17

Szliśmy dalej, a Świat się zmieniał. Za nami stawał się coraz bardziej płaski i szeroki, a przed nami zwężał się do szerokości igły. Wokół pojawiały się dziwne nowe krainy i zostawały w tyle, jakbyśmy siedzieli na skale tkwiącej nieruchomo w rzece. I przez cały czas wywierały na nas wpływ dwie potężne nowe siły. Jedną z nich był zew Kavnalłi, która nie czekała długo, by się nam ujawnić, a drugą obecność Thrance’a. Wraz z jego przybyciem wkroczyliśmy w nową, mroczną fazę naszej Pielgrzymki. Zdawali sobie z tego sprawę nawet najmniej spostrzegawczy z nas. Może Thrance nie był demonem — szybko przestałem tak myśleć choćby w żartach — ale transformacja, jaką przeszedł w krainie Kavnalli, zmieniła go w dziwnego, gwałtownego człowieka, istotę jak z nocnego koszmaru. Jego wysoka, monstrualnie zdeformowana postać górowała nad nami jak sama Ściana.

Był w nim jakiś nieodparty magnetyzm. Czułem go wyraźnie. Niczego nie brał poważnie, wszystko traktował jako okazję do śmiechu, do rzucenia kąśliwej uwagi tam, gdzie właściwsze byłoby dobre słowo. Spodziewaliśmy się tego i nawet bawił nas ten sposób bycia. Nie wątpiliśmy, że jest bohaterem, człowiekiem o ogromnej sile i wytrzymałości. Zarazem jednak miał trudny charakter, malkontenckie usposobienie i rzeczywiście zakłócał nam spokój, dokładnie jak przewidział Muurmut.

Zawsze wybierał sobie spośród nas faworytów, lecz często ich zmieniał. Jednego dnia szukał mojego towarzystwa, następnego Kilariona, a jeszcze kiedy indziej maszerował z Galii u jednego boku i Tuli Klownem u drugiego. Gdy ktoś go nie interesował, mówił mu wprost: „Odejdź, nudzisz mnie”. Powiedział to Muurmutowi. Powiedział Naxie. Ale usłyszał to także Jaif Śpiewak o dobrym sercu i czystej duszy i nie mógł zrozumieć dlaczego.

Chociaż był odrażający, fascynował zwłaszcza kobiety. Tylko Thissa trzymała się od niego z daleka. Szczególnie podobał się Gryncindil. Często widziałem, jak przepycha się, żeby znaleźć się u jego boku. Nie poprawiało to nastroju Muurmuta, który zrzędził i mruczał coś pod nosem. Ale w nocy Thrance zawsze spał sam, przynajmniej na początku podróży. Przez jakiś czas wydawało mi się, że wcale nie interesuje go robienie Zmian w zwykłym znaczeniu tego słowa. Dokonała się w nim oczywiście ogromna Zmiana i jego styl życia różnił się teraz całkowicie od naszego. Myliłem się jednak.

Nigdy nie mówił o swoim życiu w wiosce ani o losie Czterdziestki, z którą wyruszył wiele lat temu na Ścianę, ani też o sobie czy swojej przeszłości. Majestatyczny Thrance z mojego dzieciństwa, którego często obserwowałem podczas zawodów, jak rzucał oszczepem lub skakał wzwyż, umarł i został pogrzebany gdzieś w zdeformowanym ciele. Zamiast rozmawiać, potrafił tylko żartować, kpić, szydzić, drwić i rzucać zagadki. Może najbardziej tajemniczą jego cechą była zmienność nastrojów. Często był wylewny i energiczny, pędził do przodu pomimo kalectwa i wołał do nas wesoło, żebyśmy mu dotrzymali kroku, a potem nagle stawał się ponury i nieobecny, jakby na zmiany-wstępował w niego bóg albo zły duch. A gdy go opuszczał, nie zostawało nic oprócz powłoki. Zmiana mogła nastąpić trzy razy w ciągu pięciu minut. Nikt nie wiedział, z jakim Thrance’em będzie się miał do czynienia za chwilę.

Po jakimś tygodniu pozbył się Muurmuta.

Nigdy nie poznałem prawdy. Pewne jest tylko, że powodem była Gryncindil. Podobno poszła w nocy do Thrance’a, a on ją przyjął. I tyle, jeśli chodzi o moją teorię, że nie potrzebował robić Zmian. A potem — tak uważał Kath, który spał obok i słyszał kłótnię — podszedł do nich Muurmut, żeby zabrać kochankę.

To było dziecinne posunięcie, gdyż Muurmut i Gryncindil nie związali się ze sobą na stałe — takie związki są nie do pomyślenia na Kosa Saag — i Gryncindil mogła spać, z kim chciała. Muurmut nie mógł jednak tego znieść. Tej nocy doszło do sprzeczki między Thrance’em a Muurmutem. Sam ich słyszałem. Nabrzmiałe gniewem głosy niosły się daleko, ale byłem zbyt zmęczony po całym dniu marszu, żeby poświęcić im uwagę, a jeszcze Hendy przyciągnęła mnie do siebie, mówiąc sennym głosem, że to nic ważnego. Rano stwierdziliśmy, że Muurmut zniknął.

— Gdzie on jest? — zapytałem, bo jego obecność zawsze rzucała się w oczy, podobnie jak jego brak. — Kto go widział?

Thrance wskazał w stronę stromego zbocza za nami.

— Zrezygnował z naszego towarzystwa.

— Co takiego?

— Bał się iść wyżej. Tak mi powiedział. Nie chciał, żeby jego dusza została pożarta. A ja rzekłem: „Tak by się stało, Muurmucie. Powinieneś wrócić do domu. Idź do wioski, Muurmucie, i poproś, żeby cię przyjęli”. Posłuchał mojej rady i poszedł. Będzie jednym z Tych Którzy Wrócili, i to bardzo dobrym.

Słowa Thrance’a zdumiały mnie. Nie widziałem nigdy, żeby Muurmut przyjmował od kogokolwiek rozkazy lub by mogło go tak przerazić jakiekolwiek zagrożenie.

— Co to za bzdury? — spytałem, rozglądając się. — Gdzie jest Muurmut? Kto widział Muurmuta?

— Ale nikt nie widział. Szukaliśmy jego śladów. Ment Zamiatacz, który miał wprawę w takich rzeczach, dostrzegł trop prowadzący w dół z naszego obozu. Powiedziałem Gazinowi, Talbolowi i Naxie, żeby nim poszli. Thrance stał z założonymi rękami i śmiał się, powtarzając, że Muurmut odszedł i nikt go nie znajdzie. Po paru godzinach poszukiwacze wrócili. Czekaliśmy cały dzień, ale Muurmut się nie pojawił. Nie pozostało nam nic innego jak iść dalej. Wziąłem Gryncindil na bok i poprosiłem, by mi powiedziała, co się stało. Wiedziała tylko, że Muurmut przyszedł, kiedy spała z Thrance’em. Obaj mężczyźni rozmawiali, a potem Thrance wrócił i położył się obok niej. Tej nocy nie było księżyców. Nie miała pojęcia, którą drogą odszedł Muurmut ani dlaczego to zrobił. Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. Nie mam pojęcia, co Thrance’mu powiedział ani jaki urok na niego rzucił.

Dziwne, ale po zniknięciu Muumruta poczułem wielką pustkę w duszy. Nigdy go nie lubiłem. Sprawiał mi tylko kłopoty. Powinienem się cieszyć, że już go nie ma. Jednak nie jestem taki. Choć dokuczliwy, należał do naszej Czterdziestki i dlatego żałowałem, że odszedł, a także dlatego, że był silny i cenny dla grupy. Miałem za nim tęsknić. Przyszło mi do głowy, że zamieniając Muurmuta na Thrance-a, nie poprawiłem swojej sytuacji. Muurmuta łatwiej mi było kontrolować, chociaż stanowił siłę destruktywną dla całej grupy. Natomiast Thrance, starszy, bystrzejszy, wypalony, przez co nie tak ambitny, ale mimo to niebezpieczny, sam przyznawał, że nie dba już o nic. Większość z nas zastanawia się nad konsekwencjami własnych czynów. Ale nie Thrance. Dla niego każda chwila stanowiła coś niezależnego bez przyczyn i skutków. Zdawałem sobie sprawę, że okaże się znacznie bardziej skomplikowanym i groźnym rywalem niż Muurmut. Stwierdziłem, że będę musiał na niego uważać.

W tych dniach zbliżaliśmy się coraz bardziej do Królestwa Kavnalli.

Jak tylko opuściliśmy obóz przy czerwonych iglicach, usłyszeliśmy jej zew. Pierwszy przyszedł do mnie ze skargą Dorn. Mówił o dziwnym uczuciu, jakby mrowienia czy swędzenia w głowie. Zaraz po nim zjawiły się dwie kobiety, Scardil i Pren, a potem Ghibbilau. Poczuli ulgę, kiedy przekonali się, że nie są jedynymi, którzy coś takiego czują. Zwołałem grupę i wyjaśniłem, że doświadczają zjawiska charakterystycznego dla tego regionu Ściany i że nie ma się czego bać, przynajmniej na razie.

— Czy to Kavnalla? — zapytałem Thrance’a.

Skinął głową i wskazał w górę zbocza, uśmiechając się szeroko, jakby oczekiwał spotkania ze starym przyjacielem.

Siła przyciągania rosła z każdą godziną. Początkowo było to, jak określił Dorn, coś w rodzaju swędzenia w czaszce, ledwo zauważalne muśnięcia piórkiem, dziwne i trochę niepokojące, lecz słabe, bardzo słabe. Stawało się coraz silniejsze, aż wreszcie wyraźny głos powtarzał w głowie: „Chodź, chodź, tędy, chodź do mnie, chodź”, ten sam, który słyszeliśmy z Traibenem podczas rekonenansu. Było to wezwanie, nawet całkiem przyjemne, a nie przerażające czy przykre. Jakby matka stała z wyciągniętymi ramionami i kiwała na nas.

A skoro coś nas wzywało, byliśmy posłuszni. Szliśmy teraz stromo pod górę przez zalesione wzgórza z szarobiałego kamienia poznaczone jaskiniami. Chociaż szlak okazał się trudny i wyboisty, maszerowaliśmy z takim zapałem, jakbyśmy się ścigali. Od czasu do czasu padaliśmy na ziemię, śmiejąc się i sapiąc, aż znowu mogliśmy złapać oddech. Wtedy ruszaliśmy, wściekle przedzierając się przez krzaki jeżyn, wdrapując na głazy, pomagając sobie rękami, pnąc się wciąż w górę i w górę, coraz szybciej. Im wyżej wchodziliśmy, tym bardziej naglące stawało się wołanie. „Chodźcie do mnie! Chodźcie! Chodźcie!”. Pierwszy zaniepokoił się Traiben.

— Zaczynamy tracić kontrole nad sobą — powiedziałem wiec do Thrance’a. — Obiecałeś, że będziesz nas strzegł przed pieśnią Kavnalli.

— I będę.

— Czy nie powinniśmy podjąć jakichś środków ostrożności?

— Wkrótce. Wkrótce. Jeszcze nie ma potrzeby. — I nie dodał nic więcej, choć go naciskałem.

Chcąc nie chcąc, pędziliśmy dalej w górę. Teraz wszyscy prawie wbiegaliśmy na zbocze. Przyszło mi znowu do głowy, że pomimo protestów Thrance naprawdę jest posłańcem Kavnalli i z radością prowadzi nas ku zgubie.

Inni też zaczynali się dziwić, nie tylko Traiben. Szybkie tempo powoli dawało się we znaki ciałom i rodziło w umysłach kłopotliwe pytania.

— Dokąd pędzimy z takim pośpiechem?

— Co to za rzecz odzywa się nam w głowach?

— Czy to niebezpieczne? Powiedz nam, powiedz, Poilarze! Nie miałem nic do powiedzenia. Wiedziałem nie więcej od nich.

Czułem, że moim obowiązkiem jest podjąć jakieś działanie. Ale jakie? Thrance się wykręcał się. Często szedł w przodzie, krocząc z niezwykłą szybkością jak na człowieka, którego ciało jest tak zdeformowane. Obserwując go, przypominałem sobie promiennego młodego Pielgrzyma sprzed lat, wychodzącego z Chaty i biegnącego na czele swojej Czterdziestki drogą na Kosa Saag. Więc w tym zniszczonym ciele jest nadal ten sam Thrance — pomyślałem. Przyśpieszyłem kroku, żeby się z nim zrównać. Maszerował raźno, oddychając normalnie, jakby takie tempo było dla niego niczym.

— Nie możemy tak iść przez cały czas — powiedziałem. — Glos staje się coraz donośniejszy, a ludzie zaczynają się niepokoić. Musimy wiedzieć, co nas czeka, Thrance.

— Cierpliwości. Przyjdzie czas, to się dowiesz.

— Nie. Teraz.

— Nie, nie teraz. Przyjdzie właściwa pora. I z nową energią pognał przed siebie. Ruszyłem za nim, ale nie mogłem go dogonić i zaczęła mnie boleć noga. Jak on to robił? Musiał w nim siedzieć demon. Znowu się z nim zrównałem i próbowałem go naciskać, a on zbywał mnie uśmiechem, mówiąc że czas jeszcze nie nadszedł.

Poczułem przypływ wściekłości. Powinienem go zabić — pomyślałem — i uciekać z tego miejsca. Jeśli go nie zabiję, nigdy nas nie zostawi w spokoju i w końcu zniszczy. Bo jest demonem albo ma go w sobie.

Myśl o zabiciu Thrance’a mnie przeraziła. Próbowałem ją odpędzić. Jeszcze dzień — powiedziałem sobie, dwa albo trzy, i znowu z nim porozmawiam, ale tym razem nie pozwolę się wywinąć. Wiedziałem jednak, że się łudzę. Thrance zbijał mnie z tropu. Nigdy nie miałem do czynienia z kimś takim jak on.

Moi towarzysze robili się coraz bardziej niespokojni. Pewnej nocy po zapadnięciu ciemności przyszła do mnie delegacja złożona z Galii, Naxy, Talbola i Jaifa. Byli zmartwieni i źli po dniu szalonej wspinaczki, która wszystkich wyczerpała. Przyciąganie było teraz tak silne, że maszerowaliśmy dosłownie od świtu do zmierzchu. W końcu jednak zatrzymaliśmy się pomimo natarczywego głosu w głowach i rozbiliśmy obóz w pobliżu płytkich małych grot w zerodowanej Ścianie.

Hendy była razem ze mną w małej wilgotnej pieczarze.

— Każ jej odejść — zażądała szorstko Galii.

— O co chodzi? — zapytałem. — Chcecie mnie zamordować?

— Chcemy z tobą porozmawiać. To sprawa między tobą a naszą czwórką. Wyłącznie.

— Hendy dzieli ze mną łoże i i nie tylko. Możecie mówić przy niej.

— Nie sprawia mi to żadnej różnicy — stwierdziła Hendy cicho i zaczęła się zbierać do odejścia.

— Zostań — poleciłem, chwytając ją za nadgarstek.

— Nie — powiedziała Galii. Wydawała się ogromna, gdy tak stała w otworze małej groty. Miała zawziętą miną. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. — Każ jej wyjść, Poilarze.

Chciało mi się spać. Przypuszczani też, że w moim umyśle dokonywały się Zmiany, a głos Kavnalli był donośniejszy niż zwykle, jak dudnienie w mózgu. „Chodź, chodź, chodź”. Przez to stawałem się niecierpliwy i popędliwy. Odwróciłem się do nich plecami.

— Zostawcie mnie, dobrze? Nie jestem w nastroju, by z wami dyskutować. Powiesz mi wszystko rano, Galii.

— Porozmawiamy teraz — oświadczyła.

— Co za różnica, czy Hendy usłyszy to czy nie? — wtrącił się Talbol. — Niech zostanie.

Galii chrząknęła i wzruszyła ramionami, ale nie sprzeciwiła się.

— Wysłuchasz nas? — zapytał Talbol.

— Mówcie — zgodziłem się niechętnie.

Talbol zbliżył się do mnie kołyszącym krokiem. Pamiętałem, że był człowiekiem Muurmuta. Jak to dobrze, że Muurmut odszedł — pomyślałem. Wyobrażam sobie, jakie by mi sprawił kłopoty jako członek tej delegacji. Przyjrzałem się szerokiej płaskiej twarzy, brązowej jak skóra, której wyprawianiem zajmował się jego Dom. Co za dziwne przymierze, pomyślałem: moi przyjaciele Galii i Jaif z Talbolem i Naxą, którzy nigdy mnie zbytnio nie kochali.

— Chcemy wiedzieć, Poilarze, dlaczego pędzimy jak szaleni, nie wiedząc dokąd — powiedział.

— Idziemy do Królestwa Kavnalli — odparłem. — A potem do następnych.

— Tak, właśnie tam — odezwał się Naxa, stając obok Talbola. — I co dalej? A jeśli Thrance chce nas zaprowadzić nas do tej istoty, której wezwanie słyszymy w głowach?

— Na pewno nie — zaprotestowałem słabo, odwracając wzrok z zażenowaniem, gdyż Naxa wyraził na głos obawę, którą podzielałem. Nie mogłem się jednak do tego przyznać. — On wie, jak się przed nią obronić.

— A co to może być? — zapytała Galii.

— Nie wiem.

— Ale on zamierza nam to powiedzieć wcześniej czy później?

— Kiedy przyjdzie czas. Tak mi obiecał.

— Czyli kiedy? — spytała. — Na co czeka? Wydaje się nam, że czas już nadszedł. Tak dobrze chronił swoją Czterdziestkę, że tylko on przeżył. Mój brat był członkiem jego grupy, Poilarze. A teraz dzień po dniu pędzimy w stronę tej twojej Kavnalli, głos staje się coraz silniejszy, a Thrance nic nam nie mówi.

— Powie. Wiem, że powie.

— Wiesz? Tak myślisz? Wierzysz? Masz nadzieję? Co, Poilarze? — Wielka, mocno zbudowana Galii stała przede mną jak wieża, a jej oczy płonęły w mroku pieczary. — Dlaczego nie zażądasz, żeby ci powiedział teraz? Ty jesteś przywódcą czy on? Kiedy nam powie, jak mamy się bronić?

— Powie — powtórzyłem z mniejszym przekonaniem. — We właściwym czasie.

— Dlaczego mu ufasz, Poilarze? Nie miałem na to odpowiedzi.

— Myślę, że powinniśmy zrzucić go ze skał — oświadczył Talbol. — Zawrócić i znaleźć inną drogę w górę, zanim przekonamy się, że nie ma powrotu. Gdzieś blisko działa ogień zmian. Jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie. A on nas tam prowadzi.

— Właśnie — włączył się Jaif, który do tej pory milczał. — Zabijmy go teraz, kiedy jeszcze możemy.

— Zabić go? — spytałem zaskoczony.

I usłyszałem to od Jaifa, najlepszego z ludzi?

— Tak, zabić — powtórzył Jaif. Sam wydawał się trochę oszołomiony swoją śmiałością.

Galii energicznie pokiwała głową.

— To niezły pomysł, Poilarze. Wzięłam stronę Thrance’a, kiedy się zjawił, ale stwierdziłam jednocześnie, że powinniśmy go zabić, jeśli będzie stwarzał problemy. Nie mówiłam tego poważnie, ale teraz tak myślę. Jest zepsuty do szpiku kości. Tylko sprawia kłopoty, nie widzisz tego?

Naxa i Talbol również poparli pomysł pozbycia się Thrance’a i nagle wszyscy zaczęli mówić jedno przez drugie, domagając się jego śmierci i zmiany trasy. Pośród tego zgiełku słyszałem naglący głos Kavnalli, głośniejszy niż zwykle, łomoczący jak bęben. „Chodź, chodź, chodź”.

W głowie miałem zamęt, w uszach mi szumiało.

— Uspokójcie się! — krzyknąłem. W moim tonie musiało być takie napięcie, że wszyscy zamilkli z lękiem. Stali w wejściu do jaskini, gapiąc się na mnie. Potem odezwałem się spokojniej. Nie ma mowy o zabiciu Thrance’a czy kogokolwiek innego, chyba że jak tak zadecyduję. Porozmawiam z nim jutro i oświadczę, że nadszedł czas, by nas nauczył, jak się strzec pieśni Kavnalli. A on udzieli mi odpowiedzi albo pożałuje, obiecuję wam. A teraz dobranoc. Idźcie. No już.

Spojrzeli na mnie i wyszli bez słowa. W czaszce mi dudniło, jakby ktoś walił w nią młotem. Myśli się plątały.

— A jeśli oni mają rację, Poilarze? — odezwała się Hendy po dłuższej chwili. — Jeśli Thrance naprawdę jest naszym wrogiem?

— To rozprawię się z nim jak należy.

— Ale jeśli już wpadliśmy w sidła Kav…

— Ty też? — zapytałem. — Bogowie! Widzę, że nie będę miał dzisiaj spokoju.

Leżałem drżąc. Przesunęłam! dłońmi po plecach, chcąc żebym się rozluźnił. Wszystkie mięśnie miałem napięte, a głowa bolała mnie okropnie. Głos wydawał się coraz donośniejszy. „Chodź do mnie. Chodź. Chodź.” Kavnalla już nie przyzywała, lecz rozkazywała. Ogarnęła mnie rozpacz. Jak zdołamy się oprzeć tak natarczywemu wezwaniu? Zaprowadziłem grupę w paszczę lwa. Ogarnie nas ogień zmian płonący w jego jaskini i staniemy się monstrami. Dlaczego zaciągnąłem naszą Czterdziestkę do tego strasznego miejsca? Bo Thrance był kiedyś sławnym bohaterem, którego wielbiłem, bo pozwoliłem mu się zwieść przez wzgląd na to, jaki był dawniej. Powinienem go odpędzić, kiedy przyszedł do nas w krainie czerwonych skał. Zamiast tego przyjąłem go do naszej Czterdziestki i oto jak nam odpłacił. W tym momencie mógłbym go zabić własnymi rękami.

Hendy otarła się o mnie i poczułem miękkie wypukłości jej piersi. Ale nie mogłem teraz myśleć o przyjemności ani o poczuciu jedności, jakie dawały nam Zmiany. Wymruczałem przeprosiny, zerwałem się i wyszedłem w noc.

Padał lekki deszcz. Rozmyte światło kilku księżyców świeciło słabo. Zobaczyłem niedaleko poruszającą się sylwetkę i w pierwszej chwili pomyślałem, że to jeden z wartowników, Gazin albo Jekka, ale chwilę później, kiedy wzrok przyzwyczaił mi się do ciemności, rozpoznałem groteskową, wysoką postać Thrance’a rysującą się w mroku jak zjawa.

Pomachał do mnie.

— Chcesz mnie zabić? — zapytał. Mówił to niemal wesoło. — Cóż, więc jestem. Jak chcesz to zrobić? Nożem? Maczugą? Gołymi rękami, Poilarze? Zrób to i będziesz miał spokój.

— O czym ty mówisz? — spytałem.

Mój głos brzmiał jak zgrzytanie. Thrance nie odpowiedział od razu, lecz zbliżył się do mnie powoli tym swoim chwiejnym chodem, zataczając się i przechylając przy każdym niezdarnym kroku.

Odsunąłem się na wypadek, gdyby miał zamiar uderzyć pierwszy. Kiedy jednak podszedł bliżej, zobaczyłem, że jest nie uzbrojony. Poza tym nie przyjął postawy człowieka, który spodziewa się walki.

— Mam wielu wrogów w tym obozie. W porządku. Co zamierzacie zrobić?

— Podsłuchiwałeś?

— Kręciłem się tu i tam. Głosy się niosą w nocy. — Wydawał się całkowicie obojętny. — Ta Galii, pamiętam ją… Jej brat był kiedyś moim przyjacielem. Żywa dziewczyna, ale zbyt tłusta jak na mój gust. Tak sobie wtedy pomyślałem. I oczywiście była za młoda na Zmiany, kiedy opuszczałem Jespodar. Miałem kobiet na pęczki. Ale byłem piękny. — Pochylił się, wyginając plecy w krzywy łuk tak, że jego oczy znalazły się na poziomie moich. — I co, Poilarze? Naprawdę jesteś tak nikczemny, jak twierdzi ta twoja Galii i jej przyjaciele? Zabij mnie więc. A potem zajmij się Kavnallą, jak potrafisz.

— Nie będzie żadnego zabijania. Ale ta istota zwana Kavnallą przeraża nas.

— Wystarczy jej tylko zaśpiewać — oznajmił Thrance chłodno. — To cały sekret. Zamierzałem wam powiedzieć jutro. Teraz już wiesz. Śpiewaj. Śpiewaj. Otwórz usta i śpiewaj. Masz, oto cała tajemnica. Możesz mnie zabić, jeśli chcesz. Ale po co zadawać sobie trud? — I roześmiał mi się w twarz.


Było dokładnie tak, jak powiedział. Sposobem na zwalczenie pokusy okazał się śpiew. Im bardziej fałszywy, tym lepiej.

Kto by w coś takiego uwierzył? Jednak to wystarczyło, żeby się obronić przed strasznym potworem.

Rano Thrance powiedział mi, żebym wezwał całą grupę. Kiedy stanęliśmy wokół niego kręgiem, wyjaśnił, co mamy robić. Kavnalla czekała na nas po drugiej stronie białych wzgórz. Od momentu zwinięcia obozu musieliśmy zacząć śpiewać, głośno i z pasją, wywrzaskując każdą melodię, jaka nam przyjdzie do głowy. Chodziło o robienie jak największego hałasu. Chwila ciszy mogła się okazać fatalna w skutkach. Gdyby ktoś stracił głos, idący najbliżej niego mieli go chwycić mocno i ciągnąc przeprowadzić przez terytorium Kavnalli.

— A jaka jest sama Kavnalla? — zapytał Traiben.

— To straszna istota — odparł Thrance. — Potwór, który czai się, żeby wabić słabych. Co mogę ci więcej powiedzieć? To gigantyczny pasożyt, wróg naszej rasy. Śpiewaj i omiń go. Dlaczego musisz wiedzieć, jaki jest? Śpiewaj, chłopcze. Śpiewaj i biegnij szybko, a się uratujesz.

Mieliśmy tylko dwóch prawdziwych Śpiewaków, Jaifa i Dahaina. Ustawiliśmy ich na czele kolumny, obok Thrance’a, gdyż znali sekret wydobywania z siebie donośnych dźwięków przy stosunkowo małym wysiłku. Reszta, z kilkoma wyjątkami, nie miała za grosz słuchu. Nasz śpiew przypominał raczej krakanie, skrzeczenie czy też zawodzenie. Thrance uprzedził jednak, że od tego zależy nasze życie, więc śpiewaliśmy. Przeszedłem wzdłuż szeregów, by się upewnić, że wszyscy robią, jak kazał. Thissa, zawsze nieśmiała, wysnuwała z siebie cieniutką srebrną nić dźwięku. Wziąłem ją za ramiona i potrząsnąłem.

— Śpiewaj, kobieto! Na litość Kreshe, śpiewaj! — wrzasnąłem. Mała Bilair Uczona również nie potrafiła wydobyć z siebie nic więcej niż żałosne sapanie, przypuszczam, że ze strachu, więc stanąłem przy niej, wywrzaskując sprośną pijacką piosenkę, z której znałem zaledwie połowę słów. Robiłem zachęcające gesty, aż udało się jej wydobyć z siebie trochę silniejszy głos. Minąłem Naxę, który zawodził na jedną straszną męczącą nutę, ale za to bardzo donośnie, Tuli, która piskliwie śpiewała wesołą błazeńską piosenkę, Galii wykrzykującą sprośności głosem, co mógł skruszyć skały, prawie równie hałaśliwą Gryncindil i Katha intonującego hymn swojego Domu zlewającymi się frazami, Kilariona, czerwonego na twarzy i z szerokim uśmiechem wznoszącego w powietrze ochrypłe wrzaski. Śpiew Thrance’a był prymitywny, niemelodyjny, zgrzytliwy jak tarcie metalu o metal, przykry dla ucha. I tak maszerowaliśmy. Jeśli Thrance zrobił nam dowcip, musiał teraz świetnie się bawić. Z pewnością takiego hałasu, jaki robiliśmy tego ranka na Kosa Saag, świat nie słyszał.

Jednak nie zrobił kawału. Pomimo wrzasku wciąż słyszeliśmy pieśń Kavnalli, która starała się nas zwabić. „To ta droga, tędy, chodźcie… chodźcie…” Zagłuszały ją jednak nasze krzyki. Odzywała się gdzieś w głębi umysłu, słabo, nierówno i jakby z metalicznym pogłosem. Mówi się czasami, że z powodu hałasu nie słychać własnych myśli. Udało się nam to osiągnąć śpiewem. Ponieważ nie byliśmy w stanie myśleć, nie mogliśmy również ulec pokusie. Ukrywaliśmy przed sobą nalegania Kavnalli oszalałą wrzawą.

Robiąc zgiełk, rycząc i wyjąc jak banda szaleńców dotarliśmy do grani białych wzgórz i znaleźliśmy się w szerokiej niecce otoczonej przez łagodne niskie piaszczyste zbocza. Przed nami jak zwykle wyrosły nowe szczyty: poszarpane, czarne, ostre, niedostępne i przerażające, sterczały wysoko w lodowato niebieskie niebo. Nad tymi odległymi skalnymi sztyletami krążyły duże ciemne ptaki.

Bliżej, u podnóża żółtych wzgórz po lewej stronie zobaczyłem długą, nisko sklepioną jaskinię o szerokim otworze i ciemnym wnętrzu. Prowadził do niej mocno wydeptany szlak. Od razu się domyśliłem, że znajduje się w niej źródło tajemniczego głosu. Thrance zauważył, że patrzę w tamtym kierunku i zaśpiewał mi do ucha w swój kraczący, niemelodyjny sposób:

— Tam jest Kavnalla, tam jest Kavnalla!

— Tak — odśpiewałem. — Czuję przyciąganie. — Zapatrzyłem się w ciemność, przestraszony i zafascynowany. — Powiedz mi — śpiewałem dalej — czy to wyjdzie, czy to wyjdzie z jaskini?

A Thrance odpowiedział tak samo:

— Nie, nie, Kavnalla nigdzie nie wychodzi, nigdzie, nigdzie, leży i czeka, aż do niej przyjdziemy.

W tym momencie Uczona Bilair wyrwała się z grupy, nie śpiewając już, lecz tylko kwiląc i mrucząc coś do siebie. Zaczęła biec piaszczystym zboczem w stronę jaskini. Gdy to zobaczyłem, rzuciłem się w pościg. Thrance również ruszył za nią. Złapaliśmy ją w połowie wzgórza. Chwyciłem Bilair za ramie, okręciłem i popatrzyłem w oczy o dzikim spojrzeniu, na twarz wykrzywioną w dziwnym grymasie.

— Proszę… — szepnęła. — Pozwól… mi… iść…

Nie przerywając śpiewu, uderzyłem ją w twarz, niezbyt mocno, ale ogłuszyłem na moment. Bilair spojrzała na mnie oszołomiona. Zamrugała oczami i potrząsnęła głową. I wtedy na jej twarzy pojawiło się zrozumienie. Skinęła mi głową i wyszeptała kilka niewyraźnych słów podziękowania. Usłyszałem, że podejmuje piskliwą piosenkę. Puściłem ją, a ona jak przestraszone zwierzę wróciła biegiem do grupy, śpiewając najgłośniej, jak potrafiła.

Odwróciłem się do Thrance’a. Roześmiał się, a w oczach ’ pojawił mu się dziwny, diaboliczny błysk. Tym samym nieznośnym, zgrzytliwym głosem zaśpiewał:

— Pozwól, że pokażę ci Kavnallę, pozwól że pokażę ci Kavnallę!

— Co ty mówisz, co ty mówisz? — zapytałem go śpiewnie, ile miałem sił w płucach, w podobnym rytmie. To było absurdalne, że rozmawialiśmy w ten sposób. Cała grupa zatrzymała się i również wpatrywała w ciemny otwór jaskini. Wydawało mi się, że niektórzy przestali się wydzierać. — Śpiewajcie! — wrzasnąłem. — Nie przestawajcie ani na chwilę! Śpiewajcie!

Thrance złapał mnie za ramię i nachylił się.

— Możemy wejść do środka, ty i ja. Tylko zerkniemy! Tylko zerkniemy!

Dlaczego demon kusił mnie w ten sposób?

— Jak można tak ryzykować? — zaśpiewałem. — Powinniśmy iść dalej!

— Tylko zerkniemy, tylko zerkniemy. — Thrance skinął na mnie. Jego oczy były jak płonące węgle. — Śpiewaj dalej, a nic się nie stanie. Śpiewaj, Poilarze, śpiewaj, śpiewaj, śpiewaj!

To było szaleństwo. Zaczął ciężkim krokiem posuwać się w stron? jaskini, a ja podążyłem za nim wydeptanym traktem, bezradny jak niewolnik. Pozostali wskazywali na nas palcami i gapili się, ale nie zrobili nic, żeby nas powstrzymać. Myślę, że byli zbyt zdezorientowani i otumanieni bliskością potężnego umysłu Kavnalli. Tylko Traiben odłączył się od grupy i potruch-tał w naszą stronę, ale nie po to, żeby mi przeszkodzić. Biegł do nas, prosząc śpiewnie:

— Weźcie mnie też, weźcie mnie też! Oczywiście. Jego głód wiedzy był nienasycony.

I tak wbrew rozsądkowi weszliśmy do jaskini, prosto w paszczę wroga.

Nie przestaliśmy śpiewać ani na chwilę. Może straciliśmy rozum, ale przynajmniej zostało nam trochę zdrowego rozsądku. Gardło miałem zdarte i obolałe, ale nadal szczekałem, wrzeszczałem i wyłem z całych sił, podobnie jak Thrance i Traiben. We trzech robiliśmy potworny harmider. Myślałem, że ściany jaskini się zawalą pod wpływem naszych wrzasków.

Wewnątrz dominowało niesamowite szare światło. Wydobywało się z ciemnych, lśniących, cętkowanych żywych mat pokrywających powierzchnię skały. Kiedy wzrok przyzwyczaił się nam do mroku, zobaczyliśmy, że jaskinia jest głęboka i ogromna i że ta świecąca roślina oświetla nawet najdalsze zakamarki. Weszliśmy do środka. Z mat unosiły się od czasu do czasu chmury ciemnych zarodników, a z szorstkiej powierzchni wydzielał się gęsty czarny sok, jakby roślina krwawiła.

— Patrzcie, patrzcie, patrzcie, patrzcie! — zaśpiewał Thrancc coraz wyżej.

Pośrodku jaskini pełzały we wszystkie strony czarne stworzenia o woskowatej skórze. Były długie i niskie. Poruszały się na wydłużonych kończynach. Trzymając głowy nisko przy ziemi, pożerały kleistą substancję wydzielana przez maty. Miały wąskie ogony o nieprawdopodobnej długości, przypominające raczej liny.

Thrance podszedł do jednego z tych stworzeń i uniósł mu głowę.

— Patrzcie, patrzcie, patrzcie, patrzcie!

Byłem tak zdumiony, że prawie zapomniałem o śpiewaniu. Stwór miał niemal ludzką twarz! Zobaczyłem usta, nos, podbródek, oczy. Chrząknął i próbował się wyrwać, ale Thrance przytrzymał go na tyle długo, bym uświadomił sobie, że to jest ludzka twarz. Zrozumiałem, że mam przed sobą Przekształconego, że to, co czołga się przede mną w śliskiej mazi, zostało kiedyś zwabione przez zew Kavnalli. Zadrżałem na myśl, że tylu mieszkańców naszej wioski spotkał podobny los na Ścianie.

— Śpiewaj! — przypomniał mi Traiben. — Śpiewaj, Poilarze! Bo zginiesz!

Byłem odrętwiały ze zdumienia i przerażenia.

— Co to jest? Kim oni są? Znasz ich? Thrance zaśmiał się melodyjnie.

— To był Bragdar, to Stit, a to Halimar — zaśpiewał. Wskazał na tego, który niedaleko mnie tarzał się w paskudztwie pokrywającym dno jaskini. — A to Gortain.

Pamiętałem to imię.

— Gortain, który był kochankiem Lilim?

— Gortain, który był kochankiem Lilim.

Znowu zadrżałem i omal się nie rozpłakałem, gdy stanęła mi przed oczami słodka Lilim, z którą po raz pierwszy robiłem Zmiany, i która opowiedziała mi o swoim kochanku Gortainie. Poprosiła mnie: „Jeśli go spotkasz, prześlij mu ode mnie słowa miłości. Nigdy go nie zapomnę”. Gortain Lilim pełzał teraz u moich stóp, czarna woskowata istota, zmieniona nie do rozpoznania i powiązana długim ogonem z nie znanym potworem czającym się w głębi jaskini. Nie mogłem się powstrzymać. Ukląkłem i zaśpiewałem mu imię Lilim, ponieważ złożyłem jej obietnice. Miałem nadzieje, że stwór tego nie zrozumie. Myliłem się jednak, gdyż jego oczy się rozszerzyły i zobaczyłem w nich taki ból, że chętnie wyrwałbym z piersi serce, gdyby to mogło mu pomóc. Zapłakał bez łez. To był straszny widok. Obiecałem jednak Lilim, że poszukam jej Gortaina i przekażę mu od niej pozdrowienia, choć teraz tego żałowałem.

— Śpiewaj! — krzyknął Traiben. — Nie przestawaj, Poilarze! Śpiewać? Jak mogę śpiewać? Pragnąłem umrzeć ze wstydu.

Milczałem przez chwilę z pochyloną głową i w tym momencie usłyszałem głos Kavnalli grzmiący w moim umyśle jak dziesięć skalnych lawin. Nakazywała mi podejść do niej i poddać się. Zrobiłem jeden chwiejny krok. Thrance chwycił mnie jednak z nadludzką siłą i przytrzymał, a Traiben uderzył w plecy, żebym oprzytomniał. Skinąłem głową, otworzyłem usta i wydobyłem z nich wrzask, jakbym płonął żywcem, a potem następny i następny. To właśnie była moja pieśń.

— Lilim… — szepnąła istota u moich stóp głosem przypominającym raczej jęk, który jednak przebił się przez moje wrzaski jak dźwięk blaszanego bindanaya. — Zaprowadź mnie do Lilim… Lilim… chcę pójść do domu… domu… domu…

Ukląkłem przy nim. Miał twarz umazaną sokiem dziwnej rośliny. Z udręczonych oczu spłynęły czarne łzy.

— Poilarze, nie, cofnij się, cofnij się…

Nie zwróciłem uwagi na krzyk Thrance’a. Spojrzałem z litością w zrozpaczone oczy, Gortain zaś oplótł mnie ramionami jak tonący. Myślałem, że jest to braterski uścisk, ale poczułem, że stwór ciągnie mnie do siebie, szarpie, próbuje zawlec w głąb jaskini do Kavnalli. Oczywiście nie był w stanie tego zrobić, bo jego kończyny utraciły wszelką sile. Mimo to ogarnął mnie strach. Wyrwałem mu się gwałtownie i odtoczyłem. Nie myśląc nawet o tym, wyciągnąłem nóż i przeciąłem nie kończący się sznur, który łączył Gortaina z istotą czającą się w głębi pieczary. Gortain zawył, zwinął się w kłębek, wpadł w drgawki, a potem dostał gwałtownych konwulsji. Podskakiwał, wyginał się w łuk i opadał na ziemię.

— Śpiewaj! — rozkazał mi Traiben, gdyż stałem, gapiąc się bezmyślnie.

Otworzyłem usta. Wydostał się z nich kraczący, ochrypły głos. Thrance wyrwał mi nóż z ręki i zagłębił go w piersi Gortaina.

Gortain znieruchomiał. Ze wszystkich stron zbliżali się do nas, wijąc się i pełznąc, inni niewolnicy Kavnalli, jakby zamierzali nas otoczyć i zaciągnąć w mrok jaskini.

— Wychodzimy! — zaśpiewał Thtance. — Wychodzimy, wychodzimy, wychodzimy!

I uciekliśmy.

Загрузка...