Agencję nieruchomości Ustronie Jessica znalazła w książce telefonicznej instytucji powiatu Bergen. Dojazd tam zajął jej zaledwie dwadzieścia minut, a odniosła wrażenie, że znalazła się na wsi. Po drodze minęła sklep z paszami. Sąsiadująca z barem McDonalda agencja mieściła się w parterowym domku przy drodze 17, po stronie New Jersey.
W środku była tylko jedna osoba.
– O, witam – rzekł z przesadnie szerokim uśmiechem wyglądający na profesora college’u, pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna z siwą, zmierzwioną brodą. Do flanelowej koszuli nosił czarny krawat, dżinsy i czerwone sportowe buty. – Jestem Tom Corbett, prezes agencji Ustronie – przedstawił się, wręczając Jessice wizytówkę. – Czym mogę pani służyć?
– Jestem córką doktora Adama Culvera – odparła. – Dwudziestego piątego maja wypisał panu czek na sześćset czterdzieści dziewięć dolarów.
– Tak, i co?
– Ojciec kilka dni temu zmarł. Chciałabym wiedzieć, za co zapłacił.
Corbett cofnął się o krok.
– Bardzo mi przykro – rzekł. – Taki miły człowiek.
– Dziękuję. Można wiedzieć, z czym do pana przyszedł?
Corbett po chwili zastanowienia wzruszył ramionami.
– Czemu nie. Wynajął domek.
– Gdzieś w pobliżu?
– Osiem, dziewięć kilometrów stąd. W lesie.
– Na długo?
– Miesiąc. Od dwudziestego piątego maja. Umowa kończy się za parę tygodni, więc mogłaby pani z niego skorzystać.
– Jaki to domek?
– Jaki? No, niewielki, z pokojem, sypialnią, kuchenką i łazienką z prysznicem.
Nic z tego nie rozumiała.
– Udzieli mi pan wskazówek, jak tam dojechać, i da zapasowy klucz?
Znów przemyślał pytanie, zasysając policzek.
– Domek stoi trochę na uboczu. Dość trudno tam trafić, kochanie.
Obok „dziecinko” i „złotko” było parę innych zwrotów, które Jessica lubiła bardziej od „kochanie”, ale nie była to pora na zwierzenia. Przygryzła wargę.
– Z dala od cywilizacji – ciągnął Corbett. – Mocno z dala. Można tam zapolować, powędkować, ale przede wszystkim znaleźć spokój i ciszę. – Wziął ciężki jak sztanga pęk kluczy. – Zawiozę panią.
– Dziękuję.
Podczas jazdy toyotą landcruiserem przez całą drogę rozmawiał z nią jak z klientką.
– To miejscowy sklep spożywczy – wyjaśnił, gdy mijali ogromny supermarket A amp;P.
Zaskoczyło ją, gdy skręcił w gruntową drogę. Zmierzali prosto w stronę lasu.
– Miło, co? Naprawdę ładnie.
– Uhm.
Wjechali w objęcia zieloności. Jessica nie przepadała za łonem przyrody. Dla niej oznaczało ono owady, wilgoć, brud, brak bieżącej wody i łazienki. Człowiek ewoluował miliony lat, żeby uciec z lasu. Po co więc do niego wracać? Co ważniejsze, ojciec podzielał jej uczucia. Nienawidził lasu.
Dlaczego więc wynajął tu domek?
Dwa lata temu – Tom wskazał parów – myśliwy zabił tam gościa. Przez przypadek. Wziął go za jelenia i strzelił prosto w głowę.
– Uhm.
– W tych lasach znaleziono kilka trupów. W ostatnich dwóch latach trzy. Parę miesięcy temu dziewczynę. Uciekinierkę z domu, jak się domyślano. Trudno powiedzieć, bo zwłoki były w rozkładzie i tak dalej.
– Umie pan wabić klientów, Tom.
Zaśmiał się.
– Ano, z miejsca wyczuwam tych, którzy nimi nie są.
Jessica oczywiście wiedziała o trupach. Policja nie schwytała psychopatycznego mordercy, ale w powszechnym mniemaniu zabił on jeszcze jedną młodą dziewczynę, tę, której ciała nie znaleziono – Kathy Culver.
Czy los Kathy był równie banalny i potworny? Czy też padła ofiarą atakującego na chybił trafił zboczeńca, jak powszechnie sądzono?
Nie. Za dużo niewiadomych na takie domysły.
– Gdy byłem mały, o tym lesie krążyło wiele legend. Starzy ludzie mówili, że żyje w nim człowiek z hakiem w miejscu dłoni, który porywa i patroszy nim niegrzecznych chłopców.
– Czarujące.
– Czasem zadaję sobie pytanie, czy przypadkiem nie przerzucił się na młode panienki.
Jessica nie zareagowała.
– Nazywano go doktor Hook – ciągnął Corbett.
– Słucham?
– Doktor Hook. Tak go nazywaliśmy.
– A czy to nie jest piosenkarz?
– Kto?
– Nieważne.
Odjechali kolejny kilometr od cywilizacji.
– To ten domek. Za tamtymi drzewami – rzekł Tom, wskazując mały drewniany domek z dużym gankiem. – Bardzo wiejski, co?
Bardziej pasowało do niego określenie „dziadowski”. Jessica przyjrzała się gankowi, ale nie siedzieli na nim bezzębni kmiotkowie, konkurujący z sobą w grze na bandżo.
– Czy mój ojciec powiedział, po co go wynajmuje?
– Tylko tyle, że chce uciec od cywilizacji.
Gdzie tu sens? Przecież tydzień z tego miesiąca Adam Culver miał spędzić na konferencji lekarzy sądowych. A poza tym nie był z tych, co uciekają od cywilizacji. Zajmował się martwymi. Wakacje pragnął spędzać w Las Vegas lub w Atlantic City, tam, gdzie jest pełno ludzi i mnóstwo się dzieje. A tu raptem wynajął chatę jak z serialu Waltonowie.
Tom przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi.
– Proszę.
Jessica weszła do dużego pokoju… i zamarła.
– O, cholera, a to co? – wyszeptał Tom, który wszedł za nią.