9

Zastanawialiśmy się, dlaczego nie widzimy żadnych śladów po tych, którzy w ciągu wieków musieli tedy iść przed nami; żadnych obozowisk, porozrzucanych śmieci, zgubionych narzędzi, grobów. Przecież nasza wioska wysyłała co roku Czterdziestkę przez więcej lat, niż ktokolwiek potrafiłby zliczyć, a zapewne nie byliśmy jedyną wioską u podnóża Ściany kultywującą zwyczaj Pielgrzymki. Wydawało się nam również, że jest niewiele możliwych tras do wyboru, że wszyscy, którzy we wcześniejszych latach wyruszyli z naszych Domów, musieli wybrać tę samą drogę co my. Gdzie wiec są ich ślady?

Stanowiło to świadectwo, jak niewiele wiedzieliśmy o tajemnicach Ściany. Nawet teraz, po spędzeniu wielu tygodni na Kosa Saag nie potrafiliśmy właściwie ocenić jej prawdziwych rozmiarów. Nadal myśleliśmy o niej z perspektywy drogi biegnącej z wioski i oznaczonej słupami milowymi Roshten, Ashten, Glay, Hespen, Sennt, którą wybiera rozsądna osoba jako jedyną na tej wysokości trasę prowadzącą w górę. Sądziliśmy, że obecna ścieżka jest jedynym logicznym przedłużeniem tej drogi i że wszyscy, co szli przed nami, musieli zrobić to samo. Nie braliśmy jednak pod uwagę, że nasz szlak ma się tak do Ściany jak kropla deszczu do potężnej rzeki. Za Hithiat wiejski trakt prowadził do Varhad, krainy duchów, ale istniały jeszcze inne, nad których wyborem nawet się nie zastanawialiśmy, a każdy z nich rozgałęział się na kilkanaście następnych biegnących przez zbocze Ściany, tworzących zawiły labirynt wewnętrznych dróżek. Było więc prawdopodobne, że dwie grupy Pielgrzymów nigdy nie wybierały tej samej trasy po pierwszych kilku dniach wspinaczki na Kosa Saag. Powinienem zapamiętać pożegnalne słowa Urillina, brata mojej matki, że Ściana to wszechświat. Zrozumiałem to jednak dopiero później.

Wkrótce jednak mieliśmy natrafić na ślady pozostawione przez tych, którzy przed nami podjęli się wejścia na Kosa Saag.

Wciągnęliśmy się w stały rytm marszu. Wstawaliśmy o świcie, kąpaliśmy się, jedliśmy śniadanie i wędrowaliśmy do południa. Potem znowu posiłek, trochę śpiewów, czas na odpoczynek i z powrotem na szlak aż do zapadnięcia zmroku i rozbicia obozu. Wchodziliśmy coraz wyżej, ale pod tak łagodnym kątem, że nabraliśmy fałszywego przekonania, iż dalsza podróż będzie przebiegała równie łatwo. Nawet Muurmut, zawsze skory do sprzeciwiania się każdej mojej decyzji, milczał. Przez większość dni pogoda była piękna. Panował przyjemny chłód. Czasami padało, zdarzały się nawet deszcze ze śniegiem, ale wytrzymawaliśmy to.

Od czasu do czasu słyszeliśmy w nocy wycia demonów czy też potworów dobiegające z nagich wzgórz nad nami. Było to przerażające, lecz wmawialiśmy sobie, że nic gorszego nie może nas spotkać z ich strony i że na nasz widok uciekną. Nie martwiła nas nawet świadomość, że wyczerpuje się żywność, którą zabraliśmy z wioski. Sami zdobywaliśmy pożywienie. Każdy z nas kolejno próbował dziwnych jagód i korzeni, podobnie jak to zrobił Traiben z owocami w kształcie piersi. Zdarzało się, iż ktoś chorował potem przez kilka godzin. W ten sposób zdobywaliśmy wiedzę, jakich rzeczy nie wolno jeść. Na ogół jednak nie mieliśmy kłopotów. Polowanie szło nam dobrze i co wieczór mieliśmy na kolację świeże mięso.

Skojarzyło się kilka par, ale szybko się rozpadły. Kilka razy kochałem się ze słodką Tenildą z Muzyków, ze Stum i jej przyjaciółką Min, a także z Marsiel Ogrodniczką. Chętnie zrobiłbym to znowu z Thissą, ale była jak zawsze nieśmiała i skrępowana, więc wolałem się do niej nie zbliżać. Tylko spoglądałem na nią tęsknie. Podobała mi się również ciemna, cicha Hendy, którą wykradziono z wioski i trzymano w Tipkeyn od dziesiątego do czternastego roku życia, więc była dla nas jak obca. Pożądałem jej bardzo i zdawałem sobie sprawę, że nie ja jeden. Rozmawiałem z nią kilka razy, ale przypominało to rozmowę z wiatrem. Hendy chodziła własnymi drogami, nie odzywała się do nikogo, rozbijała własne obozowisko z dała od naszego i chociaż czasami kusiło mnie, żeby do niej podejść w ciemności i przekonać się, czy mnie przyjmie, wiedziałem, czego mogę się spodziewać.

Galii, która dawno temu była moją kochanką, a teraz przyjaciółką, wszystko zauważyła.

— Powinieneś zostawić obie te kobiety w spokoju, Poilarze — oświadczyła pewnego popołudnia, kiedy maszerowaliśmy łatwym szlakiem.

— Jakie kobiety? — zapytałem.

— Thissę i Hendy.

— A, obserwowałaś mnie?

— Jednym okiem. Nie musiałam się wysilać. Śpij ze Stum, jeśli chcesz. Śpij z Tenildą. Ale nie z tamtymi dwiema.

— Tamte dwie to jedyne, które mnie naprawdę interesują, Galii.

Roześmiała się.

— Nawet ja ciebie kiedyś interesowałam.

— Kiedyś tak — przyznałem.

— A teraz jestem dla ciebie zbyt tłusta? Wolisz, zdaje się, smuklejsze kobiety.

Mówiła wesołym tonem, ale czułem, że kryje się za nim powaga.

— Kiedy byliśmy młodzi, uważałem, że jesteś piękna. Teraz też tak sądzę. Spędzę dzisiaj z tobą noc, jeśli chcesz, Galii. Zawsze jesteś moją drogą przyjaciółką.

— Przyjaciółką tak. Rozumiem cię. — Wzruszyła ramionami. Nie obrażała się łatwo w tych sprawach. — Jak sobie życzysz. Jednak jeśli chcesz się kochać, trzymaj się z daleka od tamtych dwóch. Nic z tego dobrego nie wyniknie. Thissa jest wrażliwa i łatwo ją urazić, a poza tym jest Czarownicą. Hendy jest taka dziwna. Wybierz Stum, Poilarze. To dobra kobieta. Silna jak ja.

— Ale zbyt prosta. I za bardzo przyjaźni się z Min. Myślę, że mnie rozumiesz. Przyjaźń między kobietami to dobra rzecz, ale mężczyzna czuje się nieswojo, kiedy podczas Zmian ona jest myślami przy przyjaciółce.

— Więc Tenilda. Piękna, inteligentna i ma dobre serce.

— Galii, przestań, proszę!

Rzeczywiście spędziłem z nią tę noc, gdyż nadal mi się podobała, nawet jeśli pożądanie już osłabło. Czułem się jak w towarzystwie ulubionej kuzynki albo siostry. Leżeliśmy razem, śmialiśmy się i opowiadaliśmy sobie historyjki z dawnych czasów, a potem spokojnie i leniwie zrobiliśmy Zmiany. Galii szybko zasnęła i zaczęła chrapać. Jej duże, ciepłe ciało dawało ukojenie, ale słowa nie pozwalały mi zapaść w sen. Według niej Thissa jest słaba i łatwo zrobić jej przykrość, a Hendy bardzo dziwna. Czy to właśnie mnie pociągało? Czyżby Galii miała rację, że powinienem o nich zapomnieć?


Gdy nabraliśmy pewności, że podróż na sam Wierzchołek będzie równie łatwa jak dotąd, dotarliśmy do miejsca, gdzie wszystkie szlaki najwyraźniej się kończyły. Zdarzało się to już wcześniej i w końcu znajdowaliśmy jakiś sposób, by obejść przeszkodę. Tym razem jednak wyglądało na to, że nie ma stąd dalszej drogi.

Szliśmy wschodnią stroną Ściany. Północny wiatr wiał nam prosto w twarz, a powietrze było czyste i świeże jak młode wino. Daleko w dole mogliśmy dostrzec srebrną linię, która musiała być gigantyczną rzeką wijącą się przez odległą niebieską dolinę, choć nam wydawała się nie szersza od włosa. Maszerowaliśmy szybkim krokiem, śpiewając radośnie. Późnym popołudniem ścieżka skręciła ostro na zachód i nagle znaleźliśmy się przed gigantycznym pęknięciem wcinającym się głęboko w Kosa Saag. Miało wiele mil szerokości, ciągnęło się z północy na południe i dalej na zachód, jak daleko sięgaliśmy wzrokiem, jakby od tego miejsca Ściana dzieliła się na dwie części.

Zatrzymaliśmy się zdumieni wspaniałością i ogromem tego, co ukazało się naszym oczom. Wszędzie widzieliśmy nowe szczyty, różowe skały z czarnymi żyłkami, całą armię szczytów różnej wielkości wznoszących się majestatycznie nad nami po obu stronach szczeliny. Zapalały się na nich błyskawice. Pierzaste chmury jak niebiańskie welony płynęły na południe chłostane potężną wichurą.

Nigdy nie widziałem takiego piękna. Cudowna muzyka wypełniła moją duszę. Musiałem walczyć o oddech. Co za wspaniały to był widok! Tak imponujący, że aż mnie przerażał. Wydawało się, że otwiera się tutaj niebo i przez okno z przyszłości wydostaje się dziwne światło. Byłem pewien, że to światło z innych dni, czasu biegnącego wstecz, wydarzeń z końca świata. Spacerowali tam bogowie. Słyszałem ich dudniące kroki. Zastanawiałem się, czy Pierwszy Wspinacz szedł tędy w swojej pionierskiej podróży, czy spoglądał na ten widok, który tak mnie oszołomił. Na pewno. Musiał go widzieć. I zainspirowany jego wspaniałością, kontynuował podróż do siedziby bogów. Podobnie jak ja. Podobnie jak ja.

Stałem wytrzeszczając oczy, pogrążony w nabożnym lęku.

— To Kraina Sobowtórów. Widzimy tylko jej światło, bo nie możemy zobaczyć samej krainy — powiedział do mnie Naxa.

— Sobowtórów?

— Naszych drugich ja, doskonałych i niezniszczalnych. Żyją w Drugim Świecie, który wisi na niebie do góry nogami i dotyka najwyższych rejonów Ściany. To wszystko jest opisane w Księdze Drugiego Świata.

— Nie znam tej księgi — stwierdziłem. — Musisz mi któregoś dnia więcej o niej powiedzieć.

— Dobrze.

Naxa rzucił mi irytujący uśmieszek. Wiedziałem, że nigdy więcej nie usłyszę od niego o Drugim Świecie. Przysiągłem sobie jednak, że dowiem się o nim z innego źródła.

Nie mogłem oderwać wzroku od wyniosłych szczytów. Wszędzie wokół widzieliśmy skalne iglice sięgające Nieba. Ze wszystkich stron sterczały w niebo niedostępne piramidy. Niektóre płonęły różowymi płomieniami zachodzącego Ekmeliosa. Inne, zapewne pokryte śniegiem, jaśniały taką bielą, że nie mogliśmy na nie długo patrzeć. Przepaście spinały jasne tęcze. Pod nami skalne siodła schodziły w ciemną bezdenną otchłań. Daleko w dole widzieliśmy wierzchołki gigantycznych czarnych drzew, które musiały być pięćdziesiąt razy wyższe od człowieka.

Gdy tak staliśmy, podziwiając te wszystkie wspaniałości, podszedł do mnie Dom Klown.

— Poilarze, ścieżka kończy się sto kroków przed nami — powiedział cicho.

— To nie jest chwila na żarty, Dom.

— Nie żartuję. Ścieżka opada w nicość. Właśnie to odkryłem. Nie ma stąd innej drogi.

Mówił prawdę. Nasz szlak biegnący skrajem urwiska zwężał się stopniowo, a w końcu znikał zupełnie. Poszedłem nim do samego końca. Przywarłem plecami do szorstkiej skały i z lękiem zerknąłem w smaganą wiatrem pustkę. Po jednej stronie miałem Ścianę, po drugiej przepaść. Pozostawał tylko jeden kierunek: ścieżka, którą przyszliśmy. Ugrzęźliśmy w skalnej pułapce. Straciliśmy wiele dni, a nawet tygodni. Doszedłem do wniosku, że nie mamy innego wyboru jak zawrócić i maszerować w dół, dopóki nie znajdziemy innego podejścia.

— Nie — powiedział Kilarion. — Wejdziemy w Ścianę.

— Co? — zapytałem. — Na górę?

Wszyscy zaśmiali się z pomysłu biednego Kilariona.

— Na górę — potwierdził. — To się da zrobić. Niedaleko stąd znajduje się miejsce, gdzie zbocze jest popękane i nierówne. Znajdziemy mnóstwo chwytów. Uda nam się.

Spojrzałem za siebie. Zobaczyłem nagą pionową skałę, która wznosiła się tak wysoko, że aż mnie zabolał kark. W popołudniowym cieniu dostrzegłem w górze kilka występów.

— Nikt tędy nie wejdzie, Kilarionie.

— Ja wejdę. Ty też. Wszyscy wejdziemy. Nie jest tak wysoko, jak się wydaje. Wejdę na górę i pokażę wam. A potem pójdziecie za mną. Inaczej będziemy musieli zawrócić do miejsca, gdzie zginął Stapp, zanim znajdziemy inną drogę. Wolę iść tędy, niż znowu zobaczyć grób Stappa.

Kilarion już nam udowodnił, że jest dobry w wyszukiwaniu szlaków, pokonywaniu Kosa Saag. Może i tym razem miał rację. Robiło się jednak zbyt późno, żeby tego dnia podejmować próbę.

— Zawrócimy, żeby znaleźć miejsce na obozowisko, i zostaniemy tam na noc. Rano ty i ja spróbujemy wejść na tę ścianę, Kilarionie — zaproponowałem.

— Wiem, że nam się uda.

— Wiesz, że tobie się uda. Ja chciałbym mieć pewność, czy pozostali dadzą radę.

Ruszyliśmy w gęstniejących ciemnościach, żeby poszukać dogodnego miejsca na obóz. W podnieceniu nikt wcześniej nie zauważył, że szlak robi się coraz węższy. Idąc teraz tą samą drogą, pomyślałem, że będziemy musieli dojść do poprzedniego obozowiska, co oznaczało wiele godzin ryzykownego marszu po nocy. Okazało się jednak inaczej. Odpowiednie miejsce na obóz, którego nie zauważyliśmy wcześniej, leżało zaledwie godzinę marszu od końca szlaku, obok małego strumyka. Rozbiliśmy się na niewielkim terenie, słuchając poświstów wiatru.

Rano Kilarion i ja wyruszyliśmy razem, by spróbować wspinaczki.

Obaj dźwigaliśmy pełne plecaki. Inaczej sprawdzian byłby bez sensu. Kilarion miał wybrać miejsce, od którego mieliśmy zacząć. Chodził po szlaku w tę i z powrotem przez prawie godzinę, zanim się na nie zdecydował.

— Tutaj — oświadczył wreszcie.

Spojrzałem w górę. Ściana wydawała się gładka i całkiem pionowa.

— Stąd sączy się woda — wyjaśnił. — Widzisz? W skale będą pęknięcia.

Wyjęliśmy liny i opasaliśmy się nimi. Potem odwróciliśmy się do siebie plecami, żeby przystosować lewe dłonie do wspinaczki. Jak większość mężczyzn, nie lubię dokonywać żadnych zmian kształtu w obecności obcej osoby mojej płci. Wyglądało na to, że podobnie jest z Kilarionem. Kiedy odwróciliśmy się znowu do siebie, wysunęliśmy przyssawki. Zobaczyłem, że Kilarion zerka na moją chromą nogę, jakby się zastanawiał, dlaczego nic z nią nie zrobiłem. Nie powiedział jednak tego. Spojrzałem na niego hardo, dając mu do zrozumienia, że nie mogę zmienić nogi i że w żadnym razie nie będzie mi przeszkadzała. Sięgnąłem do plecaka, gdzie trzymałem małego bożka Sandu Sando, którym Streltsa rzuciła we mnie w dniu Wymarszu, i potarłem go dwa razy na szczęście.

— Gotowy? — zapytał.

Wbił hak w skałę, podciągnął się i zaczął się wspinać po gładkiej pionowej ścianie.

Kiedy łącząca nas lina naprężyła się, ruszyłem za nim. W czasie lat szkolenia wspinałem się na wiele skalnych ścian, ale nigdy na taką jak ta. Powiedziałem sobie jednak, że zamiast myśleć o czekającym mnie zadaniu, muszę się skupić na poszczególnych czynnościach. Kilarion szedł się szybko i zwinnie, wyszukując najlepsze chwyty. Tak jak przypuszczał, skała była pocięta szczelinami. Trafiały się również występy i nawet wąskie listwy, niewidoczne z dołu. Chwytałem się występów. Klinowałem całą dłoń, a czasami ramię w ryski. Używałem haków i przyssawek, żeby pokonać gładsze odcinki. Wspinałem się szybko i sprawnie, chcąc dotrzymać kroku Kilarionowi.

Przy wspinaczce ważną rzeczą jest używanie nóg. Ręce są sprawne, ale szybko się męczą, jeśli muszą znosić duże obciążenie. To dlatego Kilarion patrzył na mnie z powątpiewaniem. Ponieważ szedł pierwszy, gdyby zaczął spadać ja musiałbym utrzymać nas obu. Pewnie się zastanawiał, czy moja kaleka noga jest dość silna.

Zamierzałem mu to udowodnić. Żyłem z tą nogą przez dwie dziesiątki lat. Zaniosła mnie aż na Kosa Saag. Zaniesie mnie również na tę skałę i na Wierzchołek.

Ostrożnie wsuwałem palce stóp w szczelinę, szukając rękami, czego by się tu chwycić. Dopiero gdy dobrze się trzymałem, podciągałem się wyżej. Chroma noga nie sprawowała się przy tym gorzej niż zdrowa. Musiałem ją tylko stawiać pod innym kątem, to wszystko.

Pierwsze minuty były łatwe. Potem zaczęły się trudności. Stwierdziłem, że muszę daleko wyciągać ramiona, żeby znaleźć chwyt, a nawet sięgać po niego na doskok. Raz pod dotknięciem mojej ręki kawałek ściany ukruszył się jak zbutwiałe drewno. Na szczęście miałem wtedy dobre stopnie.

Słyszałem własny ciężki oddech. Serce mi waliło. Może trochę się bałem. Kilarion szedł jednak niestrudzenie, a ja nie chciałem, by doszedł do wniosku, że nie nadążam. Tak jak mnie szkolono, planowałem kilka ruchów naprzód, obmyślając następne, dokonując obliczeń. Najpierw ten chwyt, potem tamtem stopień, a potem tamten.

Raz popełniłem głupi błąd, bo zerknąłem przez ramię, żeby się przekonać, jak wysoko dotarłem. Zobaczyłem przepaść, która wydała mi się bezdenna. Żołądek podszedł mi do gardła, serce się ścisnęło, a lewa noga zaczęła gwałtownie drgać, kopiąc rytmicznie w powietrze.

Kilarion poczuł moje ruchy, które przenosiły się po linie.

— Tańczysz, Poilarze?

To jedno rzucone lekkim tonem pytanie wystarczyło. Wybuchnąłem śmiechem i strach mnie opuścił. Skoncentrowałem się znowu na wspinaczce.

Konieczna jest całkowita koncentracja. Należy widzieć przed sobą tylko małe rysy i lśniące krystaliczne orzeszki. Piałem się wciąż w górę i w górę. Przesuwałem się centymetr po centymetrze między dwoma równoległymi grzebieniami tworzącymi coś w rodzaju wąskiego komina. W następnej chwili wisiałem na skalnym rogu nie dłuższym niż mój wewnętrzny kciuk. Potem znowu przywierałem policzkiem do skały, a stopami szukałem na ślepo jakiegoś oparcia. Ramiona mnie bolały, język miałem spuchnięty.

Nagle przed oczami ukazała mi się jakaś ręka i usłyszałem dźwięczny śmiech Kilariona, który złapał mnie za nadgarstek i wciągnął po chropowatej ścianie na górę. Przetoczyłem się przez krawędź i położyłem na ziemi.

— Widzisz? — powiedział. — To nic wielkiego!

Byliśmy na szczycie. Wspinaczka trwała całe wieki albo tylko chwilę. Nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko, że dokonaliśmy tego. Po drodze nieraz myślałem, że zginiemy. Teraz jednak, kiedy leżałem śmiejąc się i dysząc, stwierdziłem, że Kilarion ma rację i że to naprawdę nie było takie trudne.

Po jakimś czasie wstałem. Znajdowaliśmy się na rozległym płaskowyżu. W pierwszej chwili pomyślałem, że doszliśmy do samego Wierzchołka, do szczytu Kosa Saag, gdyż teren we wszystkich kierunkach był równy. Potem spojrzałem w dal i zobaczyłem na południu następną część Ściany wyrastającą z płaskowyżu. Zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.

Był to paraliżujący widok. Dostrzegłem wielką, lśniącą, bladoczerwoną skałę, przesłoniętą u podstawy przez mgliste poranne powietrze i znikającą w gęstych chmurach. Ciągnęła się w nieskończoność, zwężając stopniowo. Wyglądało to jak góra stojąca na górze. Uświadomiłem sobie, że cała Ściana musi być taka. Nie jest to jedna góra, lecz całe pasmo, ogromne u podnóża i coraz węższe bliżej Wierzchołka. Nic dziwnego, że z doliny nie mogliśmy dojrzeć wyższych partii Ściany. Były ukryte przed wzrokiem przez naturalne fortece utworzone przez niższe poziomy. Teraz do mnie dotarło, że tak naprawdę dopiero rozpoczęliśmy wspinaczkę. Docierając do tego plateau, zakończyliśmy zaledwie pierwszy etap pierwszego etapu. Zostawiliśmy za sobą podnóże gigantycznej góry, jaką jest Kosa Saag. Serce we mnie zamarło, kiedy zrozumiałem, że nasza podróż do tego miejsca stanowi tylko prolog. Przed nami wznosiły się różowe schody rysujące się na tle złowrogiego fioletowego nieba.

Odwróciłem wzrok. Później stawimy czoło temu przerażającemu ogromowi. „Wystarczy trudu jak na jeden dzień” — mówił Pierwszy Wspinacz i jak zawsze miał racje.

— No i co? — zapytał Kilarion. — Myślisz, że inni dadzą sobie rade?

Wyjrzałem za krawędź urwiska. Szlak kończący się u podstawy pionowej ściany leżał niewiarygodnie daleko w dole. Z tej wysokości wydawał się nie szerszy od nitki. Nie mogłem uwierzyć, że zdobyliśmy z Kilarionem tak niedostępną skałę. A jednak tego dokonaliśmy. I z wyjątkiem paru trudnych chwil była to całkiem prosta wspinaczka albo tak mi się teraz wydawało. Mogło być znacznie gorzej, powiedziałem sobie. Dużo dużo gorzej.

— Oczywiście — odparłem. — Wszyscy sobie poradzą.

— To dobrze! — Kilarion klepnął mnie po plecach i uśmiechnął się szeroko. — Teraz zejdziemy i powiemy im to. Chyba że wolisz tu na mnie zaczekać. Co?

— Ty zaczekaj, jeśli chcesz — powiedziałem. — Muszą to usłyszeć ode mnie.

— Więc obaj zejdziemy.

— W porządku. Chodźmy obaj.


Schodziliśmy śmiało, nawet brawurowo, szybko zjeżdżając na linach z półki na półkę. Tak działa to górskie powietrze oraz radość z pokonania strachu i osiągnięcia celu. Dobrze, że w podnieceniu nie odpadliśmy od ściany i nie zlecieliśmy w przepaść. Szybko znaleźliśmy się na dole i pobiegliśmy do obozu z wieścią o naszym sukcesie.

— To niemożliwe — stwierdził od razu Muurmut. — Oglądałem wczoraj tę ścianę. Jest zupełnie pionowa. Nikt nie da rady jej przejść.

— Kilarion i ja właśnie to zrobiliśmy.

— Ty tak twierdzisz. Miałem ochotę go zabić.

— Uważasz, że kłamię?

— Nie bądź głupcem, Muurmut — powiedział Kilarion niecierpliwie. — Oczywiście, że weszliśmy. Dlaczego mielibyśmy kłamać? Nie było to takie trudne, jak się wydaje.

Muurmut wzruszył ramionami.

— Może tak, może nie. Twierdzę, że to niemożliwe. Pozabijamy się. Jesteś najsilniejszy z nas, Kilarionie. A ty, Poilarze, wspiąłbyś wszędzie tylko za pomocą języka. Ale czy Thissa da sobie radę? Albo Hendy? A twój kochany Traiben?

Sprytnie wymienił trzy najważniejsze dla mnie osoby.

— Wszyscy sobie poradzimy — odparłem ostro.

— A ja mówię, że nie. Uważam, że to zbyt niebezpieczne. Nienawidziłem go za sianie zwątpienia, kiedy akurat potrzebowaliśmy pewności siebie.

— Co więc proponujesz, Muurmucie? Żebyśmy rozwinęli skrzydła i wlecieli na górę?

— Proponuję, żebyśmy wrócili po własnych śladach i znaleźli bezpieczniejszą drogę.

— Nie ma bezpieczniejszej drogi. Możemy najwyżej wrócić do wsi jak tchórze, ale ja tego nie zrobię.

Rzucił mi groźne spojrzenie.

— Jeśli wszyscy zginiemy na tej skale, Poilarze, kto dotrze na Wierzchołek?

Sprzeciwiał się tylko z przekory i obaj o tym wiedzieliśmy. Nie było innej drogi. Korciło mnie, żeby go zdzielić, ale zachowałem spokój.

— Jak chcesz, Muurmucie. Zostań sobie tutaj. Reszta pójdzie dalej, ryzykując życie.

— Czyżby? — zapytał.

— Niech sami zadecydują — powiedziałem.

Tak więc odbyło się coś w rodzaju nowych wyborów. Zapytałem, kto idzie ze mną i z Kilarionem. Traiben, Galii, Stum, Jaif i kilka innych osób natychmiast podniosło ręce. Jak zwykle ci, na których mogłem polegać. Widziałem wahanie na twarzach stronników Muurmuta, Seppila i Talbola, a także na twarzy Naxy, paru innych mężczyzn i wielu kobiet. Przez chwilę myślałem, że zagłosują przeciwko mnie, co by oznaczało, że przestanę być przywódcą. Niektórzy niezdecydowani i najbardziej bojaźliwi przysunęli się chyłkiem do Muurmuta, jakby zamierzali z nim zostać. I wtedy Thissa podniosła rękę. Okazało się to punktem zwrotnym. Reszta pośpiesznie zagłosowała za wspinaczką. W końcu Seppil i Talbol jako jedyni pozostali przy Muurmucie, zerkając na niego niepewnie.

— Mamy was teraz pożegnać? — zapytałem. Muurmut splunął.

— Pójdziemy pod przymusem. Niepotrzebnie narażasz nasze życie, Poilarze.

— Narażam także swoje — odparłem. — Zresztą po raz drugi dzisiaj. — Odwróciłem się od niego i podszedłem do Thissy, której decyzja przeważyła szalę na moją korzyść. — Dziękuję — powiedziałem.

Przez jej twarz przemknął uśmiech.

— Nie ma za co, Poilarze.

— Same kłopoty z Muurmutem. Mam ochotę zrzucić go w przepaść.

Cofnęła się wstrząśnięta. Widziałem, że wzięła moje słowa poważnie.

— Nie mówiłem tego serio — uspokoiłem ją.

— Gdybyś go zabił, miedzy nami byłby koniec.

— Nie zabiję go, jeśli mnie do tego nie zmusi — powiedziałem. — Ale nie płakałbym zbyt długo, gdyby przydarzył mu się jakiś wypadek.

— Poilarze! — Wyglądała na przerażoną.

Może Galii miała racje, twierdząc że Thissa jest bardzo wrażliwa?


Podzieliliśmy się na dziesięć grup po cztery osoby. Jedna składała się tylko z Kilariona, Thissy i Gryncindil, ponieważ po śmierci Stappa w jeziorze smoły została nas nieparzysta liczba. W mojej grupie znajdował się Traiben, Kreod i Galii. Związaliśmy się linami. Jako pierwsi i ostami szli mężczyźni, bo byli silniejsi, a w środku kobiety. W mojej grupie jednak zadbałem o to, żeby Traiben znalazł się między mną a Galii, gdyż był słaby, a Galii silna jak mężczyzna. Pozwoliłem Muurmutowi iść z jego przyjaciółmi, Seppilem, Talbolem i Thuimanem, chociaż przydaliby się do pomocy kobietom. Pomyślałem jednak, że w razie czego niech spadają wszyscy. Miłej drogi.

Prowadził Kilarion. Szedł teraz znacznie bardziej ostrożnie, mając pod opieką Thissę i Gryncindil. Zrozumiałem, że podczas próbnej wspinaczki celowo rzucał mi wyzwanie, żebym dotrzymał mu kroku. Kiedy jego grupa znalazła się już dość wysoko na skale, poprowadziłem swój wyciąg trochę na lewo od nich, żeby uniknąć strącanych kamyków. Ghibbilau Ogrodnik powiódł następną grupę składającą się z Tenildy, Hendy i Gazina. Po nich szedł Naxa, Ment Zamiatacz, Min i Stum, a potem Bress Cieśla, Hilth z Budowniczych, Ijo Uczony i Scardil Rzeźnik. Od czasu do czasu rozlegał się pode mną nerwowy śmiech. Tym razem jednak przezornie się nie oglądałem.

W połowie drogi Traiben znalazł się w kłopotach.

— Nie sięgam do chwytu, Poilarze!

— Wygnij się w biodrach. Wyciągnij się.

— Zrobiłem to. Nadal nie sięgam.

Ostrożnie spojrzałem w dół, koncentrując wzrok tylko na Traibenie, żeby nie widzieć tego, co jest pod nim. Tkwił w niewygodnej pozycji zaledwie kilka stopni pode mną i desperacko próbował chwycić się ostrego pipanta czerwonej skały, który znajdował się poza jego zasięgiem.

— Podejdę wyżej — powiedziałem. — Wyciągnę cię na linie. Ruszyłem w górę. W piersi płonął mi ogień. To była moja druga wspinaczka tego dnia. Dotarłem najdalej, jak zdołałem, uważając jednocześnie, żeby ciężar Traibena nie oderwał mnie od skały. Galii zobaczyła, co się dzieje, i zawołała, że będzie mnie ubezpieczać. Miałem jednak wątpliwości, czy zdoła nas utrzymać, jeśli zacznę spadać, pociągając Traibena za sobą.

— Nie mogę go dosięgnąć — mruknął Traiben.

Mówił tak, jakby każde słowo kosztowało go wiele wysiłku.

— Zmiana! — krzyknęła Thissa z góry. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że wychyla się przez krawędź urwiska. Gwałtownie robiła magiczne znaki, wysuwając w naszą stronę kciuki jak małe rogi. — Możesz wydłużyć ramię, Traibenie! Wyciągnij je!

Oczywiście. Niech je wydłuży. Po co innego bogowie dali nam dar zmiany kształtu?

— Zrób to — powiedziałem.

Dokonywanie Zmian nie jest proste, kiedy człowiek boi się o życie. Obserwowałem, jak Traiben drżąc stara się przekształcić proporcje ciała, rozluźniając kości barków i rąk. Gdybym mógł, poszedłbym mu na pomoc. Musiałem jednak asekurować grupę. Zaczęły mnie boleć ramiona. Zastanawiałem się, jak długo wytrzymam. W pewnym momencie usłyszałem dziwny chichot. Rzuciłem spojrzenie w stronę Traibena i zobaczyłem, że jest niesamowicie zniekształcony. Lewe ramię miał znacznie dłuższe niż prawe, a ciało wygięte w łuk. Ale sięgnął do chwytu i podciągnął się. Naprężenie liny zelżało, a ja przywarłem do ściany i odetchnąłem głęboko.

Reszta była już łatwa. Po raz drugi tego ranka wszedłem na skalną ścianę. Wciągnąłem Traibena i Kreoda, a Galii poradziła sobie sama. Wyglądała tak świeżo, jakby zrobiła mały spacerek. Kolejno zjawiły się pozostałe grupy. Zebraliśmy się na płaskowyżu. Widziałem, że wszyscy rozglądają się ze zdumieniem, zaskoczeni rozmiarami płaszczyzny, na którą Kilarion nas przyprowadził.

— W którą stronę teraz pójdziemy? — zapytała Fesild. — Gdzie jest Ściana?

— Tam — powiedziałem, wskazując odległy różowy masyw ledwo widoczny na południowym zachodzie za zasłoną białych chmur i gęstej mgły.

Wszystkim zaparło dech. Początkowo wzięli różowy blask na horyzoncie za niebo, ale teraz zrozumieli, że patrzą na prawdziwą Ścianę, Ścianę wielu Królestw, o których opowiadają legendy, na sam główny masyw góry ukryty wśród zacięć i wąwozów. Właśnie jego mieliśmy zdobyć.

— Tak daleko? — szepnęła.

Wielu z nas jęknęło w duszy na myśl o odległości, którą będziemy musieliśmy pokonać, żeby podjąć wspinaczkę. Chwilę później Fesild uzmysłowiła sobie, jakie trudy nas czekają, kiedy już tam dotrzemy.

— I tak wysoko! — dodała cicho.

Wszyscy milczeliśmy, wpatrując się w oblaną światłem słonecznym gigantyczną górę, która wyrastała w oddali. Duma z tego, że udało się nam wdrapać na skałę, rozwiała się na myśl o tym, czego jeszcze musimy dokonać.

Загрузка...