Nowy Jork 1946
Życie over there nie spełniło jej oczekiwań. Rozczarowanie wyżłobiło bruzdy wokół jej ust i oczu, lecz i tak w wieku czterdziestu dwóch lat nadal była piękną kobietą.
Pierwsze lata były wspaniałe. Pieniądze ojca zapewniły jej dostatnie życie, pieniądze ojca i wielbicieli. Nie brakowało jej niczego. Eleganckie mieszkanie stale rozbrzmiewało gwarem wesołych przyjęć. Zapraszała tak zwanych ludzi z towarzystwa. Miała wiele propozycji małżeństwa, ale ciągle czekała na jeszcze lepszą partię, na kogoś bogatszego, elegantszego i bardziej światowego. Tymczasem nie odmawiała sobie rozrywek. Miały być zadośćuczynieniem za stracone lata. Żyła dwa razy szybciej i intensywniej od innych. Łapczywie korzystała z życia: uprawiała miłość, bawiła się i wydawała pieniądze na stroje, biżuterię i meble. Teraz te lata wydawały się bardzo odległe.
Nagle w Szwecji nastąpił krach Kreugera. Jej ojciec stracił cały majątek – rozpłynął się na skutek kilku nieprzemyślanych inwestycji. Zawiadomił ją o tym w depeszy. Agnes z wściekłości podarła ją na strzępy i podeptała. Jak śmiał zmarnować jej spadek i stracić wszystko, co zapewniało jej nie tylko bezpieczeństwo, ale i życie?
W odpowiedzi wysłała do ojca telegram, w którym obszernie wyłożyła, co o nim sądzi. Napisała, że zrujnował jej życie.
Po tygodniu otrzymała telegram z zawiadomieniem, że ojciec popełnił samobójstwo. Strzelił sobie w głowę. Zgniotła papier i wrzuciła go do kosza. Nie była zdziwiona ani nawet poruszona. Uważała, że na nic lepszego nie zasłużył.
Nastały ciężkie czasy. Nie tak ciężkie jak lata małżeństwa z Andersem, ale musiała walczyć o przetrwanie. Była całkowicie zależna od hojności mężczyzn, a ponieważ sama była bez pieniędzy, również kawalerowie nie byli ani zamożni, ani światowi. Nikt jej się nie oświadczał. Dostawała za to całkiem inne propozycje. Nie budziły jej sprzeciwu, dopóki mogła liczyć na jakieś korzyści. Dla przypadkowych amantów była atrakcyjna między innymi dlatego, że nie przydarzyła jej się ciąża. Zapewne był to skutek ciężkiego porodu. Żaden nie chciałby się z nią wiązać tylko dlatego, że zaszła w ciążę, a ona sama wolałaby wyskoczyć przez okno, niż rodzić.
Musiała się wyprowadzić z pięknego mieszkania, większość wyposażenia zastawić albo sprzedać. W nowym mieszkaniu, znacznie mniejszym, ciemnym, z dala od centrum, nie było już żadnych przyjęć.
Kiedy wybuchła wojna, było jej jeszcze ciężej. Po raz pierwszy zatęskniła za Szwecją. Stopniowo tęsknota przerodziła się w postanowienie i gdy wojna się skończyła, postanowiła wrócić do domu. W Nowym Jorku nie miała nic, a we Fjällbace było jeszcze coś, co do niej należało – ziemia. Kiedyś stał tam dom, w którym mieszkała z mężem i dziećmi. Ojciec kupił działkę i kazał zbudować nowy, prawdopodobnie w nadziei, że Agnes zechce kiedyś wrócić. Zapisał go na nią i zapewne dlatego ocalał, choć przepadła cała reszta majątku. Przez lata był wynajmowany, a dochód wpłacano na specjalne konto. Miała prawo z niego korzystać, gdyby wróciła do Szwecji. Kilkakrotnie próbowała dobrać się do tych pieniędzy, ale administrator za każdym razem odpowiadał, że zgodnie z decyzją ojca otrzyma je tylko wtedy, gdy wróci do ojczyzny. Przeklinała wtedy tę, jak uważała, niesprawiedliwość, ale teraz niechętnie przyznała, że nie było to takie głupie. Wyliczyła, że pieniędzy starczy co najmniej na rok, a przez ten czas znajdzie sobie kogoś, kto będzie ją utrzymywał.
Uznała, że musi stworzyć legendę o swoim życiu w Ameryce. Sprzedała wszystko, co miała, i wszystkie pieniądze, co do centa, wydała na elegancki kostium i walizki. Walizki pozostały puste. Nie starczyło jej pieniędzy, by je zapełnić, ale przecież tego nie będzie widać, gdy zejdzie na ląd. Wyglądała jak kobieta sukcesu i aby dodać sobie splendoru, podała się za wdowę po zamożnym biznesmenie z nieokreślonej branży. Postanowiła mówić, że był finansistą, a potem obojętnie wzruszać ramionami. Była pewna, że to wystarczy. Szwedzi są naiwni. Bardzo im imponują ci, którzy widzieli amerykańską ziemię obiecaną. Jej triumfalny powrót nikogo nie zdziwi i nikt nie będzie niczego podejrzewać.
Na nabrzeżu było mnóstwo ludzi. Agnes niosła walizki, popychana przez tłum. Nie starczyło jej pieniędzy na bilet ani pierwszej, ani nawet drugiej klasy. Pomyślała, że w szarej masie podróżujących trzecią będzie jak paw zwracać na siebie uwagę. Jej przebranie nie oszuka nikogo ze współpasażerów, ale wystarczy, że zejdzie na ląd w Göteborgu. Tam nikt nie będzie znał prawdy.
Coś miękkiego dotknęło jej dłoni. Spojrzała w dół i zobaczyła malutką dziewczynkę w białej sukieneczce z falbankami. Dziewczynka patrzyła na nią, a po jej policzkach płynęły łzy. Otaczał ją gęsty tłum. Przewalał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nikt nie zauważył dziewczynki. Musiała się zgubić.
– Where is your mummy? – spytała ją Agnes w języku, który opanowała prawie do perfekcji.
Dziewczynka zapłakała jeszcze głośniej i Agnes przypomniała sobie, że nie wszystkie dzieci w tym wieku mówią. Mała pewnie niedawno nauczyła się chodzić, a za chwilę zadepcze ją tłum.
Agnes chwyciła dziecko za rękę i rozejrzała się. Nikt nie pasował do dziewczynki. Same robocze ubrania. Tymczasem mała wyglądała na kogoś z innej sfery. Agnes już miała wzywać pomocy, gdy uderzyła ją pewna myśl. Odważna, by nie powiedzieć zuchwała, a zarazem genialna. Czy legenda o bogatym mężu, który odszedł z tego świata, uczyniwszy ją wdową, nie stanie się bardziej wiarygodna, jeśli wróci z małym dzieckiem? Wprawdzie synowie, jak pamiętała, byli nieznośni, ale dziewczynka to przecież zupełnie co innego. W dodatku taka śliczna, sama słodycz. Można ją ubierać w ładne sukieneczki – i te loczki, wprost stworzone do wiązania kokard. Prawdziwa maleńka darling. Pomysł był kuszący i w końcu się zdecydowała. Jedną ręką chwyciła obie walizki, drugą dziewczynkę, i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku statku. Nikt nie zwrócił na dziecko uwagi, gdy wsiadała. Powstrzymała się, żeby nie obejrzeć się za siebie. Chodziło o to, żeby dla wszystkich było oczywiste, że to jej dziecko. Dziewczynka była tak zdziwiona, że wcale się nie opierała, a nawet przestała płakać. Agnes uznała to za znak, że dobrze zrobiła. Jeśli tak chętnie poszła za obcą kobietą, to znaczy, że rodzice nie byli dla niej dobrzy. Ona zapewni jej wszystko, czego zapragnie, jeśli tylko znajdzie dość czasu. Potrafi być wspaniałą matką. Chłopcy byli nieznośni, ale dziewczynka to zupełnie co innego. Wszystko będzie inaczej.
Niclas przyjechał do domu wezwany przez Charlotte. Przez telefon nie chciała powiedzieć, o co chodzi, więc wbiegł do domu bez tchu. Lilian właśnie schodziła na dół, trzymając w rękach tacę. Zdziwiła się.
– Co się stało, że przyjechałeś?
– Charlotte po mnie zadzwoniła. Nie wiesz, co się stało?
– Przecież ona mi nigdy nic nie mówi – odpowiedziała szorstko Lilian. Zaraz jednak uśmiechnęła się do niego przymilnie. – Właśnie przyniosłam ze sklepu świeże bułki, są w kuchni.
Niclas, nie zwracając na nią uwagi, dwoma susami pokonał schody do sutereny. Nie zdziwiłby się, gdyby Lilian próbowała podsłuchiwać pod drzwiami.
– Charlotte?
– Tutaj jestem, przewijam Albina.
Wszedł do łazienki. Charlotte stała przy przewijaku, tyłem do drzwi. Widział, że jest zła, i zaczął się zastanawiać, czego mogła się dowiedzieć.
– Co takiego ważnego się stało? Przecież mam umówionych pacjentów. – Najlepszą obroną jest atak.
– Dzwonił Martin Molin.
Niclas szukał w pamięci.
– Policjant z komisariatu w Tanumshede – dodała i wtedy sobie przypomniał. Ten młody, piegowaty.
– Czego chciał?
Charlotte skończyła przewijać Albina. Odwróciła się do Niclasa, trzymając synka na ręku.
– Dowiedzieli się, że Sarze ktoś groził. Na dzień przed śmiercią – Charlotte mówiła lodowatym tonem. Niclas w napięciu czekał na dalszy ciąg. – Groził jej starszy, siwy mężczyzna ubrany na czarno. Nazwał ją czarcim pomiotem. Coś ci to przypomina?
– Jasna cholera! – Niclas krzyknął i wbiegł na schody. Otwierając drzwi, omal nie przewrócił Lilian. Tak jak przypuszczał, podsłuchiwała. Nie warto się teraz tym zajmować. Wskoczył w buty, nie tracąc czasu na wiązanie sznurowadeł, chwycił kurtkę i pobiegł do samochodu.
Po dziesięciu minutach szaleńczej jazdy przez osadę z piskiem hamulców zatrzymał się przed domem rodziców. Dom stał na wzgórzu, nad polem do gry w minigolfa, i wyglądał tak samo jak w czasach jego dzieciństwa. Niclas wyskoczył z samochodu, nie zamykając za sobą drzwi, i rzucił się do wejścia. Przystanął, odetchnął głęboko i głośno zapukał. Miał nadzieję, że ojciec będzie w domu. Nawet gdyby był antychrystem, tego, co zamierzał, nie chciałby robić w kościele.
– Kto tam? – usłyszał znajomy srogi głos. Chwycił za klamkę. Drzwi jak zwykle nie były zamknięte na klucz. Wszedł bez wahania i krzyknął:
– Gdzie jesteś, ty tchórzu pierdolony?
– Na litość boską, co tu się dzieje? – Matka wyszła z kuchni z talerzem i ścierką w rękach. Niclas zobaczył wyprężoną postać. Ojciec wychodził z salonu.
– Zapytaj tego tam. – Trzęsącym się palcem wskazał ojca. Nie widział się z nim, odkąd skończył siedemnaście lat.
– Nie wiem, o czym on mówi – powiedział ojciec, nie chcąc się zwracać wprost do syna. – Co za bezczelność! Przychodzi tu i jeszcze wrzeszczy. Dość tego, zabierać się, i to już!
– Już ty dobrze wiesz, o czym mówię, dziadygo pierdolony. – Niclas odnotował z satysfakcją, że ojciec drgnął. – Jesteś śmierdzącym tchórzem. Jak mogłeś napaść na małe dziecko! Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, postaram się, żebyś już nigdy nie mógł stanąć z podniesionym czołem, ty diable wcielony…
Matka stała między nimi i patrzyła przestraszona. Nagle podniosła głos. Było to coś tak niezwykłego, że Niclas zamilkł. Ojciec również zaniemówił, choć miał właśnie odeprzeć zarzuty.
– Może któryś z was będzie uprzejmy wyjaśnić, o co chodzi. Niclas, wpadasz i krzyczysz od progu. Tak nie można. Jeśli chodzi o Sarę, ja też mam prawo wiedzieć.
Niclas nabrał tchu i powiedział przez zaciśnięte zęby:
– Policja dowiedziała się, że ten tam – nie chciał patrzeć na ojca – krzyczał na Sarę i groził jej. Na dzień przed śmiercią. – Znów wpadł we wściekłość. Krzyknął: – Masz źle w głowie, czy co? Straszyć siedmioletnie dziecko? Wyzywać je od czarciego pomiotu, czy czegoś tam? Ona miała siedem lat, rozumiesz? Tylko siedem lat! I co, mam uwierzyć, że przypadkiem zrobiłeś to na dzień przed tym, jak została zamordowana? Tak?!
Niclas zrobił krok w kierunku ojca. Arne szybko się cofnął. Asta wpatrywała się w męża.
– Czy on mówi prawdę?
– Przed nikim nie muszę się tłumaczyć. Odpowiem tylko przed Panem – odrzekł Arne nadętym tonem i odwrócił się do nich plecami.
– Tylko nie tym tonem. Masz mi odpowiedzieć, i to już.
Niclas spojrzał na matkę ze zdumieniem. Wojowniczo wzięła się pod boki i poszła za mężem do salonu. Arne był równie zaskoczony. To otwierał, to zamykał usta.
– Odpowiadaj w tej chwili – powiedziała twardo. Arne cofał się w głąb pokoju. – Spotkałeś się z Sarą?
– Tak, spotkałem się – odpowiedział butnie. Bronił swego autorytetu, przez czterdzieści lat nie do podważenia.
– I co jej powiedziałeś? – Asta jakby urosła o metr. Nawet Niclas uważał, że wygląda groźnie. To samo wyczytał w oczach ojca.
– Chciałem sprawdzić, czy jest z lepszej gliny niż jej ojciec. Czy odziedziczyła jakieś cechy po mojej rodzinie.
– Po twojej rodzinie – prychnęła Asta. – Też mi coś. Sami obłudnicy i zarozumiałe babska, taka była twoja rodzina. Jest się do kogo przyznawać! I do czego doszedłeś?
Arne odpowiedział z urazą:
– Milcz, kobieto, pochodzę z bogobojnej rodziny. Nie musiałem się długo zastanawiać, żeby stwierdzić, z jakiej jest gliny. Wścibska, pyskata i głośna. Dziewczynka nie powinna taka być. Chciałem z nią porozmawiać o Bogu, a ona pokazała mi język. Dlatego powiedziałem jej kilka słów prawdy. Nadal uważam, że miałem do tego pełne prawo. Tego dziecka nikt nie wychował. Pora była najwyższa, żeby ktoś natarł jej uszu.
– I dlatego ją nastraszyłeś – powiedział Niclas, zaciskając pięści.
– Widziałem, jak tkwiący w niej szatan się cofnął – z dumą odparł Arne.
– Ty przeklęty… – Niclas zrobił krok w stronę ojca, ale usłyszał głośne pukanie i zatrzymał się.
Czas jakby stanął w miejscu, chwila przeminęła. Niclas zdał sobie sprawę, że cofnął się znad skraju przepaści. Gdyby się rzucił na ojca, tym razem biłby do końca.
Nie patrząc ani na niego, ani na matkę, ruszył do drzwi. Stojący na progu mężczyzna wydawał się zaskoczony, że go tu widzi.
– Witam. Martin Molin. Znamy się. Jestem z policji. Chciałbym zamienić kilka słów z pańskim ojcem.
Niclas wpuścił go bez słowa, a sam poszedł do samochodu. Na plecach czuł wzrok policjanta.
– Gdzie Martin? – spytał Patrik.
– Pojechał do Fjällbacki – odparła Annika. – Charlotte od razu wiedziała, kim jest zły pan. To dziadek Sary, Arne Antonsson. Charlotte mówi, że to szalony człowiek. Ojciec i syn nie rozmawiają ze sobą od Bóg wie ilu lat.
– Żeby tylko Martin nie zapomniał sprawdzić jego alibi. I na czas, kiedy zamordowano Sarę, i na wczoraj, w związku z incydentem z tym małym.
– Przed wyjściem sprawdził, kiedy dokładnie się to wczoraj stało. Między pierwszą i pół do drugiej, prawda?
– Zgadza się. Dobrze, że są jeszcze ludzie, na których można polegać.
Annika zmrużyła oczy.
– Mellberg już wytargał Ernsta za uszy? Zdziwiłam się, gdy zjawił się tu rano. Myślałam, że go chociaż zawieszą, jeśli nie wyrzucą.
– Wiem, też tak myślałem, gdy Mellberg odesłał go wczoraj do domu. I bardzo się zdziwiłem, gdy przyszedł na zebranie jak gdyby nigdy nic. Muszę porozmawiać z Mellbergiem. Nie wolno tolerować takich rzeczy. Bo inaczej ja odejdę! – Patrik zmarszczył brwi.
– Nie mów tak – przestraszyła się Annika. – Pogadaj z Mellbergiem, na pewno już wie, co zrobić z Ernstem.
– Sama w to nie wierzysz – odparł Patrik.
Annika nie patrzyła mu w oczy. Miał rację. Sama w to nie wierzyła. Zmieniła temat.
– Kiedy przesłuchacie Kaja?
– Chciałbym od razu. Ale dobrze by było, żeby Martin był ze mną…
– Dopiero co pojechał, pewnie trochę potrwa, zanim wróci. Chciałam ci to powiedzieć wcześniej, ale rozmawiałeś przez telefon…
– Sprawdzałem alibi Niclasa na wczoraj. Tym razem niepodważalne. Przyjmował pacjentów od dwunastej do trzeciej bez przerwy. Sprawdziłem dokumenty, potwierdzili to również wszyscy wczorajsi pacjenci.
– No i co z tego wynika?
– Żebym to ja wiedział – odparł Patrik, pocierając nos. – Nie zmienia to jednak faktu, że Niclas nie ma alibi na poniedziałek rano. Próba przedstawienia fałszywego alibi sama w sobie jest podejrzana. Ale z wczorajszym incydentem na pewno nie ma nic wspólnego. Gösta miał jeszcze dzwonić do pozostałych członków rodziny, żeby sprawdzić, gdzie byli wczoraj o tej porze.
– Zakładam, że również Kaj będzie musiał odpowiedzieć ze szczegółami na to pytanie – zauważyła Annika.
– Tego możesz być pewna. I jego żona. I syn. Porozmawiam z nimi, kiedy przesłucham Kaja.
– Ale sprawcą może być zupełnie kto inny – powiedziała Annika.
– I to jest właśnie najgorsze. Kręcimy się w kółko, biegamy jak za własnym ogonem, a morderca siedzi w domu i się z nas śmieje. Chociaż po tym, co się stało wczoraj, nabrałem pewności, że on lub ona jest stąd i że jest całkiem niedaleko.
– Może nawet już tego kogoś mamy – powiedziała Annika, wskazując głową w kierunku aresztu.
Patrik uśmiechnął się.
– Może. Przepraszam cię, nie mam czasu. Muszę pogadać z jednym facetem o kurtce.
– Powodzenia – zawołała Annika za odchodzącym Patrikiem.
– Dan! Dan! – krzyczała Erika. Wpadła w panikę i przeraziło ją to jeszcze bardziej. Przewracała pościel w wózku, jakby Maja mogła się w niej schować. Ale wózek był pusty.
– Co się stało? – Dan podbiegł do niej. Rozglądał się niespokojnie. – Dlaczego krzyczysz?
Erika próbowała powiedzieć, ale plątał jej się język i nie mogła wydusić słowa. Trzęsącą się ręką wskazała na wózek.
Spojrzał i nie uwierzył własnym oczom. Przeraził się. Stał, jakby ktoś zdzielił go obuchem.
– Gdzie Maja? Nie ma jej? Co się z nią stało… – Rozglądał się dookoła.
Erika wczepiła się w Dana i wyrzucała z siebie słowa:
– Musimy ją znaleźć! Gdzie jest moje dziecko? Gdzie Maja?
– Uspokój się, zaraz ją znajdziemy. Nie bój się. – Dan starał się nie okazywać zdenerwowania. Uspokajającym gestem położył ręce na ramionach Eriki i spojrzał jej prosto w oczy. – Musimy się uspokoić. Ja idę szukać. Ty dzwonisz na policję. Weź się w garść, wszystko będzie dobrze.
Erika oddychała głęboko. Po chwili zrobiła, jak jej kazał. Dan zostawił otwarte drzwi i wiatr hulał po domu, ale nie zwracała na to uwagi. Była jak sparaliżowana, jej mózg przestał pracować. W żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, gdzie położyła telefon. Biegała po pokoju, podnosząc poduszki i rozrzucając różne rzeczy. Nagle go zobaczyła – leżał na środku stołu. Palcami zesztywniałymi ze strachu wystukała numer komisariatu. W tym samym momencie usłyszała głos Dana.
– Erika, Erika, znalazłem ją!
Rzuciła telefon i w samych skarpetkach pobiegła tam, skąd dobiegał jego głos. W dół po schodkach, na podjazd. Nie obchodziło jej, że jest zimno i mokro. Zobaczyła Dana. Biegł z czymś czerwonym w ramionach. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Erika poczuła taką ulgę, jakby spłynęła po niej sztormowa fala: Maja krzyczy, to znaczy, że żyje.
Dopadła do Dana i porwała dziecko. Najpierw ze szlochem przytuliła córeczkę, potem opadła na kolana, położyła Maję na ziemi i rozpięła czerwony kombinezonik, żeby ją szybko obejrzeć. Najwyraźniej nic jej się nie stało. Krzyczała wniebogłosy, machając rączkami i nóżkami. Erika, wciąż na kolanach, podniosła ją i mocno przytuliła. Łzy mieszały się z kroplami deszczu.
– Chodźmy do domu. Przemokniecie do suchej nitki – powiedział spokojnie Dan i pomógł jej wstać. Weszła za nim po schodkach do domu, nie wypuszczając dziecka z objęć. Nigdy nie myślała, że ulga może być tak dojmująco namacalna. Miała wrażenie, jakby przyszyto jej na powrót utraconą część ciała. Popłakiwała jeszcze, a Dan poklepywał ją po ramieniu.
– Gdzie ją znalazłeś? – wykrztusiła.
– Leżała na ziemi, przed domem.
Teraz dopiero dotarło do nich, że z jakiegoś powodu ktoś wyjął Maję z wózka, zakradł się na drugą stronę domu i położył śpiące dziecko na ziemi. Kiedy Erika sobie to uświadomiła, z przerażenia znów zaczęła szlochać.
– Cicho…. Już po wszystkim – powiedział Dan. – Najważniejsze, że się znalazła i jest cała i zdrowa. Ale i tak trzeba zadzwonić na policję. Nie zdążyłaś, prawda?
Erika potrząsnęła głową.
– Trzeba zadzwonić do Patrika – powiedziała. – Mógłbyś to zrobić? Wolałabym jej nie wypuszczać z rąk. – Mocno przytuliła Maję i wtedy spostrzegła coś, co wcześniej jej umknęło. Spojrzała na sweter Dana, potem odsunęła Maję, żeby i ją obejrzeć.
– Co to jest? – spytała. – To czarne, co to jest?
Dan spojrzał na zabrudzony kombinezonik Mai i powiedział tylko:
– Dawaj numer komórki Patrika.
Erika drżącym głosem podała numer i patrzyła na Dana. Czuła, że ze strachu ma w żołądku twardą gulę.
Mijał dzień za dniem, wszystkie podobne. Bezsilność ją paraliżowała. Lucas widział wszystko, zawsze, każdy jej krok, słyszał każde słowo.
Bił ją coraz częściej, otwarcie napawał się jej bólem i upokorzeniem. Brał, co chciał i kiedy chciał, i biada, jeśli się opierała. Inna rzecz, że już nie próbowała. Było całkowicie oczywiste, że z jego głową coś jest nie w porządku. Nic nie było w stanie go powstrzymać. W oczach miał samo zło. Instynkt podpowiadał jej, że powinna się zgadzać na wszystko, byle przeżyć.
Wyłączyła własne potrzeby, ale cierpiała, patrząc na dzieci. Nie wolno im już było chodzić do przedszkola i spędzały całe dnie tak samo jak ona, jakby w cieniu. Stały się apatyczne, kleiły się do niej, w oczach miały pustkę. Odbierała to jak oskarżenie. Powinna była je chronić, trzymać z dala od Lucasa, jak kiedyś zamierzała. Wystarczyło, że ją nastraszył, a od razu się poddała, wmawiając sobie, że robi to dla dzieci, żeby im zapewnić bezpieczeństwo. A tak naprawdę stchórzyła, zrobiła to, bo nauczyła się zawsze wybierać tę drogę, która wydaje się łatwiejsza, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tym razem jednak popełniła błąd: wybrała najwęższą, najbardziej wyboistą i najtrudniejszą ze wszystkich dróg. W dodatku zabrała ze sobą dzieci.
Czasem śniło jej się, że go zabija. Ubiega go, zanim on zabije ją, a to jest nieuchronne. Przyglądała się, jak Lucas śpi, bo sama godzinami nie była w stanie zasnąć. Wyobrażała sobie, jak wbija kuchenny nóż w jego ciało, przecinając nić trzymającą go przy życiu. Albo jak trzyma w rękach sznur, który za chwilę ostrożnie owinie mu wokół szyi i zaciśnie.
Kończyło się na marzeniach. Może to wrodzone tchórzostwo nie pozwoliło jej wstać z łóżka. W jej głowie kłębiły się mroczne myśli – to wszystko.
Wyobrażała sobie córeczkę Eriki. Jeszcze jej nie widziała. Zazdrościła siostrze, że jej maleństwo będzie się wychowywało pod czułą opieką. Sama zaznała jej tylko od Eriki. Ich wzajemne relacje przypominały raczej relacje matki z córką niż między siostrami. Wtedy tego nie doceniała. Miała wrażenie, że tkwi w duszącym uścisku nieustannej krytyki. Żal do matki za to, że jej nie kochała, sprawił, że jej serce stwardniało i nie potrafiła przyjąć tego, co dawała jej siostra. Miała nadzieję, że Maja będzie umiała przyjąć nieskończoną miłość swojej matki. Choćby ze względu na Erikę. Mimo oddalenia i różnicy wieku bardzo dobrze znała swoją siostrę. Wiedziała, że Erika rozpaczliwie potrzebuje miłości. Kiedyś uważała ją za osobę niezwykle silną i tym większy miała do niej żal. Teraz, gdy sama była słabsza niż kiedykolwiek, widziała, jaka siostra jest naprawdę – przeraża ją, że ludzie dostrzegą w niej coś, co widocznie dostrzegła ich matka i co sprawiło, że uznała obie córki za niewarte miłości. Jeśli jeszcze będzie jej to dane, chciałaby uściskać Erikę, podziękować jej za bezwarunkową miłość. Za troskę, niepokój i wymówki, gdy uważała, że Anna błądzi. Za wszystko, co kiedyś odbierała jako próbę zniewolenia. Cóż za ironia. Wtedy nie miała pojęcia, jak to jest naprawdę być zniewolonym. Aż do dziś.
Podskoczyła, kiedy usłyszała, jak ktoś przekręca klucz w zamku. Dzieci znieruchomiały na podłodze wśród zabawek.
Anna wstała i wyszła mu naprzeciw.
Arnold spoglądał na niego przez ciemne okulary. Wyglądał na zmartwionego. Schwarzenegger. Terminator. Być jak on. Być twardzielem na pełnym luzie. Maszyną bez uczuć.
Sebastian leżał na łóżku i patrzył na plakat. Słyszał jeszcze zatroskany, fałszywy głos Runego. Udaje, że się o niego troszczy, chociaż tak naprawdę chodzi mu tylko o to, co ludzie powiedzą. Co on takiego mówił?
– Słyszałem, że Kaja oskarżają o jakieś straszne rzeczy. Nie wierzę. To na pewno same oszczerstwa, ale muszę cię spytać: czy kiedykolwiek zachowywał się niestosownie w stosunku do ciebie albo innego chłopaka? Podglądał was pod prysznicem albo coś w tym rodzaju?
Sebastianowi chciało się śmiać z jego naiwności. Podglądał pod prysznicem… To by było nic. Ale z tamtym nie potrafił sobie poradzić. Zwłaszcza że teraz się wyda. Przecież Sebastian wie, co oni robią. Wymieniają się zdjęciami. Część zatrzymują i choćby nie wiem jak je chowali, teraz i tak wypłyną.
Wystarczy jedno przedpołudnie i dowie się cała szkoła. Dziewczyny będą na niego patrzeć, wytykać palcami i chichotać. Chłopcy zaczną dowcipkować o pedałach i robić głupie gesty. Nikt nie będzie mu współczuł, nie dostrzeże, jak bardzo cierpi.
Odwrócił głowę w lewo i spojrzał na plakat z Clintem Eastwoodem jako Brudnym Harrym. Taki pistolet mieć! Albo jeszcze lepiej pistolet maszynowy. Zrobiłby to samo co ci faceci w USA. Ubrany w długi czarny płaszcz wbiegłby do szkoły i strzelał do wszystkiego, co się rusza. Zwłaszcza do twardzieli. Ale przecież wiedział, że nie mógłby nikomu zrobić krzywdy. W końcu to nie ich wina, tylko jego. Dlatego chciałby sobie zrobić coś złego. Bo przecież mógł się nie zgodzić. Czy kiedykolwiek powiedział, że się nie zgadza? Nigdy nie powiedział tego wprost. Raczej miał nadzieję, że Kaj sam przestanie, gdy zobaczy, że zadaje mu ból.
Wszystko było takie skomplikowane. Z jednej strony lubił Kaja, taki równy gość. Na początku traktował go po ojcowsku. W odróżnieniu od Runego. Z Kajem można było pogadać. O szkole, dziewczynach, o matce i Runem. Kaj objął go i słuchał. Odleciał dopiero po jakimś czasie.
W domu było cicho. Rune poszedł do pracy, zadowolony, że się potwierdziło to, co przeczuwał: że zarzuty wobec Kaja okazały się całkowicie bezpodstawne. Pewnie w pracy będzie głośno rozprawiać o tym, że policja bezpodstawnie oskarża niewinnych ludzi.
Sebastian wstał. Przystanął w drzwiach i odwrócił się, żeby na nich spojrzeć. Wszystkim po kolei kiwnął głową, jakby ich pozdrawiał. Clint, Arnold, Jean-Claude i Dolph. Każdy z nich jest kimś. On nigdy nie będzie taki jak oni.
Przez chwilę wydawało mu się, że odpowiedzieli skinieniem.
Kiedy Niclas wybiegł od ojca, czuł taki przypływ adrenaliny, że był gotów stanąć do walki z każdym, z kim miał na pieńku.
Zjeżdżając w dół Galärbacken, zobaczył, że Jeanette jest w sklepie i zatrzymał się. Szykowała się do otwarcia przed dniem Wszystkich Świętych. Zaparkował samochód i wszedł. Po raz pierwszy odkąd się poznali, na jej widok nie poczuł podniecenia. Czuł tylko niesmak – kiedy patrzył na nią i kiedy myślał o sobie.
– Co ty wyprawiasz?
Jeanette odwróciła się i spojrzała na niego zimno. Mocno zatrzasnął drzwi. Tabliczka z napisem „Otwarte” podskakiwała jeszcze przez chwilę.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Odwróciła się do niego plecami i wróciła do wypakowywania bibelotów. Zamierzała je ometkować i ustawić na półkach.
– Bardzo dobrze wiesz, o czym mówię. Poszłaś na policję i opowiedziałaś historyjkę nie z tej ziemi, że niby zmusiłem cię do kłamstwa w sprawie alibi. Do czego jeszcze się zniżysz? Chodzi ci o zemstę czy po prostu sprawia ci przyjemność stwarzanie problemów innym ludziom? Co ty sobie wyobrażasz? Tydzień temu straciłem córkę, a ty nie możesz zrozumieć, że już nie chcę oszukiwać żony?
– Naobiecywałeś mi różne rzeczy – przypomniała Jeanette. Jej oczy skrzyły się gniewem. – Że będziemy razem, że rozwiedziesz się z Charlotte, że będziemy mieli dziecko. Cholernie dużo było tych obietnic, wiesz?
– A jak myślisz, dlaczego? Bo chciałaś tego słuchać. Wystarczyło obiecać pierścionek i wspólną przyszłość i już rozłożyłaś nogi. Bo czasem chciałem się rozerwać z tobą w łóżku. Przecież nie jesteś tak głupia, żeby uwierzyć w to wszystko. Znasz się na tej grze równie dobrze jak ja. Zaliczyłaś niejednego żonatego kochanka – powiedział brutalnie. Jeanette wzdrygała się po każdym słowie, jakby ją bił. Wcale się tym nie przejmował. Przekroczył pewną granicę i już się nie starał być taktowny, nie ranić jej uczuć. Przyszła pora na czystą, niezafałszowaną prawdę. Zasłużyła na to po tym, co zrobiła.
– Ty świnio wstrętna – powiedziała Jeanette, sięgając po coś, co właśnie wypakowała. W tej samej chwili tuż obok jego głowy przeleciała porcelanowa latarenka. Chybiła, trafiła w okno. Szyba rozsypała się z hukiem i do środka wpadły wielkie kawały szkła. Zapadła cisza. Patrzyli na siebie jak para wojowników. I jemu, i jej pierś falowała z wściekłości. Niclas obrócił się na pięcie i spokojnie wyszedł. Szkło chrzęściło mu pod butami.
Przyglądał się bezradnie, jak Asta się pakuje. Gdyby nie była tak pewna, że właśnie to chce zrobić, sam jego widok byłby dla niej takim zaskoczeniem, że z pewnością nie udałoby jej się spakować. Nigdy nie widziała, żeby Arne był bezradny. Gniew dodawał jej energii, pomagał układać ubrania w walizce, największej, jaką mieli. Nie wiedziała, jak ją wyniesie ani tym bardziej dokąd z nią pójdzie. To nieważne. Ani minuty dłużej nie zostanie z nim pod jednym dachem. W końcu spadły jej łuski z oczu. Już nie miała wątpliwości. Wcale nie jest tak, jak mówi Arne. Arne nie jest ani wszechmocny, ani doskonały. Jest człowiekiem słabym, żałosnym, czerpie przyjemność z poniżania innych. A jego wiara wcale nie jest taka głęboka. Nagle zobaczyła jasno i wyraźnie, że Słowo Boże nagina do swoich poglądów. Jeśli Bóg jest taki, jak mówi Arne, to ona ma go dość.
– Asta, nie rozumiem, dlaczego mi to robisz – mówił płaczliwym głosem, jak mały chłopiec. Nie chciało jej się odpowiadać. Stał w drzwiach i załamywał ręce. Asta wyjmowała swoje ubrania z szuflad i szaf, sztuka po sztuce. Już nie wróci. Będzie lepiej, jeśli od razu zabierze wszystko. – Gdzie ty się podziejesz? Przecież nie masz dokąd pójść!
Teraz już błagał. To, co się działo, było tak niezwykłe, że Astę przeszył dreszcz. Na szczęście podchodziła do życia praktycznie, nie rozpamiętywała straconych lat. Co było, to było, ale nie zamierza zmarnować ani jednego dnia z tych, które jej jeszcze pozostały.
Arne, widząc, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli i że może jej nie odzyskać, podniósł głos:
– Asta, dość tych głupstw. Natychmiast rozpakuj walizkę.
Na chwilę przerwała i rzuciła mu spojrzenie pełne gniewu i nienawiści. Podsumowała czterdzieści lat zniewolenia. Arne wzdrygnął się, a potem zgarbił pod tym spojrzeniem. Odezwał się ściszonym, żałosnym głosem człowieka, który wie, że na zawsze utracił władzę:
– Ja nie chciałem… Teraz już wiem, nie powinienem tak do niej mówić. Ale zupełnie nie okazywała szacunku, jeszcze zaczęła mi odpowiadać. I wtedy usłyszałem głos Boga, kazał mi wkroczyć i…
Asta przerwała mu szorstko:
– Arne Antonssonie. Bóg nigdy do ciebie nie przemówił i nie przemówi, bo jesteś na to za głupi, jesteś głuchy na jego głos. A co do tej twojej gadki, której słuchałam przez czterdzieści lat, że nie zostałeś pastorem, bo ojciec przepił pieniądze na twoją naukę, to powiem ci, że pieniądze były. Twoja matka trzymała je mocno w garści i nie pozwoliła ojcu przepić więcej, niż musiała. Przed śmiercią powiedziała mi, że nie chciała wyrzucać pieniędzy w błoto. Złośliwa była, ale i mądra. Wiedziała, że nie nadajesz się na pastora.
Arne z trudem łapał oddech. Bladł coraz bardziej. Wydawało się, że zaraz dostanie zawału. Asta czuła, że mimo woli mięknie. Ale Arne obrócił się na pięcie i wyszedł z domu. Odetchnęła. Nie sprawiało jej przyjemności dobijanie go, ale nie miała wyboru.