44

Siedzibą prywatnego detektywa, Briana Sanforda, okazał się bar go-go, oddalony dogodnie o przecznicę od kasyna Merva Griffina. W Atlantic City tak już było. Wielkie hotele strzelały w górę jak nieskazitelne piękne kwiaty, obojętne wobec obrastającego je szkaradnego zielska biedy i lichoty. Ale te kwiaty nie upiększały otoczenia, jak zapewniali właściciele kasyn. Przeciwnie, zielsko tym mocniej biło w oczy szpetotą.

Lokal go-go o nazwie Szparka Myszka prezentował się zgodnie z oczekiwaniami. W neonie mrugającym na zewnątrz brakowało liter, a tonący w przyćmionym świetle bar kontrastował z jaskrawo oświetloną sceną, na której pląsały na zmianę znudzone, przeważnie mało urodziwe kobiety z nadmiarem wałków tłuszczu, implantów i opryszczki.

Myron popełnił gruby błąd, wchodząc do pomieszczenia z grubsza przypominającego toaletę. Sedesy były zapchane kostkami lodu, chyba zastępującymi spłuczki, a brak drzwiczek w kabinach wcale nie przeszkadzał klientom w załatwianiu się. Jeden z przykucniętych uśmiechnął się do Myrona i pomachał mu ręką.

Myron postanowił wstrzymać się z potrzebą.

– Jak się dostać do biura Briana Sanforda? – zawołał do barmana.

– Co podać? Michelob, Bud, Bud Light, Coors?

– Chcę tylko dowiedzieć się…

– Michelob, Bud, Bud Light, Coors?

Myron wyjął pięć dolarów. Barman schował je do kieszeni.

– Drzwi za barem – powiedział. – Schodami na pierwsze piętro.

Nie zaczekał na podziękowania. Oto kapitalizm.

Do Myrona podeszła tancerka, która miała przerwę, i uśmiechnęła się, odsłaniając zęby – każdy wykrzywiony w inną stronę. Arcydzieło obłąkanego ortodonty?

– Cześć – powiedziała.

– Cześć.

– Ładny jesteś.

– Jestem goły.

Odwróciła się na pięcie. I po romansie.

Schody nie skrzypiały. Trzeszczały. Myron cały czas bał się, że runą. Na piętrze były tylko jedne drzwi. Otwarte. Zapukał w ścianę. Zajrzał.

– Halo! – zawołał.

Do drzwi podszedł mężczyzna, jak nic Brian Sanford. Cały w uśmiechach. W beżowym garniturku, prasowanym po raz ostatni za czasów inwazji w Zatoce Świń.

– To pan zostawił wiadomość na sekretarce? – spytał.

– Tak.

Biuro Sanforda było minikasynem. Zamiast biurka stał stół do ruletki. W kącie jednoręki bandyta. Gdzie okiem sięgnąć, leżały talie kart, a na podłodze walały się pamiątkowe kości do gry, takie z wydrążonymi dziurami, programy wyścigów konnych i karty do gry w keno.

– Brian Sanford – przedstawił się gospodarz, wyciągając rękę. – Wszyscy mówią mi Blackjack. Wie pan, komu zawdzięczam przezwisko?

Myron potrząsnął głową.

– Frankiemu. Tak nazywam Franka Sinatrę. Nie Frank. Frankie.

Zamilkł.

– Dobre – rzekł Myron.

– Któregoś wieczoru Frankie i ja gramy w Sands, a mnie karta wali jak cholera. Wtem Frankie odwraca się w moją stronę i mówi: „Kurde, spójrzcie na tego Blackjacka. Nie przegrywa”. „Hej, Blackjack!” – woła do mnie ni z tego, ni z owego. Ksywka się przyjęła. I teraz wszyscy mówią mi Blackjack. Dzięki Frankiemu.

– Piękna sprawa.

– Tak to jest. Więc czym mogę służyć, panie…

– Olsen. Merlin Olsen.

Blackjack uśmiechnął się domyślnie.

– Czemu nie, gram w każde klocki. Pan spocznie, panie Olsen.

Myron usiadł.

– Ale zanim zaczniemy, mistrzu, muszę z góry o czymś uprzedzić – rzekł Sanford, obracając w dłoni kości do gry niczym chińskie kulki, które ponoć poprawiają krążenie.

– O czym?

– Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Załatwiam wiele poważnych spraw. Wie pan, od czego zaczynałem w tym biznesie?

Myron potrząsnął głową.

– Byłem szefem ochrony w Caesars Pałace w Las Vegas. Głównym szefem. Zna pan życie. Pracowałem w Vegas, nie? Ale Donny – tak nazywam Donalda Trumpa – Donny poprosił mnie, żebym zajął się ochroną jego pierwszego hotelu na tym wybrzeżu. A potem zaczął mi suszyć łeb, żebym zorganizował ochronę Tadż Mahalu. „Donny – powiedziałem mu – mam za dużo na głowie”.

Myron popatrzył w górę. Nad Sanfordem unosiła się co najmniej tona kitu.

– A mój problem jest taki. Jutro rano spotykam się ze Steviem – Steve’em Wynnem. Punkt siódma. Świetny gość. Ranny ptaszek. Od piątej rano na nogach. Wie pan, że jest ślepy? Ma kataraktę czy coś tam. I ukrywa to. Ale nie przed najbliższymi przyjaciółmi. W każdym razie Stevie chce, żebym coś dla niego zrobił. Normalnie bym odmówił, ale chodzi o osobistą przysługę, a Stevie to dobry przyjaciel. W przeciwieństwie do Donny’ego. Za Donnym nie przepadam. Odkąd chajtnął się z Marią, uważa się za ogiera.

– Panie Blackjack…

– Wystarczy Blackjack – zapewnił Sanford, unosząc ręce w górę.

– Mam kilka pytań… Blackjack. Chcę zasięgnąć pańskiej opinii w ważnej sprawie.

Sanford skinął głową. Z wielkim zrozumieniem. Nie podciągnął spodni jak ważna figura, choć powinien.

– W jakiej?

– Wykonał pan ostatnio dla mojego znajomego, pana Ottona Burke’a, pewne zlecenie.

Sanford uśmiechnął się od ucha do ucha.

– A, tak. Ottona. Lepszy gość. Niesamowity bystrzak. Jak tylko wpada do Atlantic, zawsze mnie odwiedza.

I nazywasz go Ottie, pomyślał Myron.

– Kilka dni temu dostarczył mu pan magazyn. Numer Cyców.

Sanford nabrał czujności. Rzucił kości na stół. Wypadła jedynka i dwójka.

– No i? – spytał.

– Chcemy wiedzieć, jak pan na niego trafił.

– Jacy „my”?

– Współpracuję z panem Burkiem – wyjaśnił Myron, czując niesmak.

– To dlaczego nie zadzwonił Ken? To on zwykle się ze mną kontaktuje.

Myron nachylił się konspiracyjnie.

– Ta sprawa go przerasta, Blackjack. Uznaliśmy, że tylko panu możemy zaufać.

Sanford skinął głową. Znów z wielkim zrozumieniem.

– Mam być szczery?… To nie może wyjść poza nas.

– Oczywiście.

– Jest pan pierwszym kandydatem do zastąpienia Kena. Wiemy jednak, ile ma pan pracy.

Oczy Sanforda lekko rozbłysły.

– Bardzo mi miło, panie Olsen, ale dla kogoś takiego jak Otto Burke, mógłbym…

– Najpierw pomówmy o tamtym, dobrze? Jak pan natrafił na ten magazyn?

Sanford znów stał się czujny.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jaką mam pewność, że współpracuje pan z Ottonem. Że nie jest pan jakimś łapserdakiem z ulicy?

– Wiedziałem!

Myron uśmiechnął się.

– Co?

– Zapewniłem Ottona, że jest pan właściwym gościem do tej roboty. Porządnym. Ostrożnym. To nam się podoba. Tego nam potrzeba.

Sanford wzruszył ramionami. Wziął kości i potoczył je po stole. Wypadły dwie jedynki.

– Jestem zawodowcem – oświadczył.

– Ma się rozumieć. Wobec tego może zadzwoni pan do Ottona. On wszystko potwierdzi. Zna pan jego prywatny numer.

Ostudzony w zapędach Sanford przełknął ślinę i rozejrzał się jak osaczony królik. Najwyraźniej gorączkowo kombinował, jak wybrnąć z sytuacji.

– E, nie ma potrzeby zawracać mu głowy – odparł. – Pan wie, jak on tego nie lubi. Widzę, że z pana uczciwy gość. A poza tym, skąd by pan wiedział o tym magazynie, jeśli nie od niego?

– Jest pan niesamowity, Blackjack.

Sanford gestem podkreślił swoją skromność.

– Więc jak pan znalazł ten magazyn?

– A co z moim honorarium? Przez telefon wspomniał pan o dziesięciu kawałkach.

– Otto panu ufa. Dlatego Ken wypłaci panu z konta tyle, ile pan zażąda.

Sanford jeszcze raz skinął głową, wziął kości, rzucił nimi i znów wypadła jedynka i dwójka. Praktyki nigdy nie za wiele.

– Ja tego magazynu nie znalazłem – powiedział. – To on znalazł mnie.

– To znaczy?

– Zlecono mi pewną robotę. W tym wysłanie tego pornosa różnym osobom.

– Jedną z nich był Christian Steele?

– Tak. Dlatego nabrałem podejrzeń. Z nazwisk na zaklejonych i zaadresowanych kopertach, które mi dostarczono, znałem tylko nazwisko Christiana. A ponieważ Otto rozesłał wici, że zapłaci za wszelkie informacje na temat Steele’a, więc otwarłem kopertę, zajrzałem i odkryłem to zdjęcie.

– Kto panu zlecił rozesłanie tych pisemek?

Sanford położył jeden żeton na czerwonym polu, drugi na nieparzystym i zakręcił, kołem ruletki.

– Obstawi pan? – spytał.

– Nie. Kto pana wynajął?

– To właśnie jest dziwne. Nie wiem. Dostałem pocztą duży pakiet ze szczegółowymi instrukcjami. I gotówkę. Ale anonimowo.

– Nie było adresu nadawcy?

– Nie. Tylko stempel.

– Skąd.

– Stąd, z Atlantic City. Pakiet przyszedł z dziesięć, dwanaście dni temu.

Koło ruletki znieruchomiało. Na czarnej dwudziestce dwójce.

– Ma pan te instrukcje?

– Tak, oczywiście. – Sanford otworzył szufladę i podał Myronowi kartkę. – Proszę.

List napisano na maszynie.

Szanowny Panie Sanford!

Chciałbym, żeby za sumę 5000 $ (plus wydatki) wykonał dla mnie, co następuje:

1. Załączam siedem kopert. Dwie z nich wrzuci pan w piątek do skrzynki pocztowej w kampusie Uniwersytetu Restona. Pozostałe pięć wrzuci pan do skrzynek w miejscu zamieszkania adresatów.

2. Jednocześnie wyśle pan do wszystkich tych osób broszury oddziału firmy Bell w New Jersey.

3. U operatora załatwi pan numer telefoniczny w rejonie, w którym działa prefiks 201, umożliwiający rozmowy zwrotne.

Do telefonu podłączy pan sekretarkę z załączoną taśmą i zadzwoni pod numery podane niżej. W razie odebrania telefonu przez osobę, do której pan dzwoni, lub w przypadku oddzwonienia, natychmiast przerwie pan połączenie. Przez pierwsze dwa wieczory – w sobotę i niedzielę – zadzwoni pan pod nie po kilka razy i po zgłoszeniu się abonenta w milczeniu zaczeka, aż odłoży słuchawkę. W poniedziałek zadzwoni pan ponownie i wypowie tekst: „Miłej lektury. Przyjdź i weź mnie. Przeżyłam”. Proszę zadbać, żeby pański głos był kobiecy i niewyraźny. (Jak pan wie, istnieją urządzenia zmieniające głosy tak, że brzmią jak kobiece).

4 Załączam 3000 $. Kiedy wykona pan to zlecenie, skontaktuję się z panem osobiście około dziewiątego czerwca i zapłacę pozostałe 2000 $ plus wydatki.

Muszę zachować anonimowość. Dziękuję za zrozumienie.

Myron podniósł wzrok.

– Domyślam się, że broszury Bella informują o „telefonach zwrotnych”.

Detektyw skinął głową.

– Kim było tych siedmioro?

Sanford wzruszył ramionami i rzucił kośćmi. Znowu wypadły dwie jedynki. Miał do tego dryg.

– Nie pamiętam. Jeden to Christian. Drugi to jakiś dziekan. Wysłałem też to porno z miejscowości Glen Rock.

– Do Gary’ego Grady’ego.

– Tak, tak się nazywał. Trzy nadałem z Nowego Jorku.

– Jeden do Juniora Hortona?

– A, owszem. Chyba tak. Do Juniora. Przypominam sobie.

– A siódmy?

– Do innego miasteczka w New Jersey. Blisko Glen Rock.

Myron zamarł.

– Do Ridgewood? – spytał.

– Tak. W każdym razie do jakiegoś „wood”. Do kobiety. Pozostali byli mężczyznami, więc pamiętam.

– Do Carol Culver?

– Tak. Właśnie – odparł Sanford po chwili. – Imię i nazwisko na „C”.

Myron zgarbił się.

– Wszystko w porządku, kolego?

– Tak – odparł cicho. – A co z tymi telefonami?

– Numery były na drugiej kartce. Wyrzuciłem ją po załatwieniu sprawy. Kilka razy dzwoniłem do Steele’a i odkładałem słuchawkę. Kiedy znów zatelefonowałem, żeby odczytać mu zlecony tekst, okazało się, że telefon nie odpowiada. Pewnie się przeprowadził.

Myron skinął głową. Christian przeprowadził się z kampusu do osiedla.

– Do tego z Nowego Jorku też się nie dodzwoniłem, bo nie było go w domu. Inni dostali głuche telefony i usłyszeli zlecony tekst.

– Ilu z nich skorzystało z „oddzwonienia”?

– Tylko dwóch. Christian i ten gość z Glen Rock. Ci z Nowego Jorku nie mogli. Z telefonów zwrotnych można korzystać tylko lokalnie.

– Czy pański klient się odezwał?

– Nie, a wczoraj minął dziewiąty. Chociaż nie radzę mu robić w konia Blackjacka Sanforda. – Znów stał się ważniakiem. – Jeśli mu zdrowie miłe.

– Uhm. Ma pan coś do dodania?

– W tej sprawie? Nie. Hej, nie wpadłby pan do Merva? Znają mnie tam. Załatwię dobry stolik. Zagramy w blackjacka. Zobaczy pan, jak gra mistrz.

Kuszące, pomyślał Myron. Jak propozycja popieszczenia jąder prądem.

– Może innym razem – odparł.

– W porządku. Ile powinienem policzyć za to Ottonowi? Chcę być wobec niego uczciwy.

Ja poszedłbym na całość.

Całe dziesięć kafli?

Tak. Bardzo mi pan pomógł, Blackjack. Dzięki.

Szanowanie. Wpadaj pan częściej.

Aha, jeszcze jedno.

Tak?

Mogę skorzystać z pańskiej toalety?

Загрузка...