4

Znowu był dwunasty elgamoira i następna Czterdziestka wyruszyła w podróż w Ścianę. Obserwowałem ich teraz z szacunkiem, gdyż na drugim roku szkolenia wiedziałem już, przez co przeszli, żeby osiągnąć cel.

Tego roku w wiosce zjawiło się dwoje Tych Którzy Wrócili. Zawsze była to pamiętna chwila, ponieważ nie zdarzała się często. Pierwszy miał na imię Kairu i przebywał na górze dziewięć lat, a kobieta o imieniu Bril wyruszyła sześć lat temu. Widziałem ich, jak szli potykając się na główny plac, brudni i obdarci, z wyrazem dumy w oczach charakterystycznym dla Tych Którzy Wrócili. Podbiegały do nich dzieci, żeby ich dotknąć na szczęście. Starsze kobiety szlochały na ulicach. Wezwano któregoś ze Świętych. Zaprowadził ich do okrągłego domu, w którym mieszkają Ci Którzy Wrócili. Później dowiedziałem się, że Bril dotarła do połowy Ściany, a Kaitu udało się dojść niemal do samego Wierzchołka. Zastanawiałem się jednak, ile w tym prawdy. Słyszałem, jak bredzą coś bez związku, zaczęła do mnie docierać prawda o Tych Którzy Wrócili. Podczas podróży tracili zmysły i wracali niezdolni do niczego. Cud, że w ogóle wracali. Nie należało oczekiwać, że powiedzą coś sensownego o tym, gdzie byli albo co widzieli. To dlatego każda nowa grupa Pielgrzymów wyrusza z taką skąpą wiedzą o tym, co ich czeka.

To wszystko nie miało dla mnie znaczenia. Poświęciłem się bez reszty swojemu celowi. Zamierzałem odnieść sukces tam, gdzie inni zawiedli.

Wyznam jednak, że próbowałem mimo wszystko wypytać Kaitu o to, co widział i co robił. Było to trzy dni po jego powrocie. Jeszcze nie zamieszkał na dobre w okrągłym domu, lecz włóczył się po ulicach. Znalazłem go obok winiarni Batu Mait, wziąłem za łokieć i wprowadziłem do środka na kilka czarek złotego wina. Chyba mu się to spodobało. Śmiał się, mrugał oczami i poszturchiwał mnie. Gdy wysączył drugą porcję, nachyliłem się do niego i szepnąłem, starając się, żeby stary Batu Mait nie podsłuchał mnie i nie zorientował się, że popełniam grzech:

— Powiedz mi, Kaitu, co widziałeś. Jak tam jest?

Kaitu chwycił mnie za nadgarstek w taki sposób, jak to robił czasem Traiben, i potrząsnął tak mocno, że rozlałem wino.

— Bogów! — krzyknął. — Drzewa! Powietrze! Ogień!

— Tak, wiem, ale…

— Ogień! Powietrze! Drzewa! Bogów! — A potem dorzucił ciszej: — Kup mi jeszcze wina, a opowiem ci resztę.

Jego oczy błyszczały szaleństwem.

Postawiłem mu wino, ale nie powiedział mi nic nowego.

Przyznałem się Traibenowi, co zrobiłem. Zbeształ mnie.

— Ci Którzy Wrócili są święci — oświadczył. — Powinno się ich zostawić w spokoju.

— Tak, ale chciałem dowiedzieć się, jak jest w Ścianie.

— Będziesz musiał zaczekać i sam się przekonać.


Dorastaliśmy, zbliżając się do wieku, kiedy podejmuje się Pielgrzymkę. Niedługo mieliśmy skończyć dwadzieścia lat, połowę życia. Byliśmy dość dojrzali, żeby się związać z kobietą i płodzić dzieci zamiast tylko kochać się dla przyjemności. Jednak dla mnie Pielgrzymka była wszystkim. Pielgrzymka i tajemnice Królestw Ściany.

Nadszedł dziesiąty orguleta i odbyła się kolejna Selekcja. Zostało nas teraz tylko tysiąc ośmiuset kandydatów, ponad połowę mniej niż na początku, ale nadal dużo. Staliśmy w szeregach na Polu Pielgrzymów, a Mistrzowie przechadzali się wśród nas, klepiąc po ramieniu tak jak poprzednio. Tym razem nie czułem strachu. Przeszedłem pomyślnie przez wszystkie testy, zdobyłem nowe umiejętności. Głupotą byłoby wykluczenie mnie z Pielgrzymki. Rzeczywiście Mistrz przeszedł obok mnie. Minął także Traibena. Tego dnia jednak, nie podając powodów, odrzucono dwieście osób.

Było mi ich żal. Nie okazali tchórzostwa, słabości ani wahania. Mimo to zostali wykluczeni. Cierpieli tak jak ja, wspinali się na strome skały, ale nie mieli szczęścia. Czułem wprawdzie smutek, ale niezbyt wielki. Odpadło dwustu rywali, a moje szansę na znalezienie się w Czterdziestce wzrosły.

Trzeci rok okazał się najgorszy. Treningi przypominały pływanie w ognistym morzu. Zahartowaliśmy się, wychudli, pokryli się bliznami, zmężnieli. Bolały nas wszystkie mięśnie.

Wstawaliśmy o świcie i wspinaliśmy się na urwiste zielone skały między Ashten a Glay. Poranieni, zdobywaliśmy poszarpane granie. Chwytaliśmy gołymi rękami małe zwierzęta i jedliśmy je na surowo. Wykopywaliśmy korzenie i żuliśmy je nie oczyszczone z ziemi. Rzucaliśmy kamieniami w ptaki i nie dostawaliśmy nic do jedzenia w te dni, kiedy nie udało się nam trafić w cel. Czołgaliśmy się w błocie i drżeliśmy smagani deszczem. Staczaliśmy pojedynki sękatymi pałkami, żeby nauczyć się obrony przed zwierzętami i zjawami, które podobno zamieszkują górę. Kąpaliśmy się w rzekach tak lodowatych, że paliły skórę, i leżeliśmy przez całe noce na twardych niewielkich występach, udając że są to posłania z miękkich liści.

Wielu zginęło. Spadali ze skalnych półek. Porywały ich wiry. Zjadali trujące jagody i umierali w męczarniach z wzdętymi brzuchami, wymiotując czarną żółcią. Sam byłem świadkiem pięciu czy sześciu agonii. Dwóch chłopców znałem od dziecka.

Inni nie mogli dłużej znieść trudów szkolenia i sami się wycofywali. Każdego dnia nauczyciele powtarzali: „Rezygnacja nie jest niczym wstydliwym”. Ci, którzy w to uwierzyli, skwapliwie korzystali z okazji. Na początku czwartego roku zostało nas czterystu. Tym razem dziesiątego orguleta nie przeprowadzono Selekcji. Odrzucenie kogokolwiek na tym etapie byłoby okrucieństwem. Odsiew dokonywał się sam. Co dzień nasze szeregi topniały z powodu wyczerpania, chorób, strachu lub pecha.

W tym czasie moja pewność siebie uległa zachwianiu. Przeżywałem trudny okres. Byłem pewien, że odpadnę. Wątpliwości tak we mnie narosły, że w końcu poszedłem do sklepu Thissy Czarownicy i kupiłem sobie zaklęcie. Thissa również była kandydatką i wszyscy uważali, że ma duże szansę na wybór. Miałem nadzieję, że chce, abym znalazł się w Czterdziestce, i dlatego rzuci na mnie dobry urok.

Z początku była wobec mnie chłodna. Krzątała się po sklepie, przestawiając rzeczy z kąta w kąt, jakby nie miała dla mnie czasu.

— Jestem zajęta. Muszę przed zapadnięciem nocy przygotować czar — oznajmiła i odwróciła wzrok.

— Proszę, Thisso — nalegałem. — Proszę. Inaczej Mistrzowie odrzucą mnie przy następnej Selekcji.

Pogłaskałem jej dłoń i ramię. Miała na sobie cienką, lekką szatę ozdobioną mistycznymi znakami wyszytymi złotą nicią. Przeświecało przez nią smukłe giętkie ciało. Wyznałem jej, że bardzo mi się podoba, że ma piękne bursztynowe oczy. Spaliśmy ze sobą kilka razy, lecz Thissa zawsze była przy mnie nieobecna duchem i niechętna, a jej uściski powodowały dziwne mrowienie, tak że później odczuwałem raczej niepokój niż satysfakcję. Była jednak piękna na swój delikatny sposób. Powiedziałem jej to.

Odparła, żebym jej oszczędził pochlebstw, co powtarzała mi wcześniej wiele razy. Wydawało się jednak, że trochę złagodniała. W końcu, po długim przymilaniu się zwyciężyłem. Rzuciła na mnie urok. Zmieszała swoją urynę z moją i spryskała nią teren wokół Chaty Pielgrzymów, wypowiadając specjalne zaklęcie. Wiedziałem, że to dobry urok. I rzeczywiście tak było. W dodatku nie wzięła ode mnie żadnych pieniędzy.

Nastrój mi się poprawił. Spojrzałem na wszystko bardziej optymistycznie. Nigdy nie czułem się szczęśliwszy. Nabrałem wigoru. Kalectwo mi nie przeszkadzało, gdyż miałem siłę zamiast wdzięku, zręczność zamiast szybkości oraz pewność siebie. Traiben nadal był wśród kandydatów. Już mnie to nie dziwiło, gdyż zmężniał zdumiewająco w ciągu tych lat i nikt nie mógł go teraz nazwać słabeuszem, chociaż nadal wydawało mi się, że jest wątły i łatwo się męczy. Płonął w nim ogień. Obaj wiedzieliśmy, że wytrwamy do końca.

Zawsze potrafił mnie zaskoczyć.

— Powiedz mi, Poilarze, czy życie ma jakiś cel? — zapytał raptem pewnego dnia.

Jak zawsze, kiedy zadawał tego rodzaju pytanie, przyszło mi do głowy kilka wersów z katechizmu.

— Naszym celem jest pójść do bogów mieszkających na Wierzchołku i złożyć im hołd — oświadczyłem. — Nauczyć się od nich pożytecznych rzeczy i przekazać je naszemu Ludowi, jak to zrobił Pierwszy Wspinacz.

— I jaki w tym sens?

Katechizm nie podsunął mi gotowej odpowiedzi.

— Żebyśmy mogli prowadzić lepsze życie! — odparłem zdziwiony.

— Ale jaki w tym sens?

Już mnie zdenerwował. Odepchnąłem go otwartą dłonią.

— Przestań. Mówisz jak dziecko, które wciąż pyta „dlaczego?” Jaki sens? Lepiej mieć dobre życie niż złe.

— Tak. Oczywiście.

— Po co tracisz czas na takie bezsensowne rozważania, Traibenie?

Milczał przez jakiś czas.

— Wszystko jest bez znaczenia, Poilarze, jeśli się nad tym zastanowić. Mówimy: „To jest dobre” albo: „To jest złe”, albo: „Bogowie to i tamto”. Ale skąd mamy tę pewność? Dlaczego jedna rzecz jest dobra, a inna zła? Bo tak twierdzimy? Bo tak mówią bogowie? Skąd wiemy, co oni sądzą? Nikt ich nie słyszał.

— Dość, Traibenie.

Niestety, kiedy wpadał w taki nastrój, trudno go było powstrzymać. Mógł bez końca zadawać dziwne pytania, które nikomu innemu nie przyszłyby do głowy, aż wreszcie dochodził do wniosku nie mającego z nimi żadnego związku.

— Nawet jeśli wszystko jest bez sensu, uważam, że powinniśmy go szukać — stwierdził. — Zgadzasz się ze mną?

Westchnąłem.

— Tak, Traibenie.

— Musimy wejść w Ścianę, ponieważ wydaje się nam, że tego oczekują bogowie. Poza tym mamy nadzieję zdobyć wiedzę, która polepszy nasze życie.

— Tak. Mówisz oczywiste rzeczy. Jego oczy zabłysły.

— Zrozumiałem teraz, że istnieje trzeci powód, dla którego wyruszamy na Pielgrzymkę. Chcemy się dowiedzieć, jacy są bogowie. Czym różnią się od nas i na czym polega ich wyższość.

— I co dobrego z tego wyniknie?

— Możemy sami stać się bogami.

— Chcesz być bogiem, Traibenie?

— Dlaczego nie? Jesteś zadowolony z tego, kim jesteś?

— Tak. Bardzo.

— A kim jesteś? Kim jesteśmy?

— Bogowie stworzyli nas, żebyśmy wypełniali ich wolę. Tak mówią święte księgi. My jesteśmy śmiertelni, a oni są bogami. Podoba mi się to. Dlaczego tobie to nie odpowiada?

— Bo nie. W dniu, kiedy powiem: „To jest dla mnie wystarczająco dobre”, zacznę umierać, Poilarze. Chce wiedzieć, kim jestem. Potem będę chciał wiedzieć, kim mogę się stać. A potem będę chciał się zmienić. Pragnę sięgać coraz wyżej.

Pomyślałem o moim gwiezdnym śnie i o tym, że mogłem wtedy dosięgnąć Nieba. I stwierdziłem, że rozumiem, o co chodzi Traibenowi. Czyż nie paliłem się, żeby wejść na górę, stanąć przed świętymi istotami, które mieszkają na jej wierzchołku, poddać się ich woli i stać się kimś więcej niż jestem?

Potrząsnąłem jednak głową. Traiben posunął się za daleko.

— Nie. Myślę, że to nonsens mówić o śmiertelnikach zamieniających się w bogów. Zresztą wcale nie chcę być jednym z nich.

— Wolisz być śmiertelnikiem?

— Tak. Jestem śmiertelnikiem, ponieważ bogowie chcieli, żebym nim był.

— Powinieneś więcej rozmyślać o tych sprawach — stwierdził Traiben. — Twój umysł błądzi. Jeśli nie będziesz uważał, pogubisz się.

Potrząsnąłem głową.

— Czasami sądzę, że jesteś szalony, Traibenie.

— Czasami chciałbym, żebyś ty był bardziej szalony — odparł.


Odpadali kolejni kandydaci. Zostało nas stu, dziewięćdziesięciu, osiemdziesięciu, siedemdziesięciu. Był to dziwny okres dla tych, którzy wytrwali. Marzyliśmy o Pielgrzymce. Słabi się wykruszyli, a niezręczni lub nieostrożni zginęli podczas szkolenia i już dawno o nich zapomnieliśmy. Reszta miała szansę dotrwać do końca. Powstała między nami silna braterska więź. Jednak wciąż jeszcze było nas za dużo. Obserwowaliśmy więc ukochanych przyjaciół z bezwstydną uwagą, myśląc w duchu: „Może bogowie rzucą jutro na ciebie urok, może uleci z ciebie dusza, może spadniesz z urwiska i złamiesz obie nogi, może opuści cię odwaga. Niech się stanie cokolwiek, bo stoisz na mojej drodze.” I uśmiechaliśmy się, wiedząc, że inni myślą tak samo. Siedemdziesiąt okazało się liczbą krytyczną. Nadszedł czas Ostatniej Selekcji. Miała to być Cicha Selekcja, podczas której /ostanie wybrana Czterdziestka. I znowu staliśmy na polu, zaledwie garstka z czterech tysięcy, które się tu zjawiły przed trzema laty, a Mistrzowie znowu chodzili między nami. Osobliwość tej ostatniej Selekcji polegała na tym, że nie było klepania po ramieniu. Trzydziestu zostało wyeliminowanych, ale i o tym nie powiedziano. Dlatego nazywano to Cichą Selekcją. Mieliśmy pozostawać w nieświadomości przez następne sześć miesięcy, przechodząc dalej wszystkie próby i trudy szkolenia.

— Dlaczego odbywa się to w taki sposób? — zapytałem Traibena.

— Ponieważ zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że ktoś z Czterdziestki umrze w ciągu ostatnich miesięcy szkolenia i wtedy zastąpi go ktoś z Trzydziestki. Ale nikt nie będzie wiedział, że jest zastępcą. Wszyscy, którzy pójdą na wierzchołek muszą myśleć, że są jednymi z wybranych.

— Więc ty i ja możemy znaleźć się wśród Trzydziestki?

— Jesteśmy w Czterdziestce — stwierdził Traiben spokojnie. — Naszym zadaniem jest dotrwanie do Zamknięcia Drzwi.

I rzeczywiście miał rację. Nadszedł dziesiąty slita, dokładnie pół roku do rozpoczęcia nowej Pielgrzymki. O świcie tego dnia Mistrzowie obudzili niektórych, w tym Traibena i mnie, i zabrali do Chaty Pielgrzymów. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że nas wybrano. Wbrew oczekiwaniom nie odczułem ekstatycznej radości, a jedynie łagodną satysfakcję. Pracowałem zbyt długo i ciężko, żeby być teraz zdolnym do silnej reakcji emocjonalnej. Skończył się jeden etap mojego życia, zaczynał się następny, i to wszystko. Gdy wielkie łozinowe drzwi zamkną się za nami, nie wyjdziemy na światło słoneczne ani nie zobaczymy nikogo do dnia dziesiątego elgamoira, kiedy to wyruszymy w podróż.

Nie zaskoczyło mnie, że wybrano Kiłariona Budowniczego.

Był największy z nas i najsilniejszy. Może niezbyt rozgarnięty, ale kogoś takiego dobrze mieć przy sobie w trudnych momentach. Wybór Jaifa Śpiewaka również mnie ucieszył, gdyż był z natury spokojny, solidny i godny zaufania. Dlaczego jednak Mistrzowie dali nam chytrego, przebiegłego Katha z Domu Adwokatów? Kath miał łatwość wysławiania się, ale jaki mógł być pożytek z jego zręcznego języka na zboczach Ściany? Albo z kogoś takiego impulsywnego i narwanego jak Stapp z Sędziów? A Naxa Skrybę? Dlaczego go wybrano? Był bystry, prawie tak bystry jak Traiben, ale pedantyczny i nieznośny. Nikt go nie lubił. Na miejscu Mistrzów nie wybrałbym również kilku innych — Thuimana z Hutników, Dorna z Domu Klownów, Narrila Rzeźnika — porządnych, lecz niczym się nie wyróżniających. A Muurmut z Winiarzy, wysoki, uparty mężczyzna o czerwonych policzkach, twardy i mający zawsze własne zdanie, ale często zawzięty i nierozważny? Czy przyda się w takiej grupie jak nasza? Wciąż tkwiły mi w pamięci słowa Traibena sprzed lat. My, Pielgrzymi, niekoniecznie jesteśmy najlepszymi mieszkańcami wioski. Niektórych posyła się w Ścianę, żeby się ich pozbyć. Zdawałem sobie sprawę, że sam mogę być jednym z nich.

W czasie pobytu w Chacie Pielgrzymów dwudziestu mężczyzn i dwadzieścia kobiet mieszkało w osobnych izbach. Trudno było obyć się tyle czasu bez robienia Zmian. Od ukończenia czternastego roku życia nie zdarzyło mi się więcej niż kilka dni abstynencji, a tutaj byłem skazany na pół roku. Jednak lata szkolenia tak mnie zahartowały, że poradziłem sobie nawet z tym.

Początkowo nie miałem pojęcia, kim są nasze towarzyszki z sąsiedniej izby. Jednak Kath odkrył wysoko na ścianie ciemnej spiżarni na tyłach chaty otwór, więc kiedy trzech wysokich mężczyzn stanęło jeden na drugim — Jaif na ramionach Kiliariana, a Kath na ramionach Jaifa — mogliśmy kontaktować się z kobietami. W ten sposób dowiedziałem się, że wśród Czterdziestki jest moja krzepka przyjaciółka Galii i delikatna Thissa Czarownica, a także dziwna i kapryśna Hendy, która mnie fascynowała. W dzieciństwie porwano ją do sąsiedniej wioski Tipkeyn i wróciła dopiero, kiedy miała czternaście lat. Wśród wybranych znalazła się też słodka Tenilda z Muzyków, Stum z Cieślów, Min Skryba, moje przyjaciółki, a także Gryncindil Tkacz i Marsiel Ogrodnik, których nie znałem wcale.

Czekaliśmy, aż nadejdzie nasz czas. Czuliśmy się jak w więzieniu. Robiliśmy rzeczy, o których wolałbym nie mówić, gdyż mogą o nich wiedzieć tylko Pielgrzymi. Większość czasu jednak pozostawaliśmy bezczynni. W Chacie Pielgrzymów głównie się czeka. Mieliśmy tylko drabinki do ćwiczeń. Podczas długich nudnych godzin zgadywaliśmy dla rozrywki, co dostaniemy do jedzenia, które wsuwano nam przez szpary w drzwiach dwa razy dziennie, ale zawsze było to samo: kleik, fasola i pieczone mięso. Nigdy nie dawano nam wina ani liści tytoniu do żucia.

Śpiewaliśmy. Spacerowaliśmy jak lwy po klatce.

— To ostatni test — wyjaśnił Traiben. — Jeśli ktoś załamie się w okresie zamknięcia, zastąpi go ktoś z Trzydziestki. To ostatnia szansa, by się przekonać, co jesteśmy warci.

— Ale ta nowa osoba wiedziałaby, że stanowi zastępstwo — sprzeciwiłem się. — Byłaby Pielgrzymem drugiej kategorii.

— Myślę, że to się rzadko zdarza — odparł Traiben.

I rzeczywiście wytrzymaliśmy, a nawet stawaliśmy się coraz silniejsi, w miarę jak mijały ostatnie tygodnie pobytu w Chacie Pielgrzymów. Choć niecierpliwiłem się, żeby zacząć Pielgrzymkę, jednocześnie osiągnąłem spokój, dzięki któremu przetrwałem bez trudu ostatnie dni, i jeśli mnie zapytacie, jak można być niecierpliwym i zarazem spokojnym, nie potrafię udzielić wam odpowiedzi. Mogę tylko stwierdzić, że do takiej rzeczy jest zdolny tylko ktoś z Czterdziestki. Pod koniec straciłem, podobnie jak wszyscy, rachubę czasu. Tylko Naxa zaznaczał upływające dni i w końcu oznajmił:

— Dzisiaj jest dziewiąty dzień elgamoira.

— Wydaje mi się, że ósmy — rzucił Traiben.

— Cóż, więc nawet mądry Traiben może się czasem mylić — powiedział Naxa triumfalnie. — Przysięgam na brodę Kreshy, że jest dziewiąty, a jutro wyruszymy na Kosa Saag.

Traiben był wyraźnie niezadowolony. Mruknął coś pod nosem. Tej nocy, kiedy uchyliły się drzwi i wsunięto przez nie tace z jedzeniem, zobaczyliśmy miski parującego hammonu, wielkie kawały pieczonego kreyla, wysokie dzbany musującego złotego wina i już wiedzieliśmy, że Naxa miał rację, a Traiben przynajmniej raz się pomylił, gdyż to była uczta Wymarszu. Rano miała się wreszcie rozpocząć Pielgrzymka.

Загрузка...