15


Fjällbacka 1924

Praca od tak dawna nie dawała mu satysfakcji, że sama taka możliwość wydawała mu się odległym, pięknym snem. Ciągła harówka zabiła cały jego entuzjazm. Mechanicznie robił, co do niego należało. Wymagania Agnes nie miały końca. Nigdy nie wystarczało jej pieniędzy, w przeciwieństwie do żon innych kamieniarzy, które miały jeszcze do wykarmienia gromadkę dzieci. Ilekolwiek by przyniósł, przeciekało jej przez palce. Często szedł do pracy głodny, bo zabrakło pieniędzy na jedzenie, chociaż oddawał jej wszystko, co zarobił, co do grosza. Nie był to bynajmniej powszechny obyczaj. Ulubioną rozrywką kamieniarzy był poker. Grywali wieczorami i w święta. Najczęściej kończyło się to pustką w kieszeni i powrotem do domu z nosem spuszczonym na kwintę. Żony już dawno dały za wygraną, ale rozgoryczenie wyżłobiło na ich twarzach głębokie bruzdy.

Gorycz była nieobca również Andersowi. Życie z Agnes, o którym niespełna rok wcześniej marzył, było jak kara za zbrodnię, której nie popełnił. Jego wina polegała na tym, że pokochał ją i dał jej dziecko. Został za to ukarany, jakby popełnił co najmniej grzech śmiertelny. Nie umiał nawet cieszyć się z mieszkającego w jej brzuchu dziecka. Ciąży towarzyszyło mnóstwo problemów, a końcówka okazała się najtrudniejsza. Agnes od samego początku narzekała na rozmaite dolegliwości i odmawiała zajmowania się domem. W związku z tym Anders nie tylko od świtu do nocy pracował w kamieniołomie, ale musiał też robić to, co zwykle należało do żony. Jedni koledzy go wyśmiewali, inni współczuli. Nie poprawiało mu to samopoczucia. Zresztą najczęściej był tak zmęczony, że nie miał siły się zastanawiać, co mówią za jego plecami.

Mimo to bardzo czekał na narodziny dziecka. Może pod wpływem miłości do niego Agnes się zmieni, przestanie się uważać za pępek świata. Maleńkie dziecko, wymagające absolutnej uwagi, na pewno będzie dla jego żony ważnym doświadczeniem. Jeszcze nie stracił nadziei na udane małżeństwo. Nie lekceważył swoich zobowiązań. Skoro w świetle prawa łączyły ich więzy małżeńskie, nie wolno ich rozwiązać, choćby było bardzo ciężko.

Zdarzało się co prawda, że patrząc na sąsiadki, które mimo wiecznej harówki jakoś nie narzekały, myślał o tym, że los nie był dla niego sprawiedliwy. Zaraz jednak przyznawał, że to nie los, tylko on sam się w to wpakował. Nie miał prawa narzekać.

Wąską ścieżką szedł ciężko do domu. Miał za sobą kolejny dzień żmudnej pracy przy pozyskiwaniu kruszywa. Bolał go bark. Zbyt ciężki wysiłek jak na jeden dzień. Skręcało go z głodu, bo rano nie znalazł w domu niczego, co mógłby zabrać do pracy. Gdyby nie zlitował się nad nim sąsiad, Jansson, i nie podzielił się z nim kanapką, przez cały dzień nie miałby nic w ustach. Pomyślał, że musi skończyć z oddawaniem Agnes całej pensji. Musi wziąć na siebie domowe zakupy, tak jak wziął na siebie inne obowiązki. On może głodować, ale nie dopuści, żeby jego dziecko chodziło głodne. Pora wprowadzić inne zwyczaje.

Westchnął, przystanął, pchnął cienkie drewniane drzwi i wszedł do domu.



Siedząc w okienku, Annika widziała zza szyby wszystkich wchodzących i wychodzących. Dzień upływał dość spokojnie. Tylko Mellberg tkwił jeszcze w swoim gabinecie. Nikt się nie zgłaszał z żadną sprawą niecierpiącą zwłoki. Mimo to Annika była mocno zajęta. Nagłośnienie sprawy przez media przyniosło plon w postaci wielu telefonów. Było jednak za wcześnie, aby stwierdzić, czy wniosą coś nowego. Decyzja nie należała do niej. Po prostu notowała wszystko, czego się dowiedziała, łącznie z nazwiskami i numerami telefonów tych, którzy dzwonili. Zebrane przez nią informacje, jak zauważyła, głównie plotki i bezpodstawne oskarżenia, miały następnie trafić do prowadzącego śledztwo Patrika. Był tym uszczęśliwiony.

Telefonów było nawet więcej niż zwykle. Sprawy dotyczące dzieci zazwyczaj wywoływały wielkie poruszenie. A tym razem chodziło przecież o morderstwo. Obraz telefonujących, jaki wyłaniał się z tych rozmów, był niezbyt budujący. Przede wszystkim wyglądało na to, że głoszona we współczesnym świecie tolerancja dla homoseksualistów nie przyjęła się poza wielkimi miastami. Sporo zgłoszeń dotyczyło mężczyzn, których uznano za jednostki podejrzane na tej tylko podstawie, że byli homoseksualistami lub za nich uchodzili. W większości przypadków uzasadnienie było tak głupie, że aż śmieszne. Wystarczyło, że mężczyzna wykonywał zawód inny niż tradycyjnie męski, by zgłaszający stwierdzał, że to na pewno zboczeniec. Samo to wystarczało, aby go oskarżyć o niejedno. Tak nakazywała prowincjonalna logika. Nasłuchała się więc o miejscowym fryzjerze, sprzedawcy sezonowo pracującym w kwiaciarni, nauczycielu, który miał niewybaczalną skłonność do noszenia różowych koszul, i o najbardziej podejrzanym ze wszystkich – wychowawcy w przedszkolu. Tego ostatniego dotyczyło aż dziesięć zgłoszeń. Annika westchnęła i odłożyła je na bok. Wygląda na to, że w małych miejscowościach czas stoi w miejscu.

Następna rozmowa była inna. Dzwoniła kobieta. Życzyła sobie zachować anonimowość, ale to, co powiedziała, niewątpliwie było interesujące. Annika wyprostowała się na krześle i skrzętnie zapisywała to, co słyszała. Ta kartka miała trafić na sam wierzch stosiku notatek. Ciarki jej przeszły po krzyżu. Miała przeczucie, że ta informacja może się okazać kluczowa. Poczuła coś w rodzaju satysfakcji, bo nieczęsto bywała świadkiem zwrotnych punktów dochodzenia. Może to właśnie ten moment. Telefon znów zadzwonił. Jeszcze jedno zgłoszenie dotyczące pana z kwiaciarni.


Arne rozkładał w ławkach książeczki do nabożeństwa. Robił to niechętnie, bez zwykłej radości. Te nowomodne pomysły! Muzyczne nabożeństwo w piątkowy wieczór, w dodatku wcale nie religijna muzyka, ale niefrasobliwa, wesoła, wręcz pogańska! Arne był zdania, że muzyka może towarzyszyć jedynie niedzielnym nabożeństwom i przede wszystkim powinny to być psalmy. Ale w dzisiejszych czasach można grać cokolwiek, zdarza się nawet, że ludzie klaszczą. Należy się cieszyć, że jeszcze nie jest tak źle jak w Strömstad, gdzie proboszcz stale zaprasza do kościoła muzyków popowych. Dziś zagrają uczniowie miejscowej szkoły muzycznej, nie jacyś narwańcy ze Sztokholmu, którym wszystko jedno, czy występują w Domu Bożym, czy na estradzie w parku przed pijakami.

Wierni odśpiewają kilka psalmów. Ich numery Arne starannie wywiesił na tablicy po prawej stronie prezbiterium. Potem cofnął się o krok, by się upewnić, czy wiszą prosto. Za punkt honoru stawiał sobie, żeby wszystko było jak należy w najdrobniejszych szczegółach.

Gdyby mógł taki sam porządek zrobić z ludźmi. Byłoby o wiele lepiej. Gdyby chcieli go słuchać, zamiast grzeszyć. Przecież wszystko jest zapisane w Biblii. Wszystko, w najdrobniejszych szczegółach, tylko trzeba się wysilić i poczytać.

Znów zrobiło mu się żal, że ominęło go kapłaństwo. Rozejrzał się, czy jest sam, otworzył bramkę do prezbiterium i nabożnie podszedł do ołtarza. Podniósł wzrok na wynędzniałą, okaleczoną figurę Jezusa na krzyżu. Oto sens życia. Patrzeć na krew sączącą się z ran Jezusa, na ciernie wbijające się w jego skroń i z szacunkiem schylać głowę przed jego cierpieniem. Odwrócił się i spojrzał na puste ławki. Oczyma duszy widział, jak zapełniają je parafianie, jego słuchacze. Na próbę podniósł ręce, a słowa odbijały się echem po świątyni:

– Niech Pan rozpromieni swe oblicze nad wami…

Wyobrażał sobie ludzi przejętych jego słowami, widział, jak wpatrują się w niego promiennym wzrokiem i całym sercem przyjmują błogosławieństwo. Powoli opuścił ręce. Zerknął na ambonę, z której ponad głowami zgromadzonych głosi się Słowo Boże.

Zrobił kilka kroków w jej stronę, ale kiedy stanął na pierwszym schodku, usłyszał, jak otwierają się ciężkie drzwi. Cofnął nogę i wrócił do swoich zajęć. W piersiach paliła go gorycz.


Sklep był otwarty tylko latem i przy okazji większych świąt, więc Jeanette należało szukać w jej stałym miejscu pracy, jednej z niewielu otwartych również zimą restauracji lunchowych w Grebbestad. Patrik otworzył drzwi i natychmiast zaburczało mu w brzuchu. Było trochę za wcześnie na lunch i w restauracji nie było jeszcze gości. Młoda kobieta chodziła po sali, przygotowując stoły.

– Jeanette Lind?

Podniosła wzrok i kiwnęła głową.

– Tak, to ja.

– Patrik Hedström i Ernst Lundgren z komisariatu policji w Tanumshede. Mamy do pani kilka pytań. Można?

Skinęła głową i spuściła wzrok. Chyba się domyślała, o co chodzi. Jeśli w ogóle była zdolna do wyciągania wniosków.

– Napijecie się kawy? – spytała. Patrik i Ernst skwapliwie przytaknęli.

Patrik obserwował, jak podchodzi do maszynki do kawy. Reprezentowała dość częsty typ urody: nieduża, ciemnowłosa, o pełnych kształtach. Duże, brązowe oczy, wijące się włosy do połowy pleców. Kiedyś zapewne najładniejsza dziewczyna w całej klasie, a może i w całym roczniku. Musiała mieć powodzenie u najfajniejszych spośród nieco starszych chłopców. Okres świetności takich dziewczyn kończył się, kiedy opuszczały szkołę. Zostawały w rodzinnych stronach, bo tam mogły liczyć przynajmniej na częściowe zachowanie pozycji, podczas gdy w wielkim mieście na tle tamtejszych ślicznych dziewczyn wyglądałyby po prostu pospolicie. Patrik ocenił, że jest od niego młodsza, a więc znacznie młodsza od Niclasa. Pewnie ma ze dwadzieścia pięć lat, może mniej.

Postawiła przed nimi kawę i usiadła przy stoliku, lekko odrzucając włosy do tyłu. Jako nastolatka na pewno tysiące razy ćwiczyła ten gest przed lustrem. Patrik musiał przyznać, że zrobiła to perfekcyjnie.

– No to strzelajcie, jak to mówią w amerykańskich filmach. – Lekko się uśmiechnęła. Mrużąc oczy, patrzyła na Patrika.

Patrik niechętnie musiał przyznać, że do pewnego stopnia rozumie, co mógł w niej widzieć Niclas. Pamiętał, ile się nawzdychał do najładniejszych dziewczyn w szkole. Nie miał szans. A ile się nacierpiał z tego powodu! Jako drobny chudzina z przyzwoitymi stopniami zaliczał się do miernot i jedynie z oddali mógł podziwiać twardzieli zrywających się z matmy na papierosa. Teraz z racji zawodu poznawał bliżej wielu z nich. Dla niektórych drugim domem stała się izba wytrzeźwień znajdująca się w komisariacie.

– Właśnie rozmawialiśmy z Niclasem Klingą i… – zawahał się – wspomniał o pani.

– Rzeczywiście – odrzekła Jeanette. Nie odczuwała zażenowania, że jej nazwisko zostało wymienione w takim kontekście. Spokojnie patrzyła na Patrika, czekając na dalszy ciąg.

Ernst w milczeniu popijał kawę. Spojrzenia, jakie rzucał Jeanette, bynajmniej nie wskazywały na to, że jest w takim wieku, że mógłby być jej ojcem. Patrik był zły. Ledwie się powstrzymał, żeby go nie kopnąć w kostkę.

– On mówi, że spędziliście razem poniedziałkowe przedpołudnie. Zgadza się?

Znów niemal profesjonalnie odrzuciła włosy i kiwnęła głową.

– Tak, zgadza się. Byliśmy u mnie. W poniedziałek miałam wolne.

– O której przyszedł do pani?

Zastanawiała się chwilę, oglądając długie zadbane paznokcie. Patrik był zdziwiony, że da się z czymś takim pracować.

– Jakoś tak około pół do dziesiątej. Jestem nawet pewna, bo nastawiłam budzik na kwadrans po dziewiątej i kiedy przyszedł Niclas, właśnie stałam pod prysznicem.

Zachichotała. Patrik był zniesmaczony. Oczyma wyobraźni widział Charlotte z dziećmi, Sarą i Albinem. Ale dla Jeanette nie był to żaden kłopot.

– Jak długo u pani był?

– Zjedliśmy razem lunch koło dwunastej, a ponieważ o pierwszej musiał być w przychodni, chyba wyjechał stąd jakieś dwadzieścia minut przed. Mieszkam na Kullen, ma stamtąd blisko do pracy. – Znów zachichotała.

Patrik musiał się opanować, żeby nie okazać, co czuje. Ernst chyba nie miał takich zastrzeżeń. Patrzył coraz bardziej maślanym wzrokiem.

– Cały czas był u pani? Nie wychodził? Na przykład żeby coś załatwić?

– Na pewno nie wychodził – odpowiedziała spokojnie.

Patrik spojrzał pytająco na Ernsta.

– Chciałbyś coś dodać?

Ernst potrząsnął głową, więc zebrał notatki.

– Pewnie jeszcze będziemy mieli jakieś pytania, ale na razie tyle.

– Mam nadzieję, że pomogłam – odpowiedziała, wstając. Ani słowem nie wspomniała o śmierci córki kochanka. A zginęła w czasie, gdy tarzała się z nim po łóżku. Jej brak empatii był wręcz obrzydliwy.

– Tak, oczywiście – odparł Patrik, sięgając po wiszącą na oparciu krzesła kurtkę. Wychodząc, widział, że znów nakrywa do stołów. Nuciła jakąś melodię, ale nie umiałby powiedzieć jaką.


Charlotte chodziła tam i z powrotem po suterenie, w której mieszkali od kilku miesięcy. W piersi bez przerwy czuła ucisk. Nie dawał jej spokoju i zmuszał do ciągłego ruchu. Miała wyrzuty sumienia, że nie zajmuje się Albinem i wciąż oddaje go pod opiekę matce, ale nie widziała dla niego miejsca w swojej żałobie. Patrząc na jego uśmiech i błękitne oczy, widziała Sarę. Był do niej taki podobny, a to tylko potęgowało ból. Jednocześnie było jej przykro, że mały jest niespokojny i lękliwy. Jak gdyby Sara zabrała całą energię przypadającą na nich oboje. Z drugiej strony przecież wiedziała, jak się sprawy mają. Ciążyła jej ta tajemnica. Nadal miała nadzieję, że wszystko da się jeszcze naprawić.

Pożałowała, że wczoraj zwierzyła się Erice. Powinni zbliżyć się do siebie z Niclasem, a podejrzenia to utrudniały. Widziała, że Niclas też cierpi. Jeśli teraz nie odbudują więzi, nie będzie dla nich ratunku.

Odkąd mgła środków uspokajających opadła, miała nadzieję, że Niclas będzie wobec niej czuły, opiekuńczy i kochający. Dawniej taki bywał i dlatego go pokochała. Marzyła, że będzie silny, że będzie mogła się na nim oprzeć. Ale nie był. Zamknął się w sobie, uciekał w pracę, zostawiając Charlotte na gruzach wspólnego życia.

Potrąciła coś nogą. Pochyliła się i zatrzymała w pół ruchu. Prosiła Niclasa, żeby schował wszystkie rzeczy Sary. Poświęcił na to całe przedpołudnie. Spakował wszystko do pudeł i zaniósł na strych. Przeoczył starego misia leżącego pod łóżkiem. Charlotte podniosła go i musiała przysiąść, bo zakręciło jej się w głowie. Miś był szorstki od brudu, bo Sara nie pozwalała go uprać. Wyglądał jak ofiara ulicznej bójki. Dziwnie pachniał i prawdopodobnie o to właśnie chodziło Sarze, żeby zapach nie zginął w pralce, wyparty przez ariela. Brakowało mu jednego oka. Charlotte dotknęła sterczących resztek nici. Minęły dwie godziny, kiedy ostatnio płakała. Była to najdłuższa przerwa, od kiedy policja zawiadomiła ją o śmierci Sary. Teraz znów zebrało jej się na płacz. Przytuliła misia, skuliła się na łóżku i zalała łzami.


To doprawdy cud – powiedział przez telefon Pedersen. – Pierwszy raz od początku świata otrzymaliśmy wyniki badań przed czasem.

– Zaczekaj chwilę, zjadę na pobocze – powiedział Patrik, rozglądając się za odpowiednim miejscem. Ernst wskazał mu leśną dróżkę, na prawo.

– Już. Już nie stanowię zagrożenia. I jakie są wyniki? – spytał Patrik, nie spodziewając się niczego szczególnego. Zapewne dowie się tylko, co Sara zjadła na śniadanie. Natomiast jeśli chodzi o wodę w płucach, poczytał trochę na ten temat i nie łudził się, że da się ustalić markę mydła, którego ślady się w niej znajdowały. Pedersen to potwierdził.

– Jak już mówiłem, to woda z kranu, a jej skład dowodzi niezbicie, że pochodzi z rejonu Fjällbacki. Niestety nie da się ustalić marki mydła. To śladowe ilości.

– Nie zajdziemy z tym zbyt daleko – westchnął Patrik zniechęcony. Nadal nie miał się o co zaczepić.

– Na pewno nie z tym, co znaleźliśmy w płucach – odrzekł tajemniczo Pedersen. Patrik wyprostował się na fotelu.

– Masz jeszcze coś? – zapytał, wstrzymując oddech.

– Tak, chociaż jeszcze nie wiem, jak to interpretować – odpowiedział lekarz. – Analiza zawartości żołądka potwierdza, że mała zjadła na śniadanie to, co zeznała rodzina. Ale – przerwał, a Patrik miał ochotę krzyknąć ze zniecierpliwienia – w żołądku było też coś dziwnego. Wygląda na to, że jadła popiół.

– Jak to popiół? – spytał Patrik.

– No właśnie – odrzekł Pedersen. – Gdy to stwierdzili, ponownie zbadali wodę z płuc i w niej również znaleźli ślady popiołu. Nie zauważyli ich podczas pierwszego badania.

– Cholera, dlaczego miałaby połykać popiół? – Patrik widział kątem oka, że Ernst wpatruje się w niego ze zdumieniem.

– Tego nie wiemy, ale po analizie wszystkich danych i ponownym przestudiowaniu protokołu z sekcji zwłok sądzę, że ktoś ją zmusił. Śladowe ilości znaleźliśmy w jamie ustnej i w przełyku, chociaż większość została wypłukana przez wodę.

Patrik się nie odezwał. Przez głowę przelatywały mu różne myśli. Dlaczego ktoś miałby zmuszać Sarę do połykania popiołu? Skupił się, żeby zadać sensowne pytanie.

– Jak popiół trafił do płuc, skoro ktoś ją zmusił, żeby go połknęła?

– To również tylko hipoteza, ale możliwe, że kiedy wmuszano w nią popiół, trafił nie w tę dziurkę. A skoro siedziała wtedy w wannie, część wpadła do wody, a potem, gdy ją topiono, razem z wodą trafił do płuc.

Patrik ujrzał tę scenę przerażająco wyraźnie. Sara w wannie, nieznana, groźna postać wciskająca jej do ust garść popiołu, a potem przytrzymująca jej usta i nos, żeby ją zmusić do przełknięcia. Potem te same ręce przytrzymujące jej głowę pod wodą do chwili, gdy na powierzchnię przestały wyskakiwać bąbelki i zapadła cisza.

Ciszę przerwał jakiś hałas w lesie.

– Przefaksujesz nam to? – spytał Pedersena.

– Już to zrobiłem. Laboratorium będzie jeszcze analizować popiół, może znajdzie w nim coś ciekawego. Ale nie chcieli czekać z tą informacją. Pomyśleli, że będzie lepiej, jak nam powiedzą od razu.

– Dobrze zrobili. Jak myślisz, kiedy będzie wiadomo coś więcej?

– Gdzieś tak w połowie tygodnia – odpowiedział Pedersen. – A jak wam idzie? Doszliście do czegoś?

Pedersen nie miał zwyczaju pytać o śledztwo, ale Patrik się nie zdziwił. Śmierć Sary poruszyła wielu ludzi, nawet często obcujących z umieraniem. Patrik musiał się chwilę zastanowić.

– Obawiam się, że niewiele wymyśliliśmy. Jeśli mam być szczery, nie mamy żadnych tropów. Może ten nas dokądś zaprowadzi. Nie powiem, żebym miał pomysł dokąd, ale jest tak dziwny, że może w końcu ruszymy z miejsca.

– Miejmy nadzieję – odparł Pedersen.

Patrik w skrócie opowiedział Ernstowi, czego się dowiedział. Chwilę siedzieli w milczeniu. Usłyszeli, że coś szeleści w krzakach. Patrik spodziewał się, że zaraz wypadnie na nich łoś, ale w suchych, poczerwieniałych liściach buszowały pewnie tylko ptaki albo wiewiórki.

– Jak myślisz? Może pora przyjrzeć się łazience Florinów?

– Nie trzeba było wcześniej tego zrobić? – odezwał się Ernst.

– Może i tak – odparł cierpko Patrik, zdając sobie sprawę, że Ernst ma rację. – Ale nie zrobiliśmy tego. Więc lepiej późno niż wcale.

Ernst nie odpowiedział. Patrik wziął komórkę i zadzwonił w kilka miejsc, żeby uzyskać niezbędne pozwolenia i wezwać ekipę techników z Uddevalli. Naciskał, żeby się pospieszyli. Słowa Ernsta wciąż brzmiały mu w uszach. W końcu obiecano mu, że zjawią się jeszcze tego samego dnia po południu.

Patrik westchnął, uruchomił silnik i wrzucił wsteczny bieg. W głowie miał zamęt. Nie mógł przestać myśleć o tym popiele. I o śmierci.

Загрузка...