Jessica zatrzymała wóz przed domkiem wynajętym na najbliższy semestr przez Nancy Serat. Niewielki parterowy budynek stał przy końcu ciemnej uliczki, półtora kilometra od uniwersyteckiego kampusu. Nawet w nocy jego łososiowe ściany kłóciły się z obliczem Matki Ziemi. Wyglądał tak, jakby otaczające go drzewa zwymiotowały, jak podwórko ‘z serialu o potworach. Na podniszczonej tablicy widniał adres 118 Acre Street. Na podjeździe stała granatowa honda accord z naklejką Uniwersytetu Restona na zderzaku.
Jessica przeszła po pokruszonym wspomnieniu po betonowym chodniku i zadzwoniła do drzwi. W środku coś się poruszyło. Minęło kilka sekund. Nikt jej nie otworzył. Zadzwoniła ponownie. Żadnej reakcji. Cisza.
– Nancy! – zawołała. – To ja, Jessica Culver.
Nacisnęła dzwonek jeszcze kilka razy, choć w tak małym domu trudno go było nie usłyszeć. Chyba że Nancy brała prysznic. Niewykluczone. Przez rolety w oknach przebijało światło. Wóz stał na podjeździe. W środku znów ktoś się poruszył.
Nancy była w domu.
Jessica sięgnęła do gałki. W zwykłych okolicznościach miałaby opory przed wejściem do domu osoby właściwie nieznajomej (widziała Nancy tylko raz w życiu). Jednak okoliczności były niezwykłe. Przekręciła gałkę.
Drzwi były zamknięte.
Co teraz?
Spędziła pod nimi, dzwoniąc, jeszcze pięć minut. Bez rezultatu. Mając za całe oświetlenie odległy blask latarni i połyskujące w ciemnościach fragmenty domu, zaczęła go obchodzić. Potknęła się o wyglądający jak antyk trójkołowy rower i zaplątała w wysokiej trawie, której ostre końce łaskotały ją w łydki. Okrążając budynek, zaglądała przez cienkie szpary w roletach. Widziała pokoje, tu i ówdzie meble, ozdoby na ścianach, ale nie ludzi.
Na podwórku odkryła, że nie opuszczono rolet w kuchni. Panowały tu kompletne ciemności, bo w środku nie paliło się światło, a różowa ściana nie odbijała blasku latarni. Zajrzała przez okno, osłaniając twarz dłońmi, by uniknąć refleksów. Kuchnię przecinała smużka światła z pokoju od frontu. Na stole leżały torebka i klucze.
Ktoś był w domu.
Podskoczyła na dźwięk za plecami i odwróciła na pięcie, ale było za ciemno, by określić jego źródło. Serce waliło jej jak szalone. Niezmordowanie grały świerszcze. Zadudniła pięściami w drzwi.
– Nancy! Nancy!
Skarciła się w duchu. Weź się w garść, nakazała sobie.
Przestała walić do drzwi, wzięła kilka głębokich oddechów i ulżyło jej. Jeszcze raz zajrzała przez okno, przyciskając twarz do szyby. Stało się to w momencie, gdy patrzyła na smugę światła.
Ktoś ją przeciął!
Jessica odskoczyła. Nie widziała nikogo, nie widziała nic, ale smuga zniknęła na ułamek sekundy. Ponownie zajrzała do środka. Żywego ducha. Ktoś jednak przeszedł przez pokój, odcinając światło. Położyła dłoń na gałce drzwi.
Nie wchodź tam, kretynko! Wezwij policję!
I co im powiem? – zadała sobie pytanie. Że zapukałam do drzwi i nikt nie otworzył? A potem zaczęłam zaglądać przez okna i odkryłam, że ktoś chodzi po domu?
To nie takie głupie!
Ale i nie za mądre. Poza tym wymaga telefonu. Nim go znajdę, może być po wszystkim i stracę jedyną okazję…
Okazję do czego?
Przestała się wahać i otworzyła drzwi. Bała się, że wściekle zaskrzypią, ale ustąpiły nadzwyczaj cicho. Weszła do kuchni, zostawiając je otwarte z myślą, że ułatwi jej to ucieczkę.
– Nancy? Kathy?!
Zakryła usta dłonią. Jak mogła ją wołać, nawet w myślach? Kathy tu nie było. Całym sercem pragnęła ją zobaczyć, ale nie spodziewała się takiego happy endu. Kathy tu nie było. No, bo gdyby była, na pewno nie bałaby się otworzyć drzwi. Młodsza siostra. Promiennie uśmiechnięta. Siostra, którą kochała…
Siostra, której pozwoliła uciec, którą zbyła przez telefon tamtego wieczoru, kiedy zniknęła.
Kilka minut pozostała w kuchni. Nie słychać było niczego oprócz oszalałych świerszczy. Ani cieknącej wody, ani szumu prysznica, żadnego ruchu, żadnych kroków. Z leżącej na stole torebki wyjęła portfel. Prawo jazdy i karty kredytowe należały do Nancy Serat. Przerzucając przegródki, zatrzymała się na pocztówkowym zdjęciu.
Zdjęciu członkiń korporacji. Ostatnia fotografia Kathy!
Wypuściła portfel, jakby był żywym stworzeniem. Dosyć, powiedziała sobie. Przesunęła się w stronę światła. Za pierwszą stopą podążyła druga i po kilku sekundach Jessica znalazła się przy drzwiach. Nic nie przecinało smugi światła wpadającej przez lekko uchylone drzwi. Przycupnąwszy jak policjant z bronią, szykując się na najgorsze, pchnęła drzwi.
I odkryła najgorsze.
– Jezu… Zatoczyła się do tyłu.
Nancy leżała na wznak, z rękami przy bokach, wpatrując się w nią oczami, sterczącymi z oczodołów niczym piłki do golfa. Język, zwisający z rozwartych, wykrzywionych w najwyższym bólu ust, przypominał martwą rybę, a każda komórka zastygłej w grymasie twarzy, fioletowogranatowej jak jeden wielki siniak, błagała i krzyczała o tlen. Do podbródka przywarła strużka nadal mokrej śliny.
Szyję opasywał ledwo widoczny sznurek – nie, drut! – który wbił się głęboko w ciało, oplatając gardło zamordowanej nitką krwi.
Jessica wpatrywała się w nią, zagubiona. Świat na kilka chwil zniknął i pozostał czysty strach. Zapomniała o ruchu w środku, jaki wywołał jej dzwonek do drzwi. Zapomniała o cieniu, który przeciął smugę światła.
Nie słyszała zbliżających się kroków. Nie mogąc oderwać oczu od twarzy Nancy, poczuła nagle przeszywająco ostry ból w głowie. Rozbłysło jasne światło. Jej ciało złożyło się wpół, poleciała do przodu. A potem przyszło odrętwienie.
I nicość.