29


Göteborg 1957

Mary stała w strugach deszczu i nie czuła zupełnie nic. Ani nienawiści, ani radości. Tylko wszechogarniającą pustkę.

Mama stała koło niej i płakała, jeszcze bardziej elegancka niż zwykle. Do twarzy jej było w czarnym, żałobnym stroju. Wszyscy dostrzegli dramatyczny rys jej urody. Drżącą ręką upuściła samotną czerwoną różę na trumnę męża, a potem ze szlochem rzuciła się w objęcia Pera-Erika. Jego żona stała tuż za nim. Na jej pospolitej twarzy malowało się współczucie. Nie miała pojęcia, ile razy mąż uprawiał miłość z kobietą, która właśnie wypłakiwała się na jego ramieniu.

Mary patrzyła na to z bólem. Wolałaby, żeby to u niej matka szukała pocieszenia. Kolejny raz ją odtrąciła. Znów naszły ją wątpliwości. Odrzuciła je. Nie wolno tak myśleć, to byłby koniec wszystkiego.

Deszcz chłodził jej pozbawioną wyrazu twarz. Sztywna z zimna zbliżyła się do otwartego grobu i niezgrabnie chwyciła palcami różę. Tkwiący w środku potwór poruszył się. W milczeniu uniosła rękę nad błyszczącą w dole trumną. Patrzyła, jak jej palce wypuszczają kolczastą łodygę i kwiat nieznośnie powoli opada w dół. Wydawało jej się, że stuk łodygi o drewniane wieko trumny odbił się echem, ale nikt z uczestników pogrzebu chyba tego nie zauważył. Widocznie tylko jej w głowie zahuczało.

Po chwili, która jej wydała się wiecznością, poczuła, że ktoś lekko chwyta ją za łokieć. Żona Pera-Erika uśmiechnęła się do niej serdecznie i dała znak, że pora iść. Przed nimi szli pozostali żałobnicy z Agnes i Perem-Erikiem na czele. Per-Erik obejmował ramieniem jej matkę.

Rzuciła okiem na idącą obok kobietę. Dziwiła się, jak może być tak niemądra i naiwna, jak może nie widzieć, jak między parą idącą przed nimi iskrzy. Miała dopiero trzynaście lat, ale było to dla niej równie oczywiste jak to, że pada deszcz. Głupia kobieta, wkrótce się przekona, jak się sprawy mają.

Czasem Mary czuła się zbyt dojrzała jak na swój wiek. Na ludzką głupotę odpowiadała pogardą, niezwykłą u nastolatki. W końcu miała doskonałą nauczycielkę. Mama nauczyła ją wszystkiego, przede wszystkim, że każdy pilnuje tylko własnego nosa i sama musi się postarać, żeby dostać od życia to, czego chce. Wpoiła jej, że nic nie może jej stanąć na przeszkodzie. Mary była pojętną uczennicą. Czuła się teraz mądra i doświadczona, zasługiwała na szacunek matki. Przecież udowodniła, że jest zdolna do największych poświęceń. Wiedziała, że matka odpłaci jej za tę miłość z nawiązką. Już nigdy nie będzie musiała siedzieć w ciemnościach piwnicy i czuć, jak panoszy się w niej potwór.

Kątem oka dostrzegła, że żona Pera-Erika przygląda jej się z troską. Uzmysłowiła sobie, że uśmiecha się szeroko, i szybko spoważniała. Mama zawsze powtarza, że trzeba zachowywać pozory. A mama zawsze ma rację.



Sygnał karetki był bardzo głośny i słychać go było z daleka. Stig chciał usiąść i zaprotestować, zażądać, żeby zawrócili i odwieźli go z powrotem do domu. Ale ciało już go nie słuchało. Gdy próbował mówić, z jego ust wydobywał się tylko charkot. Widział zaniepokojoną twarz Lilian.

– Ćśśś… nic nie mów. Oszczędzaj siły. Zaraz będziemy na miejscu, w Uddevalli.

Przestał stawiać opór, nie miał siły. Bolało go znacznie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Wszystko stało się tak szybko. Rano czuł się całkiem nieźle, nawet trochę zjadł. Ale ból przypomniał o sobie. Zaczął się nasilać, a w końcu stał się nie do zniesienia. Gdy Lilian przyszła do niego z przedpołudniową herbatą, z przerażenia aż upuściła tacę. Stig już nie był w stanie mówić. Wtedy się zaczęło. Przyjechała karetka na sygnale, usłyszał ciężkie kroki na schodach, ostrożnie ułożyli go na noszach, a potem wstawili do samochodu. Jechali bardzo szybko, ale tego już nie do końca był świadom.

Strach przed szpitalem był chyba gorszy od bólu. Stale miał przed oczami swego ojca na szpitalnym łóżku, skulonego, wynędzniałego, jakże innego od hałaśliwego, wesołego mężczyzny, który wysoko podrzucał do góry swego synka, a potem, gdy już podrósł, siłował się z nim dla żartu. Wiedział, że skoro znalazł się w szpitalu, to znaczy, że umiera. To tylko kwestia czasu.

Chciał podnieść rękę i pogłaskać Lilian po policzku. Krótko byli ze sobą. Prawda, dochodziło między nimi do nieporozumień, był nawet poważny kryzys i zastanawiał się nad rozstaniem, ale udało im się porozumieć. Teraz Lilian musi sobie znaleźć kogoś innego, z kimś innym będzie się starzeć.

Będzie mu brakowało Charlotte i jej dzieci. Dziecka, poprawił się, i w okolicy serca poczuł inny ból, nie fizyczny. Niezłomnie wierzył w życie po śmierci. Uważał, że to jedyna dobra strona tego, co się stało. Wierzył, że w innym, lepszym świecie spotka Sarę i dowie się, co właściwie się wydarzyło tamtego ranka.

Na policzku poczuł dłoń Lilian. Tracił przytomność i przyjmował to z wdzięcznością. Zamknął oczy. Cudownie będzie nie czuć bólu.


Ernst, smagany silnym wiatrem, zmierzał do domku Morgana. Po drodze jego entuzjazm nieco osłabł, ale teraz obudził się na nowo. Miał zdobycz w zasięgu ręki.

Zapukał energicznie i po krótkiej chwili usłyszał kroki. Ukazała się chuda twarz Morgana. Tym swoim dziwnym, monotonnym tonem zapytał:

– Czego chcesz?

Ernst był tak zaskoczony jego bezpośredniością, że musiał zebrać myśli. Po chwili odparł:

– Pojedziesz ze mną na komisariat.

– Dlaczego? – spytał Morgan. Ernst się rozzłościł. Co za dziwak!

– Musimy pogadać.

– Zabraliście moje komputery. Nie mam komputerów. Zabraliście mi – powtarzał jednostajnym głosem Morgan. Ernst dostrzegł szansę.

– Właśnie dlatego musisz jechać. Chcemy ci oddać komputery. Już zrobiliśmy, co trzeba. – Ernst był dumny ze swojej pomysłowości.

– To dlaczego nie przywieźliście ich z powrotem? Przecież zabraliście je stąd.

– Chcesz te swoje komputery czy nie? – Ernstowi kończyła się cierpliwość.

Morgan wahał się, rozważał wszystkie za i przeciw. W końcu perspektywa odzyskania komputerów przeważyła nad obawą przed wyprawą w nieznane.

– Pojadę z tobą. Żeby odebrać komputery.

– Fajnie, dobry chłopak – odrzekł Ernst z zadowoleniem. Morgan poszedł po kurtkę.

Przez całą drogę milczeli. Morgan patrzył przez szybę po swojej stronie. Ernst nie widział potrzeby, żeby podtrzymywać rozmowę, oszczędzał siły na przesłuchanie. Weźmie tego głupka na spytki, na pewno się rozgada.

Kiedy dotarli na miejsce, Ernst musiał rozwiązać kolejny problem: jak wprowadzić Morgana, żeby nikt go nie zauważył. Nie mógł dopuścić, żeby coś mu przeszkodziło w realizacji tak sprytnego planu. Wpadł na świetny pomysł. Zadzwonił z komórki do recepcji i zmienionym głosem oznajmił Annice, że przywiózł paczkę i czeka przed tylnym wejściem. Odczekał chwilę, mocno trzymając Morgana, a potem prędko pobiegł do głównego wejścia, w nadziei, że Annika tymczasem poszła na tyły. Udało się. W dyżurce nikogo nie było. Szybko przeciągnął Morgana przed recepcją i weszli do najbliższego pokoju przesłuchań. Zamknął drzwi na klucz, uśmiechnął się zwycięsko i kazał Morganowi usiąść. Ktoś zostawił półotwarte okno, żeby się wietrzyło. Jedno skrzydło pod naporem wiatru uderzało o futrynę, ale Ernst nie zwracał na to uwagi. Chciał jak najprędzej przystąpić do przesłuchania, zanim ktoś tu zajrzy.

– Tak, przyjacielu, jesteśmy na miejscu. – Z namaszczeniem włączył magnetofon.

Morgan zaczął błądzić wzrokiem po pokoju. Czuł, że coś jest nie tak.

– Ty nie jesteś moim przyjacielem – odparł. – Nie znamy się, więc jak mógłbyś być moim przyjacielem? Przyjaciele się znają. – Umilkł na chwilę. – Miałem zabrać komputery. Po to przyjechałem. Powiedziałeś, że są gotowe, że mogę je zabrać.

– Powiedziałem – przyznał Ernst i wyszczerzył zęby. – Ale, widzisz, kłamałem. I co do jednego masz rację: nie jestem twoim przyjacielem. Teraz jestem twoim największym wrogiem. – Zabrzmiało to aż nadto dramatycznie, ale Ernstowi bardzo się podobało. Musiał usłyszeć coś takiego w jakimś filmie.

– Chcę już stąd iść – powiedział Morgan, spoglądając na drzwi. – Chcę dostać komputery i jechać do domu.

– Możesz o tym zapomnieć. Jeszcze długo nie wrócisz do domu. – Ernst pomyślał z zadowoleniem, że jest dobry. Mógłby pisać scenariusze amerykańskich filmów akcji. – Widzisz, my wiemy, że to ty zabiłeś tę dziewczynkę. Była u ciebie jej kurtka, wiele śladów wyraźnie wskazuje, że to ty ją zabiłeś. – To ostatnie nie było prawdą, ale przecież Morgan nie miał o tym pojęcia. Zresztą w tej grze nie obowiązują żadne reguły.

– Ale ja jej nie zabiłem. Chociaż czasem miałem ochotę – dodał Morgan bezbarwnym tonem.

Ernst aż zadrżał. Kurczę, idzie jeszcze lepiej, niż się spodziewał.

– Nie opowiadaj głodnych kawałków. Jest kurtka, są też inne dowody, więcej nie trzeba. Będzie dla ciebie lepiej, jeśli opowiesz, jak to się stało. Może wtedy nie będziesz musiał spędzić reszty życia w więzieniu. Tam nie będziesz miał tych swoich komputerów.

Z zadowoleniem stwierdził, że ten idiota wreszcie okazuje jakieś emocje. Bardzo dobrze, to znaczy, że się przestraszył i wkrótce skruszeje. Aby przyspieszyć rozwój wydarzeń, Ernst postanowił zastosować trik, który podpatrzył w „Nowojorskich gliniarzach” i innych amerykańskich serialach policyjnych. Naśladował ich bohaterów wręcz niewolniczo. Trzeba mu pozwolić, żeby przez chwilę pocił się w samotności. Zastanowi się nad sytuacją i przyzna szybciej, niż Ernst zdąży wrócić.

– Muszę się wysikać. Zaraz do tego wrócimy. – Odwrócił się i ruszył do drzwi.

Morgan trajkotał błagalnym tonem:

– Ja tego nie zrobiłem. Nie chcę przez resztę życia siedzieć w więzieniu. Ja jej nie zabiłem. Nie wiem, jak ta kurtka się u mnie znalazła. Miała ją na sobie, gdy wchodziła do domu. Proszę, nie zostawiaj mnie tutaj. Sprowadź moją mamę, muszę porozmawiać z mamą. Mama to wszystko wytłumaczy, proszę…

Ernst szybko zamknął drzwi, żeby nikt tego przypadkiem nie usłyszał. Zrobił kilka kroków, gdy zauważyła go Annika. Spojrzała podejrzliwie.

– A ty co tu robisz?

– Taaak tylko, musiałem coś sprawdzić. Myślałem, że zostawiłem portfel w pokoju przesłuchań.

Annika chyba nie uwierzyła, ale dała spokój. Wyjrzała przez okno i krzyknęła:

– A to co?!

– O co chodzi? – spytał z niepokojem Ernst.

– Jakiś facet wyszedł przez okno i biegnie na ulicę.

– O kurwa! – Ernst rzucił się do drzwi i o mało nie zwichnął sobie barku. Zapomniał, że zawsze są zamknięte na klucz.

– Do jasnej cholery, otwieraj te drzwi!

Annika zrobiła, co kazał. Ernst popędził za Morganem. Morgan obejrzał się i przyspieszył. Ernst z przerażeniem dostrzegł czarny mikrobus. Zbliżał się zdecydowanie za szybko.

– Nieee! – krzyknął w panice.

Usłyszał głuchy huk i zapadła cisza.


Martin był ciekaw, o czym Charlotte i Niclas chcieli tak pilnie rozmawiać z Patrikiem. Miał nadzieję, że powiedzą coś, co pozwoli skreślić Niclasa z listy podejrzanych. Sama myśl, że Sarze mógł zrobić krzywdę własny ojciec, była przerażająca.

Nie mógł rozgryźć Niclasa. Karty choroby Albina wyglądały bardzo kiepsko, a Niclasowi jak dotąd nie udało się przekonać policji, że nie on robił krzywdę synkowi. Coś się jednak nie zgadzało. Niclas miał, oględnie mówiąc, złożoną osobowość. Gdy się z nim rozmawiało, sprawiał wrażenie człowieka harmonijnego i solidnego, a z drugiej strony dokumentnie rozwalił swoje prywatne życie. Martin nie zamierzał udawać świętego. Kiedyś sam wiódł wesołe życie singla, ale odkąd związał się z Pią, nie mógł zrozumieć, jak można zdradzać własną żonę. Co on mówił Charlotte, kiedy wracał do domu z randki z Jeanette? Jak mógł z nią rozmawiać jak gdyby nigdy nic, a przede wszystkim jak mógł spojrzeć jej w oczy po tym, jak tarzał się w łóżku z kochanką? Nie potrafił tego pojąć.

Przy tym wszystkim Niclas okazał charakter, którego Martin by się po nim nie spodziewał. Widział, jak patrzył na ojca. Był gotów go zabić. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby się nie zjawił. A jednak nie wierzył, że Niclas mógłby świadomie, z premedytacją, utopić własne dziecko. Zresztą dlaczego miałby to zrobić?

Usłyszał kroki na korytarzu i zobaczył, że Charlotte i Niclas wychodzą pospiesznie. Ciekawe, dlaczego tak się spieszą.

W drzwiach stanął Patrik. Martin spojrzał na niego pytająco.

– Te urazy Albina… to Sara – powiedział Patrik, siadając na krześle dla gości.

Tego Martin się nie spodziewał.

– Skąd wiesz, że jest tak, jak mówią? – spytał. – Może Niclas po prostu próbuje oddalić od siebie podejrzenia?

– Może – odparł zmęczonym głosem Patrik. – Ale powiem ci, że ja im wierzę. Oczywiście musimy to wszystko potwierdzić. Dostałem od nich nazwiska i numery telefonów osób, z którymi możemy się skontaktować w tej sprawie. Poza tym wygląda na to, że jego alibi jest jednak prawdziwe. Mówi, że Jeanette skłamała, że u niej nie był, bo chciała się zemścić za to, że z nią zerwał. W to też wierzę, ale, rzecz jasna, będziemy musieli poważnie z nią porozmawiać.

– Co za cholerna… – odezwał się Martin. Nie skończył, a Patrik przytaknął.

– Taaak, w tym śledztwie ludzie nie pokazują się od zbyt szlachetnej strony. A właśnie, może wreszcie zabierzemy się za przesłuchanie?

Martin skinął głową, chwycił notes i ruszył za Patrikiem.

– A tak w ogóle to miałeś jakieś wiadomości od Pedersena? W sprawie popiołu na sweterku tego małego? – spytał Martin.

– Nie – odparł Patrik, nie odwracając się. – Ale obiecali, że jak najszybciej zbadają i sweterek, i kombinezon Mai. Założę się, że popiół pochodzi z tego samego źródła.

– Gdziekolwiek to jest – uzupełnił Martin.

– Tak, gdziekolwiek to jest.


Usiedli naprzeciw Kaja i z początku nic nie mówili. Patrik spokojnie przeglądał papiery. Z satysfakcją zauważył, że Kaj nerwowo wykręca ręce. Nad jego górną wargą pokazały się kropelki potu. Dobrze, denerwuje się. To ułatwi przesłuchanie. A zważywszy, że podczas rewizji zebrali naprawdę mocne dowody, nie ma powodu do niepokoju. Gdyby przy każdym śledztwie dysponował takimi dowodami, życie byłoby znacznie łatwiejsze.

Po chwili humor mu się pogorszył. Miał przed sobą kserokopię listu tego chłopca. Przypominała mu, po co się spotkali i kim jest siedzący przed nim mężczyzna. Patrik splótł dłonie. Obserwował Kaja, a on starał się na niego nie patrzeć.

– Właściwie nawet nie musimy pana przesłuchiwać. Podczas przeszukania zabezpieczyliśmy tyle dowodów, że wystarczy, żeby pana zamknąć na bardzo długo. Ale chcemy panu dać szansę, pozwolić się wytłumaczyć. Tacy jesteśmy równi goście.

– Zupełnie nie wiem, o czym mówicie – powiedział drżącym głosem Kaj. – To sprzeczne z prawem, nie możecie mnie przetrzymywać. Jestem niewinny.

Patrik współczująco pokiwał głową.

– Wie pan co, uwierzyłbym, gdyby nie to. – Wyjął kilka zdjęć i podsunął Kajowi. Kaj najpierw zbladł, a potem się zaczerwienił. Spojrzał zmieszany na Patrika.

– Mówiłem, że mamy zdolnych informatyków, prawda? I mówiłem, że pliki nie znikają, kiedy się je wymazuje. Czyścił pan komputer bardzo sumiennie, ale nie dość sumiennie. Odzyskaliśmy wszystkie pliki, które pan ściągnął, żeby się potem nimi dzielić ze swoimi pedo-kumplami. Zdjęcia, maile, filmy. Wszystko.

Kaj otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale język stanął mu kołkiem.

– Teraz nie ma pan tyle do powiedzenia, co? Nawiasem mówiąc, jutro przyjadą tu dwaj koledzy z Göteborga, chcą z panem porozmawiać. Uważają nasze odkrycie za bardzo interesujące.

Kaj nadal milczał. Patrik mówił dalej, licząc, że w końcu wytrąci go z równowagi. Odczuwał odrazę do tego mężczyzny, do wszystkiego, kim był i co zrobił, ale nie pokazywał tego po sobie. Rozmawiał z nim spokojnie, jakby mówili o pogodzie, a nie o czynach nierządnych wobec dzieci. Zastanawiał się przez chwilę, czy już wspomnieć o kurtce Sary, ale postanowił jeszcze poczekać. Nachylił się przez stół, spojrzał Kajowi w oczy i powiedział:

– Czy czasem myślicie o swoich ofiarach? Choćby przez ułamek sekundy? Czy też jesteście całkowicie pochłonięci zaspokajaniem własnych potrzeb? – Nie spodziewał się odpowiedzi i nie otrzymał jej. Patrząc w twarz milczącego Kaja, mówił: – Ma pan pojęcie, co się dzieje z takim chłopakiem, gdy trafi na takiego jak pan? Że się załamuje, kiedy odbiera mu pan godność?

Lekki tik na twarzy Kaja dowodził, że słyszy. Nie odrywając od niego wzroku, Patrik podsunął mu jedną z kartek leżących na biurku. Początkowo Kaj nie chciał spojrzeć, ale w końcu zaczął czytać. Spojrzał na Patrika z niedowierzaniem, a on skinął głową.

– Tak, to właśnie to. List samobójcy. Dziś rano Sebastian Rydén odebrał sobie życie. Ojciec znalazł go powieszonego w garażu. Byłem przy tym, jak go odcinali.

– Kłamie pan. – Kaj chwycił list. Drżała mu ręka. Widać było, że wie, że list jest prawdziwy.

– Nie lepiej przestać kłamać? Będzie panu łatwiej – powiedział Patrik. – Choćby ze względu na Sebastiana, przecież musiał pana obchodzić. Widzi pan, co napisał. Chce, żeby to się wreszcie skończyło. Może pan mu pomóc – mówił serdecznym tonem, a jednocześnie wyraźnie brał go pod włos. Rzucił okiem na Martina, który w pełnej gotowości trzymał w ręku długopis. Wprawdzie magnetofon był włączony, ale Martin miał zwyczaj i tak robić notatki.

Kaj dotknął listu i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Martin podniósł długopis.

W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła Annika.

– Wypadek przed budynkiem, pospieszcie się.

Pobiegła korytarzem. Patrik i Martin szybko ochłonęli i rzucili się za nią.

Patrik w ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby zamknąć drzwi na klucz. Trzeba będzie zrobić przerwę. Miał nadzieję, że nie umknął im przełomowy moment.


Nie ma co ukrywać, martwił się. Wprawdzie minęło dopiero kilka dni, ale nie udało im się nawiązać relacji, jaka powinna łączyć ojca i syna. Pewnie powinien mieć więcej cierpliwości, ale syn nie okazał mu należnego szacunku ani miłości, o której tyle się mówi, miłości bezwarunkowej z niewielką domieszką bojaźni, która zawsze wychodzi na zdrowie. Chłopakowi wszystko było kompletnie obojętne. Całymi dniami przesiadywał na kanapie, jadł chipsy w ogromnych ilościach i grał w grę telewizyjną. Mellberg nie był w stanie zrozumieć, po kim ta gnuśność. Na pewno po matce, on w tym wieku był istnym wulkanem energii. Wprawdzie mimo najlepszych chęci nie mógł sobie przypomnieć żadnego ze swoich, niewątpliwych przecież, osiągnięć sportowych – w ogóle nie pamiętał, żeby brał udział w jakichś imprezach sportowych – ale winien jest tylko czas. We własnej pamięci był chłopcem żywym i porządnie umięśnionym.

Spojrzał na zegarek. Wczesne przedpołudnie. Niecierpliwie zabębnił palcami po biurku. Może zamiast tak siedzieć, powinien iść do domu, pobyć trochę z Simonem. Na pewno by się ucieszył. Kiedy się głębiej zastanowić, chłopak po prostu jest nieśmiały i pragnie tylko, żeby jego tata, tak długo nieobecny w jego życiu, przyszedł i wyciągnął go ze skorupy. Na pewno tak jest. Westchnął z ulgą. Co za szczęście, że rozumie dzieci. W przeciwnym razie dałby już za wygraną, a chłopak siedziałby nadal na kanapie, pogrążając się w beznadziei. Wkrótce się przekona, że mieć takiego ojca to wygrać los na loterii.

Mellberg był w doskonałym nastroju. Ubierał się, zastanawiając, co mógłby z synem robić. W takiej dziurze nie ma wiele do roboty dla dwóch prawdziwych mężczyzn. W Göteborgu zaprowadziłby go do knajpy ze striptizem albo nauczył grać w ruletkę. Tu nie bardzo wiedział, co robić. Nic to, na pewno coś wymyśli.

Przechodząc obok pokoju Hedströma, pomyślał, że cholernie nieprzyjemna jest ta historia z jego córeczką. Jeszcze jeden dowód, że człowiek nie zna dnia ani godziny. Dlatego, póki co, trzeba się cieszyć dziećmi. Choćby z tego powodu nie można mu wyrzucać, że wcześniej wychodzi z pracy.

Szedł, pogwizdując, gdy nagle zobaczył, jak otwierają się drzwi i jego ludzie biegną do wyjścia. Coś się stało, jak zwykle o niczym go nie informują.

– Co się stało? – zawołał do Gösty, który nie był dość szybki i biegł ostatni.

– Samochód potrącił kogoś przed budynkiem.

– O cholera. – Mellberg pobiegł tak szybko, jak potrafił. Przystanął przed drzwiami. Na środku ulicy stał duży rodzinny van. Jakiś mężczyzna, pewnie kierowca, chodził w kółko, trzymając się za głowę. Poduszka powietrzna otworzyła się. Mężczyzna był chyba zdrów i cały, ale na pewno w szoku. Martin próbował go uspokajać, a Patrik i Annika klęczeli na ziemi obok człowieka leżącego przed chłodnicą. Nieco dalej stał Ernst. Długie ręce zwisały mu wzdłuż tułowia, twarz miał białą jak papier. Gösta podszedł do niego i cicho rozmawiali. Mellberga do głębi zaniepokoił wyraz twarzy Gösty.

– Dzwonił ktoś po karetkę? – spytał. Annika potwierdziła. Poczuł się niezręcznie. Nie wiedząc, co zrobić, podszedł do Ernsta i Gösty. – Co się stało?

Zapadła złowróżbna cisza. Zrozumiał, że raczej nie może liczyć na satysfakcjonującą odpowiedź. Zobaczył, że Ernst niespokojnie mruga oczami, i wbił w niego wzrok.

– Ktoś mi odpowie czy mam to z was wyciągać?

– To był wypadek – jęknął Ernst.

– A możesz mi przybliżyć okoliczności tego wypadku? – spytał Mellberg, wpatrując się w podwładnego.

– Chciałem mu tylko zadać kilka pytań, ale facetowi odbiło. To psychol, co mogłem poradzić? – Ernst wojowniczo podniósł głos. Desperacko próbował odzyskać kontrolę nad sytuacją.

Mellberg czuł coraz wyraźniej, że nie jest dobrze. Spojrzał na leżącego na ziemi człowieka, ale nie widział czy to ktoś, kogo zna, bo Patrik zasłaniał jego twarz.

– Ernst, kto leży pod chłodnicą? Będziesz uprzejmy mi to w końcu powiedzieć? – Mellberg wyszeptał, a raczej wysyczał to pytanie. Ernst uświadomił sobie jeszcze wyraźniej, że znalazł się w strasznych opałach. Zaczerpnął powietrza i wydusił:

– Morgan. Morgan Wiberg.

– Co takiego?! – wrzasnął Mellberg. Ernst i Gösta aż się wzdrygnęli. Patrik i Annika odwrócili się do nich. – Hedström, wiedziałeś o tym?

Patrik pokręcił głową.

– Nie, nie poleciłem mu zabrać Morgana na przesłuchanie.

– Aha, chciałeś zabłysnąć – Mellberg powiedział to spokojnie, jakby go pytał.

– Przecież sam powiedziałeś, że trzeba się przyjrzeć temu idiocie. W odróżnieniu od tego tam – wskazał głową Patrika – obchodzi mnie twoje zdanie.

W normalnych okolicznościach pochlebstwo było dobrym sposobem na Mellberga, ale tym razem Ernst posunął się za daleko i nie mógł liczyć na jego przychylność.

– Czy powiedziałem wprost, że należy zatrzymać Morgana? Słucham, powiedziałem?

Ernst zawahał się i wyszeptał:

– Nie.

– No właśnie! – wrzasnął Mellberg. – Kurwa, gdzie ta karetka? Wyskoczyli sobie po drodze na kawę, czy co? – Rozsadzała go wściekłość. Słowa Hedströma bynajmniej go nie uspokoiły:

– Chyba nie mają się co spieszyć. Kiedy przybiegliśmy, już nie oddychał. Prawdopodobnie zginął na miejscu.

Mellberg zamknął oczy. Zobaczył koniec swojej kariery. Tyle lat harówki, może nie codziennej ciężkiej roboty, ale wyznaczania kursu w politycznej dżungli, dbania o dobre stosunki z decydentami i kopania tych, którzy mogliby mnożyć przeszkody. I wszystko przepadło przez jednego durnego prowincjonalnego gliniarza.

Odwrócił się powoli do Ernsta i powiedział lodowatym tonem:

– Jesteś zawieszony do odwołania. Gdybym był na twoim miejscu, nie spodziewałbym się przywrócenia do służby.

– Ale… – odezwał się Ernst. Chciał zaprotestować. Urwał w pół słowa, bo Mellberg podniósł palec wskazujący.

– Ćśśśś… – powiedział.

Ernst wiedział, że przegrał. Lepiej, żeby poszedł do domu.

Загрузка...