18

Dlaczego mnie zabrałeś do jaskini? — zapytałem Thrance’a, gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie niecki otoczonej piaszczystymi wzgórzami, a głos Kavnalli był już tylko słabym echem w moim umyśle.

— Skąd mam wiedzieć? Miałem ochotę znowu tam pójść. Wiedziałem, że wytrzymam. Sądziłem, że ty też.

— Dałeś się zwabić.

— Może tak.

Minęliśmy pokruszone brązowe skały i dotarliśmy do krainy czarnych, ostrych jak sztylety szczytów, które wznosiły się wysoko przed nami, lśniąc jak lustra w świetle jasnego Ekmeliosa. Wrócił mój wcześniejszy pesymizm. Pielgrzymka wyczerpuje nawet najbardziej zdecydowanych, bez przerwy wystawia na próbę i wysysa wszystkie siły. Nie potrafiłem wykrzesać z siebie żadnych rezerw. Będziemy podróżowali wiecznie — mówiłem sobie osowiale — i zawsze pojawi się nowy poziom stanowiący kolejne wyzwanie. Nie ma wcale Wierzchołka, tylko Ściana na Ścianie. Głowa mnie bolała, gardło miałem zdarte od śpiewu, jakbym połknął ogień.

— Kavnalla dokonała w tobie Zmian, a jednak uciekłeś? Jak? — zapytałem Thrance’a.

— Transformacja była tylko częściowa. Nie wyrósł mi ogon. Najpierw Kavnalla przetacza w ciebie swoją krew, co sprawia, że stajesz się podatny na ogień zmian, który płonie we wszystkich tamtejszych skałach. Zaczynasz zmieniać kształt i stajesz się taki jak istoty w jaskini. Po jakimś czasie wyrasta ci ogon, który stanowi ostatni etap przekształcenia. Przywiązany do Kavnalli, przepadasz na wieki. Zawsze tak jest, kiedy dokonuje się transformacja.

— Jest więcej Kavnalli?

— Myślę, że to jest jedyna. Ale istnieją inne Królestwa i inne rodzaje transformacji. Tym, którzy są podatni na działanie sił Ściany, zawsze grozi tutaj niebezpieczeństwo. — Thrance mówił spokojnie, jakby z ogromnego dystansu. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego taki jest. Spał z demonami i zdołał się obudzić, ale nie był już taki jak my wszyscy. — Myślałem, że pokonam Kavnallę i przejmę nad nią władzę, kiedy się z nią połączę — kontynuował. — To tylko wielki bezradny ślimak, istota, która leży w głębi jaskini i jest uzależniona od żywicieli. Pokonałbym ją siłą woli i rządzilibyśmy razem, Kavnalla i ja, spoczywając obok siebie w ciemności. Byłbym Królem Królestwa Kavnalli, a Kavnalla moją Królową.

Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Z niczyich ust nie słyszałem jeszcze takich dziwnych, szalonych rzeczy.

— Ale oczywiście to było niemożliwe. Zrozumiałem to po jakimś czasie. Istota okazała się silniejsza niż sądziłem. Nie potrafiłem jej pokonać. Jeszcze dzień czy dwa i miałbym ogon. Zostałbym na zawsze w tej jaskini jako niewolnik żywiący się szlamem. W porę wyrwałem się na wolność. Starczyło mi na to siły. Dzięki śpiewowi uciekłem w połowie procesu transformacji. Resztę sam widzisz.

— Nie można cofnąć tych zmian?

— Nie — odparł. — Jestem, jaki jestem.

Wąska żwirowata ścieżka porośnięta po bokach karłowatymi krzakami o zakurzonych szarych liściach zaprowadziła nas w górę do krainy wąskich czarnych iglic, Królestwa Sembitola. Nigdy się nie dowiedziałem, kim lub czym jest Sembitol. Czy takim samym pasożytniczym mieszkańcem jaskiń jak Kavnalla? Przypuszczam, że musi to być stwór podobnego rodzaju, gdyż tak samo jak Kavnalla trzyma swój lud siłą umysłu, jakimś czarem. Na początku podróży przez tę krainę Thrance pokazał nam wędrujące po krętych szlakach wysoko nad nami istoty, które były niewolnikami Sembitola. Choć z takiej odległości wydawały się nie większe od plamek, dostrzegliśmy, że wykonują osobliwe ruchy, mają sztywny i nierówny chód, podobnie jak tancerze w tańcu podwójnego życia, którzy udają bardzo starych. Nie widzieliśmy ich pojedynczo, lecz zawsze po piętnaście czy dwadzieścia w rzędzie. Każdy członek grupy trzymał poziomo w ręce długi kij, a drugą chwytał się kija osobnika idącego przed nim. I tak maszerowali wąskimi szlakami, które wiły się po zboczach czarnych gór jak inskrypcje na świętej różdżce.

— Wędrują z ten sposób dlatego, że szlaki są niebezpieczne? — zapytałem Thrance’a.

Obdarzył mnie nieobecnym, obojętnym uśmiechem, nie cieplejszym niż światło odległej czerwonej Marilemmy.

— Wprawdzie szlaki są niebezpieczne, ale oni idą w ten sposób, bo mają taki zwyczaj. Nie istnieje inny powód. Tacy po prostu są.

— Ale jacy?

— Zaczekaj. Zobaczysz — skwitował. Odpowiadanie na moje pytania stanowiło dla niego zbyt wielki wysiłek. Zamknął się w sobie i nie powiedział nic więcej.

Wkrótce dwa czy trzy zakręty nad nami pojawiła się kolejna grupa obcych schodzących tym samym stromym szlakiem, którym my wchodziliśmy. Zachowywali się cicho, maszerując zwartym rzędem, oddzieleni tylko długością kijów. Z bliska zobaczyłem, dlaczego idą w taki dziwny sposób. Bardzo wydłużone i zniekształcone kończyny wyglądały tak, jakby zostały wyposażone w dodatkowe kolana i łokcie. Miedzy tymi patykowatymi odnóżami były zawieszone małe i kruche ciała. Nie nosili ubrań, a ich skóra miała szarawy odcień ze słabym połyskiem. Przypominała sztywną, przezroczystą skorupę.

Wszyscy byli identyczni. W twarzach o drobnych ściągniętych rysach dominowały duże wytrzeszczone oczy, w których widniało niewiele inteligencji. Nie różnili się wzrostem, jakby odlano ich z jednej formy. Nie potrafiłbym ich odróżnić, choćby od tego zależało moje życie.

Stanowili dziwną, nieprzyjemnie wyglądającą grupę.

— Kim oni są? — zapytałem Thrance’ a. Odpowiedział, że to lud Królestwa Sembitola.

Nie miałem pojęcia, co o nich sądzić, choć miałem pewną teorię.

— Wyglądają jak insekty, ale czy może istnieć gatunek owadów wielkości człowieka?

— Kiedyś byli mężczyznami jak my — odparł. — Albo kobietami. Trudno to teraz stwierdzić. Przeszli transformację i zamienili się w insekty. Lub coś w tym rodzaju.

Było tak, jak się obawiałem. Tutaj również działał ogień zmian.

— Myślisz, że sprawią nam kłopoty?

— Zwykle są pokojowo nastawieni — powiedział. — Istnieje tylko ryzyko, że zapragną dać ci szansę, byś się stał taki jak oni. Co, podejrzewam, jest dość łatwo zrobić. Ale nie polecałbym tego.

Odpowiedziałem kwaśnym uśmiechem. Mieliśmy najpierw inny problem do rozwiązania. Szlak był tak wąski, że mogła się na nim zmieścić tylko jedna osoba, więc zastanawiałem się, co będzie, kiedy dwie grupy staną naprzeciwko siebie. Jednak gdy znaleźliśmy się w odległości pięćdziesięciu kroków od tamtych, zrobili coś niezwykłego. Bez słowa przystanęli i jednocześnie wbili kije w ziemię na brzegu szlaku. Potem uklękli i zwiesili długie nogi nad przepaścią, chwytając się kijów obiema rękami i robiąc nam miejsce.

Był to zadziwiający widok: dwudziestu poważnych wędrowców wiszących w ten sposób nad otchłanią. Przechodząc, spojrzeliśmy na nich, lecz nie dostrzegliśmy strachu w ich oczach. Prawdę mówiąc pozostały zupełnie bez wyrazu. Czekali, niewzruszeni jak głazy, patrząc w bok, jakbyśmy byli niewidzialni. Gdy ich minęliśmy, podnieśli się, wyszarpnęli kije z ziemi i ustawili się w szyku, ruszając w dalszą podróż. Nie powiedzieli do nas ani słowa. Miałem wrażenie, że śnię.

Jakąś godzinę później spotkaliśmy na tym samym szlaku następną grupę. I znowu jej członkowie jak na komendę wbili kije w ziemię i zawiśli nad pustką, przepuszczając nas. Tym razem jednak wydarzyło się nieszczęście. Gdy Kilarion i Jaif, którzy szli na końcu, przechodzili obok Przekształconych, brzeg szlaku nagle ukruszył się w jednym miejscu i odpadł, zabierając ze sobą dwie owadzie istoty. Poleciały w przepaść jak kamienie, nie wydając żadnego dźwięku. Kiedy uderzyły w zbocze daleko w dole, rozległ się dziwny trzask jak pęknięcie glinianego naczynia, a po nim zapadła cisza.

Było to przerażające, ale najgorsze, że pozostali ludzie-owady wydawali się zupełnie nieporuszeni śmiercią towarzyszy, jakby tego w ogóle nie zauważyli. To jednak niemożliwe, ponieważ wszyscy wisieli obok siebie, a sąsiedzi tych dwóch, którzy zginęli, z pewnością musieli widzieć, jak spadają. Nie zareagowali w żaden sposób. Gdy przeszliśmy, po prostu wskoczyli na szlak, wyciągnęli kije i ruszyli dalej bez słowa komentarze. Żaden nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć w otchłań, która zabrała ich dwóch towarzyszy.

— Życie nic dla nich nie znaczy — wyjaśnił Thrance. — Ani ich własne ani czyjeś. Są pozbawionymi dusz istotami. — Splunął w przepaść.

Obejrzałem się i zobaczyłem, że insekty są już dwa zakręty pod nami i śpieszą w dół ku jakiemuś tajemniczemu celowi, który je wzywał.

Na szczycie ostrej iglicy znajdowały się płaskie półki, gdzie mogliśmy rozbić obóz. Zatrzymaliśmy się tam na noc. Nasz cel leżał kawałek przed nami — miejsce, gdzie naturalny most łączył najwyższą iglicę stożkowatego szczytu z czymś, co leżało za nim. Ciemność jednak zapadła tak szybko, że rozsądek nakazywał nie podejmować dalszego marszu przed świtem.

Nie było tutaj drewna, więc musieliśmy obyć się bez ognia. Na pobliskich szczytach widziałem gdzieniegdzie światełka. Przypuszczałem, że są to obozowiska owadzich istot. Thrance potwierdził to. Ludzie-insekty mieszkali w przypominających ule skupiskach rozrzuconych wśród tych czarnych gór o ostrych wierzchołkach. Wszyscy kiedyś byli Pielgrzymami. Pochodzili z naszej wioski i dobrowolnie poddali się transformacji w istoty niższe od zwierząt. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Dojść tak daleko, a potem zrezygnować z wszelkiej indywidualności, ze swojego jestestwa, żeby stać się owadem w szarej skorupie, pozbawionym duszy, maszerującym bez końca po stromych ścieżkach? To było dla mnie nie do pojęcia. Podobnie jak gotowość ofiar Kavnalli, by zamienić się w bezużyteczne, jaskiniowe robaki żywiące się gnojem. Ci, którzy poddali się Kavnalli, pozwolili zamienić się w niemowlęta, ci, którzy dołączyli do rojów Królestwa Sembitola, zeszli do jeszcze niższego poziomu i całkiem wyrzekli się człowieczeństwa.

Potem jednak pomyślałem: kim my wszyscy jesteśmy, jeśli nie istotami wędrującymi po szlakach życia? Ku jakiemu celowi? Po co wspięliśmy się tak wysoko i pójdziemy jeszcze dalej? Czy to nie jest tylko oszustwem wymyślonym, żeby przeżyć kolejny dzień? A jeśli spadniemy w przepaść, jakie to będzie miało znaczenie?

Tej ciemnej nocy nawiedziły mnie mroczne myśli. Hendy, która jak każdego wieczora była ze mną, wyczuła mój nastrój i przytuliła się. Po jakimś czasie poczułem się lepiej. Objąłem ją i zrobiliśmy Zmiany, a potem zasnęliśmy.

Rano zniknęło dwóch członków naszej grupy.

Kiedy moja dusza uległa ponurym myślom, musiałem przeczuwać, że zdarzy się coś strasznego. Gdy zebraliśmy się o brzasku, od razu się zorientowałem, że kogoś brakuje. Okazało się, że miałem rację. Z naszej Czterdziestki zginęło w czasie podróży pięć osób. Tego ranka doliczyłem się tylko trzydziestu trzech, oprócz Thrance’a. Spojrzałem na szeregi, żeby ustalić, kogo nie ma.

— Ment? — zawołałem. — Gdzie jest Ment? Jeszcze kogoś nie ma. Tenilda? Nie, jesteś. Bilair? Malti?

Bilair i Malti stały w tylnym szeregu, ale zniknął Ment Zamiatacz. A spośród kobiet Tuli Klown. Rozesłałem trzyosobowe grupy poszukiwaczy. Chociaż obozowaliśmy z dala od przepaści, podszedłem do niej i zerknąłem w dół. Pomyślałem, że może chodzili we śnie i spadli. Nie dostrzegłem w dole żadnych ciał. A ekipy poszukiwawcze wróciły z niczym.

Ment był cichym, pracowitym, nie skarżącym się na nic człowiekiem. Pełna wigoru Tuli zabawiała nas w wielu smutnych chwilach. Nie miałem innego wyjścia, jak pogodzić się z ich zniknięciem. Wezwałem Dorna, gdyż pochodził z Domu Tuli i dobrze ją znał. Oczy miał czerwone od płaczu.

— Wspomniała ci, że zamierza nas opuścić? — zapytałem go.

Potrząsnął głową. Nic nie wiedział. Stał oszołomiony i zrozpaczony. Jeśli chodzi o Menta, nigdy nie otwierał się przed innymi. Wśród nas nie było nikogo więcej z jego Domu, żadnego przyjaciela, którego mógłbym wypytać.

— Zapomnij o nich — poradził Thrance. — Nigdy ich więcej nie zobaczysz. Pakujmy się i ruszajmy.

— Jeszcze nie — odparłem.

Kazałem Thissie rzucić urok magii nieba, nie tak męczącej dla niej jak inne czary. Daliśmy jej ubrania, które zostawił Ment, i maskotkę z plecaka Tuli, a ona posłała swoją duszę w powietrze, żeby zlokalizować właścicieli tych rzeczy. Tymczasem wysłałem następne ekipy. Przeszukały szlak za nami i przed nami, lecz bez powodzenia. I wtedy Thissa stwierdziła, że wy czuwa w pobliżu obecność dwojga zaginionych. Nie potrafiła nam jednak powiedzieć nic ponad to, że jeszcze żyją.

— Daj sobie spokój — powtórzył Thrance. — Nie nui nadziei. Uwierz mi, tak właśnie rozpada się Czterdziestka, kiedy zaczyna się transformacja.

Potrząsnąłem głową.

— Może twoja Czterdziestka. Nie moja. Jeszcze ich poszukamy.

— Jak chcesz — odparł. — Chyba nie będę czekał.

Wstał, złożył mi drwiący ukłon, odwrócił się i ruszył szlakiem. Patrzyłem za nim z ustami rozdziawionymi jak ryba. Nawet kulejąc, poruszał się z fenomenalną szybkością. Po chwili zniknął za zakrętem.

— Thrance! — zawołałem, trzęsąc się z wściekłości. — Thrance!

Podeszła do mnie Galii. Wsunęła mi dłoń pod ramię.

— Pozwól mu iść. Jest niebezpieczny i znienawidzony.

— Ale zna drogę.

— Pozwól mu iść. Znajdowaliśmy drogę, zanim się pojawił. Z drugiej strony zbliżyła się do mnie Hendy.

— Galii ma rację — powiedziała cicho. — Lepiej nam będzie bez niego.

Wiedziałem, że to prawda. Thrance o mrocznej duszy często się przydawał, ale potrafił też być destrukcyjny i groźny. Nasz wymuszony sojusz wynikał tyleż z szacunku, co i potrzeby. Jego transformacja, mimo że częściowa, przeniosła go do świata, który różnił się od mojego. Może i pochodził z naszej wioski, ale już do nas nie należał. Był teraz zdolny do wszystkiego. Do wszystkiego. Niech sobie idzie — powiedziałem sobie.

Szukaliśmy Menta i Tuli przez następne dwie godziny. Przez nasz obóz przeszedł długi łańcuch górskich ludzi, podczas gdy my przeczesywaliśmy pobliskie jaskinie i szczeliny. Zastąpiłem im dróg? i powiedziałem:

— Zgubiliśmy dwoje towarzyszy. Wiecie może, gdzie są? Nie odpowiedzieli, nawet nie zwolnili kroku. Krzyknąłem do Naxy, żeby przemówił do nich w golarza. Miałem nadzieje, że rozumieją ten stary jeżyk. Naxa zawołał coś do nich, ale nie wywołał żadnej reakcji. Minęli nas i znikneli w dolnej części szlaku. W końcu musiałem zrezygnować z poszukiwań. Ruszyliśmy więc dalej bez Tuli i Menta, a także bez Thrance’a. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Popadłem w głębokie zamyślenie. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że poniosłem klęskę jako przywódca. Bardzo bolała mnie utrata następnych członków mojej Czterdziestki.

Około południa dotarliśmy do naturalnego mostu, który miał nas zaprowadzić do następnego Królestwa. Było to przerażające miejsce: sklepione przęsło zawieszone wysoko w powietrzu nad głębokim wąwozem, łuk ze lśniącego czarnego kamienia, tak wąski, że musieliśmy iść gęsiego. Z obu stron otwierała się bezdenna przepaść. Talbol i Thuiman pierwsi podeszli, do mostu i stanęli jak wryci. Nie palili się, żeby na niego wejść. Wydawał się tak kruchy, jakby miał się załamać pod ciężarem człowieka. Nie mogłem potępiać tych dwóch za wahanie. Ja sam straciłem na moment odwagę. Jaki jednak mieliśmy wybór? Inni często musieli tędy iść przed nami.

— Załamie się? — spytała Galii, śmiejąc się głośno. — Pozwólcie, że go wypróbuję! Jeśli mnie udźwignie, wszystko wytrzyma! — Nie czekając na moją zgodę, weszła na most. Uniosła wysoko głowę, wyprostowała plecy i wyciągnęła ramiona w bok dla utrzymania równowagi. Szła szybko, stawiając pewnie krok za krokiem. Po drugiej stronie obejrzała się i zawołała wesoło:

— Chodźcie! Jest całkiem solidny!

Weszliśmy więc kolejno, otwierając przyssawki na palcach stóp. Okazało się to jednak ciężką próbą i niektórzy przeżyli trudne chwile. Najdrobniejsze potknięcie mogło kosztować życie. Chaliza była zupełnie zielona na twarzy. Bałem się, że straci przytomność i runie w dół, ale jakoś się jej udało. Naxa przeprawił się na czworakach. Bilair cała się trzęsła. Kilarion natomiast przemaszerował dumnym krokiem jak po szerokiej łące, a Gazin pokonał most lekkim krokiem Żonglera. Thissa niemal przefrunęła na drugą stronę. Traiben ruszył z determinacją i poradził sobie zadziwiająco dobrze jak na kogoś tak mało sprawnego. Kiedy przyszła kolej Hendy, omal nie umarłem, ale ona nie okazała strachu ani niepewności. Ja czekałem do końca, jakbym wzrokiem i modlitwą pomagał towarzyszom utrzymać równowagę. Gdy wszedłem na most, stwierdziłem, że mam powód, by przeklinać krzywą nogę. Na tyle jednak wprawiłem się we wspinaczce, że potrafiłem się skoncentrować na jednym punkcie przed sobą. Nie zwracałem więc uwagi na zimne prądy powietrza unoszące się z przepaści ani na migotanie słońca na nagich skalnych ścianach i usunąłem wszelkie myśli o otchłani, w którą wpadnę, jeśli źle postawię stopę. Zrobiłem w skupieniu jeden krok, potem następny. Po chwili Kilarion chwycił mnie za jedną rękę, Traiben za drugą i pomogli mi przejść ostatni odcinek.

— Czuję obecność za nami — odezwała się wtedy Thissa i wskazała na most.

— Obecność? Czyją obecność?

— Ment? Tuli? — powiedziała, potrząsając głową.

Dotarliśmy do zwietrzałego skalnego pagórka, nagiego i całkowicie wystawionego na żar południowego słońca, które w rozrzedzonym na tej wysokości powietrzu prażyło niemiłosiernie. Zobaczyłem w górze niebieski błysk i usłyszałem trzask. Zdziwiłem się, ponieważ niebo było bezchmurnie. Wysoko w powietrzu krążyły ciemne, groźne ptaki. Nie mogliśmy więc zatrzymać się tutaj na spokojny odpoczynek. Musiałem jednak zaufać intuicji Thissy. Podzieliłem grupę. Większość poszła dalej pod przywództwem Galii, żeby znaleźć miejsce na obóz. Ja natomiast zostałem przy moście razem z Thissa, Kilarionem i paroma innymi osobami, żeby zobaczyć, kto za nami idzie.

Przez dłuższy czas nikogo nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy. Nawet Thissa doszła do wniosku, że się pomyliła. I wtedy Kilarion wydał okrzyk. Zerwał się i osłonił oczy przed promieniami słońca odbijającymi się od ścian wąwozu. Krętą ścieżką prowadzącą do mostu szła mozolnie samotna postać.

Próbowałem ją rozpoznać pośród oślepiającego blasku. Wydawało mi się, że widzę długie pająkowate kończyny, drobne ciało, połysk szarawej skóry.

— To jeden z górskich ludzi — powiedziałem z odrazą.

— Nie — odezwał się Traiben. — Myślę, że to Tuli.

— Tuli? Ale jak…

— Czy górscy ludzie podróżują w pojedynkę? — zapytał. — Spójrz! Przyjrzyj się uważnie!

— Tak, to Tuli — potwierdził Kilarion. — Widzę jej twarz. Ale… to ciało…

Istota poruszała się jak ludzie-insekty, ale znacznie bardziej niezdarnie, chwiejnym krokiem, jakby była mocno pijana. Wyglądało na to, że ma kiepską kontrolę nad długimi kończynami. Zatrzymała się tuż przed mostem. Stała zdezorientowana, słaniając się i machając niezbornie chudymi ramionami. Zrobiła ostrożny krok, ale nogi się jej poplątały. Opadła na kolana i klęczała zamroczona i bezradna. Zobaczyłem jej twarz, znajome ostre rysy, znajomy szeroki błazeński uśmiech. Tuli. Teraz jednak nie uśmiechała się. Usta miała wykrzywione w strasznym grymasie przerażenia i zmieszania.

— Musimy po nią pójść — stwierdził Kilarion.

Tak więc obaj znowu przeszliśmy przez most, nawet przez chwilę nie zastanawiając się na ryzykiem. Nie pamiętam, jak znalazłem się po drugiej strome. Wzięliśmy zdeformowaną Tuli za ręce i nogi i przenieśliśmy ją przez most. Jeden jej gwałtowny ruch i wszyscy troje spadlibyśmy w przepaść. Wisiała między nami jak lina, a my poruszaliśmy się jak czworonożne stworzenia i dopiero, kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznym miejscu, położyliśmy ją na ziemi, drżąc jak w gorączce. Potem Kilarion zaczął się śmiać, więc ja również się roześmiałem. I odwróciliśmy się plecami do tego strasznego mostu.

Pozostali Pielgrzymi rozłożyli się tysiąc kroków dalej w zalesionej niecce pod zwietrzałą górą, która wyglądała na niewyobrażalnie starą. Przynieśliśmy Tuli i nasi trzej Uzdrowiciele zajęli się nią, by przywrócić jej dawną postać. Reszta odwróciła wzrok z szacunku dla cierpienia. Ja jednak rzuciłem spojrzenie w tamtą stronę i zobaczyłem, że Jekka robi Zmiany z Tuli, a Malti i Kreod trzymają ją za ręce. Tuli była w połowie taka jak dawniej, a w połowie zmieniona. Przedstawiała sobą tak okropny widok, że zamknąłem oczy i bezskutecznie starałem się wymazać obraz z pamięci.

Dwie godziny zabrał jej powrót do pierwotnej postaci i nawet wtedy miała w sobie coś dziwnego: lekkie wydłużenie członków, lekko szary odcień skóry. Wiedziałem, że te zmiany nigdy się nie cofną. Podobnie jak nigdy nie wróci wesołość, którą musi się cechować Klown, a przynajmniej udawać ją na zawołanie. Cieszyłem się jednak, że mamy ją z powrotem. Nie pytałem, dlaczego uciekła ani dlaczego postanowiła wrócić do nas w połowie transformacji. To był jej sekret.

Jeśli chodzi o Menta, Tuli powiedziała, że nie zobaczymy go więcej. Został w Królestwie Sembitola, więc nie czekaliśmy już na niego.

Odpoczęliśmy po przeżyciach na moście i wyruszyliśmy do krainy szarych skał. Nie wędrowaliśmy dłużej jak pół godziny wyboistym, pełnym jaszczurek szlakiem, gdy natknęliśmy się na Thrance’a siedzącego spokojnie przy wielkim głazie obok drogi. Skinął nam głową i przyłączył się do nas bez słowa.

Загрузка...