

Ów „początek” miał miejsce na pierwszym roku studiów w Duke. Myron nie lubił tego wspomnienia. Jego ojciec grał hazardowo i przegrywał. Dzień przed meczem z drużyną Uniwersytetu Stanowego Georgii Myron zastał go w akademiku w towarzystwie dwóch oprychów Hermana Ache’a. Zapowiedzieli mu, że jeżeli Georgia nie przegra dwunastoma punktami, to jego stary straci palec. Po raz pierwszy widział wtedy ojca płaczącego. W ostatnich czterdziestu sekundach trzykrotnie stracił piłkę i z tego powodu jego drużyna wygrała tylko dziesięcioma punktami.

Ojciec i syn nigdy o tym nie rozmawiali.

– Dlaczego tak ci zależy na tym Chazie Landreaux?

– Bo warto go uratować.

– Przed czym?

– To jeszcze dzieciak, Hermanie, a Frank dokręca mu śrubę. Chcę temu zapobiec.

Herman uśmiechnął się, zmienił kije, wykonał kilka uderzeń i wziął wbijak.

– Wieczny idealista.

– Skądże. Chcę tylko pomóc chłopakowi.

– I sobie.

– Owszem. I sobie.

Myron spostrzegł, że Herman Ache ma na nogach buty do golfa. Z kolcami. Rany! Dla większości ludzi golf to idiotyczna namiastka sportu. Dla garstki życiowa obsesja. Są tylko te dwie skrajności.

– Wątpię, czy go powstrzymam – rzekł Herman, przypatrując się dziurom w dywanie. – Frank jest bardzo zawzięty.

– To ty rządzisz. Wszyscy to wiedzą.

– Frank jest moim bratem. Na odciski wchodzę mu tylko w ostateczności. W tym przypadku nie widzę potrzeby.

– Co Frank mu zrobił?

– Słucham?

– Jak go nastraszył?

– A… – Herman znów zmienił kije. Wbijak zastąpił „drewniakiem”. – Porwał jego siostrę bliźniaczkę.

Myrona znów ścisnęło w dołku. On i Win mieli rację. Tylko co z tego.

– Nic jej nie jest?

– O to bym się nie martwił – odparł Herman takim tonem, jakby zadano mu bardzo głupie pytanie. – Nie zrobią jej krzywdy. O ile Landreaux nie zerwie współpracy.

– Kiedy ją wypuszczą?

– Za dwa dni. Po to, żeby kontrakt nabrał mocy prawnej, a Landreaux się nie rozmyślił.

– Czego chcesz, Hermanie? Ile żądasz za zdjęcie mi Franka z karku?

Herman Ache nałożył rękawiczkę do golfa i, patrząc na swoje ręce, wykonał bardzo staranny zamach.

– Jestem stary, Myron. Stary i bogaty. Cóż mógłbyś mi dać? Win usiadł prosto, pierwszy raz zmieniając pozycję.

– Za szeroko prowadzi pan kij, panie Ache – rzekł. – Niech pan mocniej skręci nadgarstki i przesunie uchwyt odrobinę w prawo.

Nagła zmiana tematu zaskoczyła wszystkich. Herman spojrzał na Wina.

– Przepraszam – powiedział – ale nie zapamiętałem nazwiska.

– Windsor Horne Lockwood Trzeci.

– A więc to pan jest tym nieśmiertelnym Winem. Nie tego się spodziewałem. – Herman wypróbował nowy chwyt. – Trochę dziwnie.

– Parę tygodni i się pan oswoi. Często pan gra?

– Kiedy tylko mogę. Dla mnie to więcej niż gra. To…

– …świętość – dokończył za niego Win. Oczy Hermana rozbłysły.

– Właśnie. Pan gra w golfa, panie Lockwood?

– Tak.

– Nic nie dorówna tej grze.

– Nic – przyznał Win. – Gdzie pan grywa?

– Takim jak ja trudno znaleźć dobre pola. Należę do klubu Świętego Antoniego w Westchester. Zna go pan?

– Nie.

– Marne pole. Osiemnastodołkowe, oczywiście. Skaliste. Trzeba skakać jak górska kozica.

Opowieści golfiarzy. Myron kochał je. Tak jak wszystko, nieprawdaż?

– Czegoś nie rozumiem – czujnie podchwycił temat. – Masz przecież takie wpływy, Hermanie. Dlaczego nie grasz, gdzie ci się podoba?

Ache i Win zmierzyli go takim wzrokiem, jakby był świętym tureckim, modlącym się w Watykanie.

– Pan wybaczy, ale Myron nie zna się na golfie – rzek Win. – Myśli, że „żelazo” dziewiątka to komponent witaminy.

Herman się zaśmiał. Dwaj gangsterzy zawtórowali. Myron nie rozumiał dlaczego.

– Znam się doskonale – odparł. – Golf to gromada facetów w śmiesznych strojach, którzy na wielkich trawiastych nieruchomościach walą kijami w piłki.

Zaśmiał się. Nikt mu nie zawtórował. Golfiści nie słyną z poczucia humoru. Herman schował kij do worka.

– Członkostwa klubu golfowego nie da się wymusić ani kupić – wyjaśnił. – Za bardzo szanuję tę grę i jej tradycje żeby chwytać się tak chamskich metod. Miejsca w pierwszej ławce w kościele nie załatwia się, przykładając księdzu pistolet do głowy.

– Świętość – powtórzył Win.

– Tak jest. Prawdziwy golfista czymś takim się nie splami.

– Do klubu musi go ktoś zaprosić – dodał Win.

– Właśnie. Na wspaniałym polu golfowym nie tylko siei gra. Takiemu polu składa się hołd. Z rozkoszą przyjąłbym zaproszenie na któreś z nich. To moje wielkie marzenie. Niestety, nie do spełnienia.

– Dałby się pan zaprosić na dwa?

– Dwa… – Herman urwał.

Oczy, które rozbłysły mu na ułamek sekundy, szybko zgasły, jakby zląkł się, że z niego kpią. – Jak to? Win wskazał na zdjęcie na ścianie po lewej.

– To klub golfowy w Merion – rzekł i wskazał ścianę w głębi. – A to w Pine Valley.

– I co?

– Z pewnością pan o nich słyszał.

– Słyszałem?! To dwa najsłynniejsze pola golfowe na Wschodnim Wybrzeżu, dwa z najlepszych na świecie. Niech pan wymieni jakiś dołek. Proszę, jakikolwiek, na którymś z nich.

– Dołek szósty w Merion.

Twarz Hermana rozjaśniła się jak twarzyczka dziecka na widok prezentów pod choinką.

– Jeden z najbardziej niedocenionych dołków na świecie. Z uwagi na zakrzywiony tor należy zacząć od lekkiego podkręcenia piłki. Orientujemy się na środkowy dół z piachem, ścinamy do środka, nie za blisko granicy toru po prawej. A na koniec średniodługim „żelazem” celujemy w łagodnie wzniesioną łączkę, uważając na piachy z prawej i lewej.

Win uśmiechnął się.

– Imponujące – pochwalił.

– Nie powie mi pan, panie Lockwood, że grał pan w Merion i Pin Valley! W głosie Hermana zabrzmiało coś znacznie więcej niż podziw.

– Jestem członkiem obydwu klubów.

Herman gwałtownie wciągnął powietrze. Myron na wpół oczekiwał, że się przeżegna.

– Członkiem obydwu?! – spytał z niedowierzaniem Ache.

– W Merion daję przeciwnikom trzypunktowe fory, a w Pine Valley pięciopunktowe. Zapraszam pana na weekend do obu klubów. Spróbujemy zaliczyć siedemdziesiąt dwa dołki dziennie, po trzydzieści sześć na każdym z pól. Zaczniemy o piątej rano. Chyba że to dla pana za wcześnie.

Herman potrząsnął głową. Czyżby ze łzami w oczach?

– Za wcześnie? Skądże – zapewnił.

– Następny weekend panu odpowiada?

Herman Ache podniósł słuchawkę.

– Wypuśćcie dziewczynę – polecił. – Wyrok odwołany. Ten, kto tknie Myrona Bolitara, już nie żyje.

Загрузка...