Göteborg 1957
Agnes leniwie wyciągnęła się na wielkim łożu. Po seksie czuła, że żyje, że wszystko w niej wręcz wibruje. Patrzyła na szerokie plecy Pera-Erika. Siedząc na łóżku, wciągał wyprasowane spodnie od garnituru.
– No więc kiedy powiesz Elisabeth? – spytała, sprawdzając jednocześnie, czy na jej polakierowanych na czerwono paznokciach na pewno nie ma skazy. Nie odpowiadał. Agnes podniosła wzrok znad paznokci. – Per-Erik?
Odchrząknął.
– Chyba jeszcze za wcześnie. Przecież Åke dopiero co umarł, co by ludzie powiedzieli… – Nie dokończył.
– Myślałam, że to, co jest między nami, znaczy dla ciebie więcej niż jacyś ludzie – powiedziała ostrym tonem. Nigdy jeszcze nie słyszał, żeby tak mówiła.
– Kochanie, oczywiście, że znaczy. Sądzę po prostu, że powinniśmy… trochę poczekać. – Odwrócił się i pogłaskał ją po nodze.
Agnes spojrzała na niego podejrzliwie. Jego twarz była nieprzenikniona. Złościło ją, że nie potrafi go rozszyfrować do końca, choć z innymi zawsze jej się udawało. Ale może właśnie dlatego po raz pierwszy w życiu czuła, że spotkała mężczyznę, który potrafi sprostać jej oczekiwaniom. Najwyższy czas. Jak na swoje pięćdziesiąt trzy lata wyglądała znakomicie, ale czas robił swoje i wkrótce już nie będzie mogła polegać na urodzie. Ta myśl ją przerażała. Właśnie dlatego nalegała, żeby Per-Erik dotrzymał swych tak licznych obietnic. W ich wieloletnim związku to ona była górą. Tak jej się w każdym razie zdawało. Teraz po raz pierwszy naszły ją wątpliwości. Czyżby dała się wyprowadzić w pole? Dla jego własnego dobra lepiej, żeby tak nie było.
Harald Spjuth był zadowolony z życia. Lubił być pastorem. Tylko czasami doskwierała mu samotność. Głęboko bolał nad tym, że mimo czterdziestki na karku nie znalazł dotąd nikogo, z kim mógłby iść przez życie. Przeszkodą była zapewne koloratka, bo na pewno nie charakter. Harald Spjuth był dobrym, sympatycznym człowiekiem, choć ze względu na wrodzoną skromność i nieśmiałość sam pewnie by tak o sobie nie powiedział. Z pewnością nie chodziło też o powierzchowność. Nie miał urody filmowego amanta, ale jego rysy były przyjemne, włosy gęste, a w dodatku miał tę godną pozazdroszczenia cechę, że mimo upodobania do dobrej kuchni i przyjęć, stanowiących nieodłączną część życia pastora w małej miejscowości, nie tył. A jednak nie ułożył sobie życia.
Mimo wszystko nie tracił nadziei. Ciekaw był, co powiedzieliby parafianie, gdyby poznali plon ogłoszeń towarzyskich, które dał po tym, gdy kolejno zawiodły i kursy tańca ludowego, i gotowania. Pierwszy anons zamieścił późną wiosną, a potem już poszło. Wprawdzie nie spotkał jeszcze wielkiej miłości, ale był na wielu sympatycznych randkach i nawiązał korespondencyjne przyjaźnie. W kuchni na stole czekały na otwarcie i przeczytanie kolejne trzy listy. Ale najpierw obowiązki.
Wracał z wizyt u kilkorga starszych parafian, którzy szczególnie cenili sobie rozmowy z nim. Szedł do kościoła, mijał właśnie plebanię. Wielu kolegów, zwłaszcza tych ambitnych, uważałoby zapewne, że jego parafia jest za mała i za biedna, ale Harald czuł się tu świetnie. Żółty budynek plebanii był naprawdę ładny, a stojący na górce kościół, gdy się podchodziło alejką od dołu, wyglądał naprawdę okazale. Minął stojący naprzeciw plebanii stary budynek szkoły parafialnej i przypomniał sobie, jak ostro się o niego spierali. Pewna firma developerska chciała rozebrać niszczejący budynek i zbudować mieszkania, ale ludzie zaprotestowali. W gazetach ukazało się mnóstwo artykułów i listów od czytelników. Domagali się zachowania budynku. Harald rozumiał obie strony, ale ciekawe było to, że protestowali w większości nie stali mieszkańcy, lecz letnicy. Z oczywistych względów chcieli, żeby Fjällbacka pozostała malowniczym, uroczym ustroniem, gdzie w weekendy mogliby spacerować i rozkoszować się idyllą, odcięci od codzienności wielkiego miasta. Problem w tym, że miejscowość, która się nie rozwija, jest skazana na wymarcie. Dlatego nie można zostawiać wszystkiego tak, jak jest. Mieszkania są potrzebne, nie da się oddać całej Fjällbacki pod opiekę konserwatora zabytków, nie narażając na szwank żywotnych interesów stałych mieszkańców. Turystyka na pewno przynosi zysk, ale żyć trzeba nie tylko latem, pomyślał, idąc powoli w stronę kościoła.
Zanim otworzył ciężkie drzwi, jak zawsze przystanął, żeby popatrzeć na kościelną wieżę. Odchylił głowę jak najdalej. Przy wietrznej pogodzie, takiej jak dziś, miał wrażenie, że wieża się chwieje. Na samą myśl o tysiącu tonach granitu, które mogłyby na niego runąć, odczuwał głęboki szacunek dla budowniczych tego wspaniałego kościoła. Czasem myślał, że wolałby żyć w tamtych czasach, może nawet być jednym z kamieniarzy, którzy własnymi rękami, przez nikogo niezauważani, stworzyli wszystko – od zwykłych dróg po wspaniałe pomniki. Był jednak wystarczająco wykształcony, żeby wiedzieć, że to tylko romantyczne rojenia. Życie tych ludzi na pewno nie było lekkie. Zresztą cenił sobie dzisiejsze wygody i nie oszukiwał się, że bez nich byłoby mu łatwiej.
Pozwoliwszy sobie na chwilę marzeń, otworzył drzwi. Z pewnym zawstydzeniem uświadomił sobie, że wolałby nie zastać Arnego. Dobry człowiek, i robi, co do niego należy, ale Harald musiał przyznać, że z trudem znosi doktrynerów spod znaku Schartaua. A Arne należał do najgorszych. Trudno byłoby znaleźć drugiego takiego ponuraka. Wręcz pławił się w nieszczęściu i we wszystkim doszukiwał się czegoś złego. Kiedy stał obok niego, Harald miał wrażenie, że wysysa z niego całą radość życia. Miał szczerze dość jego nieustannego zrzędzenia o tym, jakie to straszne, że kobiety zostają duchownymi. Gdyby dostawał piątaka za każdym razem, gdy Arne wyrzekał na jego poprzedniczkę, byłby bogatym człowiekiem. Właściwie nie rozumiał, co w tym złego, że kobieta głosi Słowo Boże. Czasem, gdy Arne perorował na ten temat, musiał się powstrzymywać, żeby mu nie powiedzieć, że przecież do głoszenia Słowa Bożego siusiak nie jest potrzebny. Ale zawsze gryzł się w język. Biedny Arne, pewnie padłby trupem na miejscu, gdyby usłyszał coś takiego od pastora.
Wszedł do zakrystii i stracił nadzieję, że Arne jest w domu. Usłyszał jego głos dochodzący z głębi kościoła i pomyślał, że znów jacyś turyści wpadli na najbardziej konserwatywnego kościelnego w całej Szwecji. Przez chwilę kusiło go, żeby się po cichu wymknąć, ale pomyślał z westchnieniem, że powinien się zachować po chrześcijańsku i ratować biedaków.
Nie było żadnych turystów. Za to Arne stał na ambonie i grzmiał nad pustymi ławkami. Harald ze zdumienia wytrzeszczył oczy. Zastanawiał się, co opętało tego człowieka.
Arne gestykulował i perorował, jakby wygłaszał Kazanie na Górze. Zobaczył Haralda i przerwał na jedną krótką chwilę. Potem ciągnął dalej, jak gdyby nigdy nic. Harald zobaczył, że pod amboną leżą kartki. Arne energicznie wyrywał je z książki do nabożeństwa i rzucał na podłogę.
– Co ty wyprawiasz? – powiedział Harald z gniewem i zdecydowanym krokiem ruszył środkiem nawy.
– To, co należało zrobić dawno temu – wojowniczo odparł Arne. – Wyrywam te nowomodne wymysły. Bezbożne są i tyle – prychnął i dalej wyrywał stronę po stronie. – Nie rozumiem, dlaczego trzeba wszystko zmieniać. Przecież dawniej było lepiej. Dziś nie obowiązują żadne zasady, ludzie tańczą i śpiewają w piątek i świątek! Nie mówiąc już o tym, że spółkują jak i gdzie im się podoba, nie zważając na świętość małżeństwa.
Włos miał rozwiany. Harald kolejny raz pomyślał, że biedny Arne musiał postradać zmysły. Nie rozumiał, skąd ten nagły wybuch. Wprawdzie Arne od lat mówił takie rzeczy, ale na coś takiego jeszcze sobie nie pozwolił.
– Uspokój się, Arne. Zejdź z ambony, porozmawiamy.
– Porozmawiamy, porozmawiamy. Nic, tylko rozmowy – perorował Arne z wysokości. – Właśnie mówię, że pora przestać gadać i wreszcie coś zrobić! Równie dobrze można zacząć teraz – dodał. Kartki opadały na podłogę jak wielkie płatki śniegu.
Teraz Harald się rozgniewał. Będzie tak stał i niszczył! Dosyć tego szaleństwa!
– Arne, schodź natychmiast! – krzyknął, i kościelny zastygł w pół ruchu. Dotychczas pastor nigdy nie podniósł głosu, zawsze zachowywał spokój. To musiało zrobić wrażenie. – Masz dziesięć sekund, żeby zejść. Inaczej sam cię sprowadzę, choć jesteś kawał chłopa! – Poczerwieniała z wściekłości twarz i spojrzenie nie pozostawiały wątpliwości, że mówi poważnie.
Wojowniczość kościelnego znikła równie szybko, jak się pojawiła.
– Już dobrze – odezwał się Harald znacznie spokojniej. Podszedł do Arnego i objął go ramieniem. – Pójdziemy na plebanię, zaparzymy kawy, zjemy po kawałku dobrego ciasta, które Signe była łaskawa upiec, a potem wszystko sobie we dwóch omówimy.
Szli główną nawą niczym bardzo osobliwa młoda para. Niższy obejmował ramieniem wyższego.
Monika wysiadała z samochodu i nagle zakręciło jej się w głowie. Poprzedniej nocy niewiele spała. Myśl o tym, co zarzucano Kajowi, nie pozwoliła jej zasnąć do bladego świtu.
Właściwie najgorsze było to, że nie miała wątpliwości. Od chwili gdy policjant poinformował ją, jakie mu stawiają zarzuty, wiedziała, że są prawdziwe. Nagle wszystko zaczęło się zgadzać. Wyjaśniło się wiele z tego, co się zdarzyło w ciągu wspólnie spędzonych lat.
Z obrzydzenia aż ją zemdliło. Oparła się o samochód i zwymiotowała żółcią. Przez cały ranek zmagała się z odruchem wymiotnym. Gdy rano przyjechała do pracy, szef powiedział jej, że z uwagi na okoliczności może wziąć wolne. Wymamrotała podziękowanie, ale z niechęcią myślała o tym, że cały dzień będzie siedzieć w domu. Wolała już, żeby wszyscy się na nią gapili, niż chodzić po jego domu, siedzieć na jego kanapie i gotować w jego kuchni. Skręcało ją ze wstrętu, bo kiedyś ją dotykał, choć było to bardzo dawno temu.
W końcu jednak musiała to zrobić. Usiłowała utrzymać się na nogach i po godzinie takich wysiłków, nie zważając na protesty, szef odesłał ją do domu. Jechała powoli i z nerwów skręcało ją w żołądku. Z Galärbacken zjechała w iście żółwim tempie. Ktoś, kto jechał za nią, ostro zatrąbił, ale nie zwróciła na to uwagi.
Gdyby nie Morgan, spakowałaby walizkę i wyjechała do siostry. Ale nie mogła go zostawić. Wszędzie będzie mu źle. Dobrze czuje się tylko we własnym domu. To, że odebrano mu komputery, już i tak było dla niego wielkim wstrząsem. Wczoraj widziała, jak chodził tam i z powrotem między stertami gazet, zagubiony, całkowicie oderwany od prawdziwego świata. Miała nadzieję, że wkrótce mu je zwrócą.
Wyjęła klucze i już miała otworzyć drzwi. Jeszcze na chwilę się zatrzymała. Jeszcze nie była gotowa. Zatęskniła za synem. Włożyła klucze do kieszeni i zeszła po schodkach na ścieżkę prowadzącą do domku Morgana. Na pewno będzie zły, że przychodzi i zakłóca mu porządek dnia, ale postanowiła choć raz się tym nie przejmować. Przypomniała sobie, jak pachniał, gdy był mały. Dla niego była gotowa góry przenosić. Zapragnęła go objąć i, choć jest już dorosły, wtulić nos w jego kark, żeby poczuć się bezpiecznie. Do tej pory było przecież odwrotnie.
Delikatnie zapukała do drzwi. Czekała. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk. Zaniepokoiła się. Zapukała jeszcze raz, tym razem mocniej, i czekała na odgłos kroków. Znowu nic.
Chwyciła za klamkę i stwierdziła, że drzwi są zamknięte na klucz. Sięgnęła po zapasowy. Zawsze leżał na framudze.
Gdzie on może być? Nigdzie nie chodził sam. Nigdy się nie zdarzyło, żeby poszedł gdzieś bez niej, a jeśli już wychodził, bardzo szczegółowo opowiadał dokąd. Monika była coraz bardziej zaniepokojona. Niemal spodziewała się, że znajdzie go w środku martwego. Zawsze się tego bała. Że któregoś dnia poszuka śmierci, zamiast o niej mówić. Czyżby to, że stracił komputery, a do jego świata wtargnęli obcy, było tak straszne, że postanowił pójść tam, skąd nie ma powrotu?
W domku nie było nikogo. Rozejrzała się po niewielkim wnętrzu i dostrzegła leżącą na stosie gazet przy drzwiach kartkę. Rozpoznała pismo Morgana i serce zabiło jej szybciej. Przeczytała i trochę się uspokoiła. Poczuła jak rozluźniają się napięte mięśnie barków.
„Komputery gotowe. Pojechałem z policją odebrać”, napisał Morgan. Monika znów się zaniepokoiła. Nie był to, jak się obawiała, list samobójcy, ale coś jej się nie zgadzało. Dlaczego policja miałaby zabierać Morgana, żeby mu zwrócić komputery? Nie mogli ich przywieźć?
Zdecydowała się w jednej chwili. Pobiegła do samochodu i ostro ruszyła z miejsca. Całą drogę do Tanumshede przejechała na pełnym gazie, spoconymi rękami mocno ściskając kierownicę. Kiedy dojechała do skrzyżowania koło zajazdu, usłyszała za sobą sygnał karetki. Wyprzedziła ją z dużą szybkością. Monika podświadomie przyspieszyła i prawie przeleciała obok supermarketu Hedemyrs. Koło sklepu Mr Li’s musiała zahamować tak ostro, że pas odcisnął się jej na klatce piersiowej. Karetka zatrzymała się przed komisariatem. W miejscu, gdzie najwyraźniej doszło do wypadku, zrobił się korek w obu kierunkach. Monika wyjrzała przez okno i zobaczyła leżącego na jezdni człowieka. Więcej nie było trzeba.
Jak na zwolnionych obrotach odpięła pasy, zostawiła szeroko otwarte drzwi i w przeczuciu tragedii powoli ruszyła w jego stronę.
Najpierw zobaczyła krew. Na asfalcie wokół jego głowy zebrała się spora czerwona kałuża. Potem zobaczyła jego szeroko otwarte, martwe oczy.
Jakiś mężczyzna szedł jej naprzeciw. Rozłożył ramiona, żeby ją zatrzymać. Poruszał ustami, coś mówił. Nie zwróciła na niego uwagi. Minęła go i szła dalej. Doszła do Morgana i ciężko padła na kolana. Podniosła jego głowę, położyła sobie na kolanach i przytuliła, chociaż krew wciąż ciekła, plamiąc jej spodnie. Nagle usłyszała straszny krzyk. Przez chwilę zastanawiała się, kto krzyczy tak żałośnie, z takim bólem. I nagle zdała sobie sprawę, że to ona tak krzyczy.
Przez całą drogę do Uddevalli jechali szybciej, niż pozwalały przepisy. Lilian zapewniła ich, że Albin jest pod troskliwą opieką Veroniki i Fridy, więc prosto z komisariatu pojechali do szpitala. Charlotte miała nadzieję, że nie będzie za późno, bo z tego, co mówiła matka, wynikało, że życie Stiga wisi na włosku. Złapała się na tym, że złożyła ręce jak do modlitwy, choć nie wierzyła w Boga.
Nie znała milszego człowieka. Dopiero teraz zrozumiała, jaki stał się jej bliski, odkąd całą rodziną zamieszkali z nim i Lilian. Wcześniej widywała go podczas krótkich wizyt u matki, ale bliżej poznała dopiero po przeprowadzce do Fjällbacki. Jej sympatia do niego w dużej mierze wynikała z jego stosunku do Sary, z tego, że umiał się z nią zaprzyjaźnić. Potrafił wydobyć z jej córki cechy, do których ona sama nie umiała dotrzeć, choć przeczuwała, że istnieją. Sara nigdy nie była wobec Stiga niegrzeczna, nie miewała przy nim napadów furii, nie podskakiwała jak szalona, dając upust rozsadzającej ją energii. Grzecznie siadała na brzegu jego łóżka i, trzymając go za rękę, opowiadała o tym, co się wydarzyło w szkole. Charlotte nie mogła się nadziwić, że tak się do niego odnosi. Żałowała, że nigdy mu o tym nie powiedziała. Zdała sobie również sprawę, że od śmierci Sary zamieniła z nim ledwie kilka słów. Tak bardzo bolała nad tym, że ją straciła, że nie pomyślała o jego cierpieniu. Musiał naprawdę rozpaczać, gdy tak leżał w swoim pokoju na piętrze, chory i cierpiący, sam z własnymi myślami. Powinna była chociaż zajrzeć do niego i porozmawiać.
Gdy tylko wjechali na szpitalny parking, Charlotte wyskoczyła z samochodu i nie czekając na Niclasa, pobiegła do wejścia. Jemu przecież łatwiej trafić niż jej, zaraz ją dogoni.
– Charlotte! – krzyknęła Lilian. Zobaczyła, jak córka wchodzi do poczekalni, wyciągnęła ręce i wyszła jej naprzeciw. Głośno płakała, przyciągając spojrzenia. Płaczący człowiek działa na bliźnich jak wypadek samochodowy. Nie można od niego oderwać wzroku.
Charlotte nieporadnie poklepała matkę po plecach. Czuła się niezręcznie, bo na ogół Lilian unikała fizycznego kontaktu.
– Charlotte, to było straszne! Przyniosłam mu herbatę, a on był zupełnie nieprzytomny! Wołałam, potrząsałam, w ogóle nie reagował. Nie wiedzą, co mu jest! Trzymają go na OIOM-ie i nie chcą mnie wpuścić. No, sama powiedz, przecież powinnam przy nim być, prawda? A jeśli on umrze?! – Lilian krzyczała, słychać ją było w całej poczekalni. Charlotte zrobiło się głupio, bo wszyscy na nie patrzyli. Wzięła się w garść i uprzytomniła sobie, że matka zawsze miała skłonność do dramatyzowania, co wcale nie znaczy, że jej niepokój jest nieszczery.
– Usiądź, pójdę po kawę. Niclas zaraz tu będzie. Na pewno mu powiedzą, co się dzieje. Przecież to jego koledzy.
– Jesteś pewna? – spytała Lilian, czepiając się ramienia córki.
– Zupełnie pewna – odparła Charlotte, uwalniając się delikatnie. Sama się zdziwiła, że jest taka spokojna i opanowana. Śmierć Sary przytępiła wszelkie odczucia, więc choć martwiła się o Stiga, potrafiła myśleć praktycznie.
Z ulgą zobaczyła, że do poczekalni wszedł Niclas.
– Mama jest na granicy histerii. Przyniosę kawy nam wszystkim. Obiecałam jej, że się dowiesz się, co ze Stigiem.
Niclas kiwnął głową i pogłaskał ją po policzku. Charlotte drgnęła. Nie była przyzwyczajona do takich gestów. Nie przypominała sobie, kiedy ostatni raz był tak serdeczny.
– Jak się czujesz? – spytał z niepokojem. Ucieszyła się, mimo niewesołych okoliczności.
– W porządku – odpowiedziała i uśmiechnęła się na dowód, że nie zamierza się załamywać.
– Na pewno?
– Na pewno. Idź, porozmawiaj z lekarzami. Może ci coś powiedzą.
Gdy wrócił, Charlotte i Lilian popijały kawę.
– No i co? Dowiedziałeś się czegoś? – spytała Charlotte. Próbowała sprawić, żeby z jego ust wyszły dobre wiadomości. Niestety nie udało jej się.
Niclas mówił ze ściągniętymi brwiami:
– Niestety musimy się przygotować na najgorsze. Robią, co mogą, ale nie wiadomo, czy Stig dożyje jutra. Pozostaje tylko czekać.
Lilian aż się zatchnęła, a potem rzuciła się Niclasowi na szyję. Pogłaskał ją po plecach tak samo nieporadnie jak wcześniej Charlotte. Charlotte miała déjà vu. Kiedy umierał jej ojciec, matka była w takim samym stanie. Skończyło się na tym, że lekarze musieli jej dać coś na uspokojenie, żeby całkiem się nie rozkleiła. Jakie to niesprawiedliwe. Wystarczy, że straciła jednego męża. Charlotte zwróciła się do Niclasa:
– Nie powiedzieli, co mu jest?
– Robią mu mnóstwo badań, więc w końcu ustalą. Chodzi o to, żeby utrzymać go przy życiu, a potem zastosować właściwe leczenie. To, że jest w takim stanie, mogło spowodować cokolwiek: począwszy od raka po wirusa. Na pewno wiedzą tylko jedno: już dawno powinien się znaleźć w szpitalu.
Po jego twarzy przemknął cień. Czuł się winny. Charlotte przytuliła głowę do jego ramienia.
– Niclas, jesteś tylko człowiekiem. Przecież Stig nie chciał iść do szpitala, a kiedy go badałeś, wyglądało na to, że nie jest źle, prawda? Co jakiś czas wstawał z łóżka i był w niezłej formie. Sam mówił, że nie boli go aż tak bardzo.
– Nie powinienem był go słuchać. Do cholery, jestem lekarzem, powinienem wiedzieć.
– Nie zapominaj, że mieliśmy inne zmartwienia – powiedziała cicho Charlotte. Nie na tyle cicho jednak, żeby Lilian nie usłyszała.
– Za co te wszystkie nieszczęścia? Najpierw Sara, teraz Stig – zawyła, wycierając nos w serwetkę, którą dała jej Charlotte. Ludzie siedzący w poczekalni znów podnieśli wzrok znad gazet. Charlotte była coraz bardziej zirytowana.
– Weź się w garść. Lekarze robią, co mogą – powiedziała najłagodniej, jak umiała, ale Lilian wiedziała, o co jej chodzi. Rzuciła jej obrażone spojrzenie, ale posłuchała, przestała szlochać.
Charlotte westchnęła i znacząco spojrzała na Niclasa. Nie wątpiła, że matka szczerze martwi się o Stiga, ale jej skłonność do robienia z każdego nieszczęścia dramatu, w którym ona sama ma do odegrania główną rolę, była nie do zniesienia. Lilian zawsze czuła się najlepiej, będąc w centrum zainteresowania. Gotowa była chwycić się wszystkiego, by sobie to zapewnić, nawet teraz. Taka była, jest i będzie. Charlotte usiłowała się z tym pogodzić. Przecież matka naprawdę cierpi.
Po sześciu godzinach nadal nic nie było wiadomo. Niclas kilkakrotnie chodził pytać, ale nie dowiedział się niczego nowego. Rokowanie było niepewne.
– Ktoś musi pojechać do domu, do Albina – powiedziała Charlotte, zwracając się w tym samym stopniu do Lilian, co do Niclasa. Widać było, że matka chce zaprotestować, nie puścić ani córki, ani zięcia. Włączył się Niclas:
– Masz rację. Przestraszy się, jeśli Veronika położy go spać u siebie. Pojadę, ty zostań.
Lilian była wyraźnie niezadowolona, ale wiedziała, że mają rację, więc już się nie odezwała.
Niclas delikatnie pocałował Charlotte w policzek i pogłaskał Lilian po ramieniu.
– Zobaczysz, wszystko się ułoży. Dzwońcie, jeśli się dowiecie czegoś więcej.
Charlotte kiwnęła głową. Patrzyła za wychodzącym mężem. Potem przymknęła oczy, odchyliła się do tyłu na niewygodnym fotelu i przygotowała na długie czekanie.