5

Ostatni rytuał podczas naszego pobytu w Chacie Pielgrzymów miał miejsce o świcie: Ofiara Krwi. Wszyscy już czekaliśmy, kiedy drzwi otworzyły się po raz ostatni i do środka wszedł piękny młody grezbor o różowych kopytach i oślepiająco białej sierści. Nie był to zwyczajny wiejski grezbor, lecz stworzenie należące do szlachetnej, wysoko cenionej rasy. Po nim na złotej tacy wsunięto srebrny nóż Więzi.

Wiedzieliśmy, co mamy zrobić. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Grezbor sądził, że to wszystko zabawa, więc biegał wśród nas, trącając nosem w kolana i domagając się pieszczot. Narril podniósł nóż i powiedział:

— Ponieważ to mój fach…

— Nie — przerwał mu Muurmut szorstko. — Tylko nie Rzeźnik. Chodzi o styl.

Wziął nóż od Narrila, zanim ten się zorientował, uniósł go i zrobił nim zamaszysty ruch.

— Przyprowadźcie zwierzę — zażądał głębokim, dramatycznym głosem.

Obrzuciłem go pogardliwym spojrzeniem. Muurmut wyglądał imponująco, a zarazem pompatycznie. Należało złożyć Ofiarę i on miał zamiar dokonać rytuału. Tylko o to chodziło. Kilarion i Stum chwycili biedne zwierze i zaciągnęli na środek izby. Nóż zabłysnął w świetle padającym z okna pod sufitem, a Muurmut powiedział donośnym oficjalnym tonem:

— Ofiarujemy życie tego stworzenia na znak więzi między nami. Powinniśmy się kochać, wykonując nasze wzniosłe zadanie.

Następnie odmówił słowa modlitwy Rzeźników i wykonał szybkie ciecie nożem. Na gardle grezbora wykwitła karmazynowa linia. Muszę przyznać, że była to dobra robota. Zobaczyłem, że Traiben odwraca wzrok i usłyszałem ciche westchnienie Hendy.

Muurmut trzymał martwe zwierzę, a my podchodziliśmy kolejno, zanurzaliśmy palce we krwi i rozsmarowywaliśmy ją na policzkach i przedramionach i przysięgaliśmy sobie miłość w nadchodzącej próbie. Dlaczego musimy to wszystko robić? — zastanawiałem się. — Czyżby obawiano się, że bez tej przysięgi staniemy się wrogami podczas podróży? Mazaliśmy się jednak nawzajem krwią jak wymaga tradycja. Z czasem przekonałem się, że naprawdę było to potrzebne.

— Spójrzcie — odezwał się Jaif. — Drzwi. Tak. Otwierały się powoli.

Kiedy tego ranka wychodziłem z Chaty Pielgrzymów, dołączając do Procesji, nie czułem nic, zupełnie nic. Zbyt długo czekałem na ten moment; ta chwila była doprawdy nie do ogarnięcia rozumem.

Oczywiście miałem wiele wrażeń. Pamiętam uderzenie gorącego wilgotnego powietrza, gdy stanąłem na progu, oślepiające światło Ekmeliosa, które zakłuło mnie w oczy, i ostry zapach tysięcy spoconych ciał. Słyszałem śpiewy i muzykę. Widziałem znajome twarze na platformie widokowej naprzeciwko okrągłego domu Tych Którzy Wrócili. W tym samym miejscu Traiben i ja osiem lat temu ślubowaliśmy, że odbędziemy Pielgrzymkę. Choć milion szczegółów wryło mi się na zawsze w pamięć, żaden z nich nie miał znaczenia. Nic do mnie nie docierało. Za chwile miałem wyruszyć w podróż.

Tak, w podróż.

Ponieważ pochodziłem z Domu Ściany, pierwszy wyszedłem /, chaty i poprowadziłem grupę Pielgrzymów w Procesji. Członkowie mojego Domu zawsze idą na czele, za nimi Śpiewacy, a potem Adwokaci, Muzycy, Skrybowie i tak dalej w ustalonym przed tysiącami lat porządku. Traiben, również z Domu Ściany, szedł tuż za mną. Był zbyt nieśmiały, by maszerować na przedzie. Po prawej stronie kroczyła jedyna kobieta z mojego Domu, Chaliza z Klanu Księżyca. Nigdy jej zbytnio nie lubiłem, więc teraz nie patrzyliśmy na siebie.

Ulica Procesji ciągnąca się przede mną była pusta. Główna część Procesji już przeszła: naczelnicy Domów, długowieczni i Ci Którzy Wrócili, a także żonglerzy, muzycy i cała reszta. Kierowałem się w stronę placu z drzewem szambar o czerwonych liściach, w stronę drogi na Kosa Saag.

Mój umysł był pusty. Duch odrętwiały. Nic nie czułem, zupełnie nic.


Naczelnicy wszystkich Domów czekali na placu, otaczając kręgiem szambar. Zgodnie z tradycją podszedłem do każdego po kolei, dotknąłem ich dłoni, zostawiając na nich małe smużki krwi. Najpierw pozdrowiłem Meribaiła, naczelnika mojego Domu, potem Stena ze Śpiewaków, Galtina Adwokata i pozostałych we właściwym porządku. Przybyli także krewni, żeby się z nami pożegnać. Objąłem matkę. Sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. Mówiła coś o dniu, kiedy stała pod tym samym drzewem o szkarłatnych liściach, żeby pożegnać się z moim ojcem, który miał właśnie wyruszyć na Pielgrzymkę. Obok niej stał jej brat, który mnie wychował jak ojciec.

— Pamiętaj, Poilarze, Ściana to świat. Ściana to wszechświat. Tylko to mi powiedział.

— Cóż, istotnie, Urillinie. Wolałbym jednak usłyszeć cieplejsze słowa albo przynajmniej pożyteczne rady.

Obeszliśmy całe drzewo, rozmawiając z obecnymi. Na koniec znaleźliśmy się po drugiej stronie placu na wprost górskiej drogi. Rozłożono na niej złote dywany, które wyglądały jak rzeka płynnego metalu. Ich widok przerwał mój trans. Poczułem dreszcz przebiegający po plecach i przez chwile myślałem, że zacznę płakać. Spojrzałem na Chalize. Jej twarz była mokra od lśniących strumyków łez. Uśmiechnąłem się do niej i skinąłem głową w kierunku góry.

— Tam idziemy — powiedziałem.

I ruszyliśmy ku krainie marzeń, ku tajemniczemu miejscu, ku górze bogów.

Krok za krokiem, krok za krokiem. Robisz jeden, potem drugi, następny i następny, i w ten sposób się wspinasz. Ze wszystkich stron słyszeliśmy dźwięki radosnej muzyki, okrzyki zachęty i pochwały. Wznosili je nawet idący pokornie za nami odrzuceni kandydaci, którzy zgodnie ze zwyczajem dźwigali nasze bagaże. Zerknąłem raz do tyłu i zdumiałem się, widząc, ilu ich tam jest. Tysiące. Ich oczy błyszczały dumą. Dlaczego nie byli zgorzkniali i zadrośni? Tysiące przegranych. I my, którzy sprzątnęliśmy im sprzed nosa nagrodę.

Wszyscy znają dolny odcinek drogi. Leżące tu od wieków białe kamienie są gładkie, szerokie, a palisada wzdłuż drogi jasna i ozdobiona żółtymi flagami. Stąpając po złotych dywanach, przeszliśmy przez środek wioski do miejsca, gdzie droga opada, by kawałek dalej ostro się wznieść.

Dotarliśmy do Bramy Roshten, gdzie przywitali nas strażnicy i gdzie kolejno dotknęliśmy słupa milowego na znak, że opuszczamy wioskę i rozpoczynamy wielką wędrówkę. Nadal prowadziłem grupę, chociaż już nie maszerowaliśmy w ścisłym szyku. Kilarion, Jaif i parę innych osób szło obok mnie. Powietrze wydawało się świeższe, choć jeszcze nie zaczęliśmy się wspinać.

Kosa Saag wypełniała całe niebo przed nami.

Trudno dostrzec, że to jest góra, gdy się już zacznie na nią wchodzić. Staje się światem. Nie ma się wrażenia wysokości. To po prostu ściana, która wyrasta między wami i nie znanymi krainami po drugiej stronie. Po jakimś czasie przestaje się myśleć o tym, że jest prawie pionowa. Kręta droga ciągnie się daleko, daleko i wbrew temu, czego można by oczekiwać, na ogół nie wznosi się stromo. Robi się krok, nie myśląc o tym, co leży w przedzie, gdyż grozi to pomieszaniem zmysłów.

Szybko minęliśmy znane nam dobrze słupy milowe: Ashten, Glay, Hespen, Sennt. Bywaliśmy tu podczas świętych ceremonii na cześć Pierwszego Wspinacza, kiedy Ściana jest powszechnie dostępna. I prawdopodobnie wszyscy od czasu do czasu wykradaliśmy się tutaj na własną rękę, tak jak Galii i ja. Przy każdym słupie milowym należało odmówić krótką modlitwę, gdyż są poświęcone różnym bogom. Zatrzymywaliśmy się jednak tylko na krótką chwilę i ruszaliśmy dalej. Spojrzałem na Galii, a ona uśmiechnęła się do mnie, jakby chciała mi powiedzieć, że również pamięta ten dzień, kiedy szliśmy oboje tą drogą i robiliśmy Zmiany na łożu z mchu przy Hithiat. Myśląc teraz o tym, przypomniałem sobie piersi Galii w moich dłoniach, jej język w moich ustach i zastanawiałem się, czy będzie chciała zabawić się ze mną w Zmiany, kiedy rozbijemy obóz na noc. Minęło już pół roku, odkąd kochałem się po raz ostatni, więc wydawało mi się, że mogę dokonać Zmian ze wszystkimi dwudziestoma kobietami z naszej grupy bez odpoczynku.

Musieliśmy jednak najpierw pokonać spory odcinek.

Okazało się to całkiem łatwe. Dobrze utrzymana droga poniżej Hithiat wznosiła się łagodnie. Jak już wspomniałem, wszyscy znaliśmy ją doskonale. Posuwaliśmy się naprzód raźnym krokiem, żartując i śmiejąc się. Od czasu do czasu przystawaliśmy, żeby spojrzeć na malejącą w oddali wioskę. Może czasem śmiech był głośniejszy niż zasługiwał na to żart, ale byliśmy podnieceni i pełni entuzjazmu, a świeże górskie powietrze dodawało nam animuszu. Pamiętam, jak jedna z kobiet — chyba Gryncindil Tkaczka, a może Stum z Domu Cieślów — zbliżyła się dc mnie i powiedziała wesoło:

— Sądzę, że nas okłamywali. Droga będzie równie łatwa na sam szczyt! Dotrzemy na Wierzchołek jutro po południu, Poilarze! Jak by to było świetnie!

Sam się nad tym zastanawiałem. Czy aż do samego Wierzchołka nie napotkamy żadnych trudności?

— Tak, byłoby świetnie — odparłem.

I roześmialiśmy się, żeby ukryć strach. Wiedziałem, że droga niedługo się skończy i będziemy musieli z mozołem wspinać się na strome, urwiste zbocze Ściany. Myślę, że dziewczyna również zdawała sobie z tego sprawę.


Przy słupie milowym Denbail odebraliśmy plecaki od tragarzy. Zeszliśmy z dywanu, a odrzuceni kandydaci, którym nie wolno było postawić stopy na nagiej kamiennej drodze, podali nam bagaże. Mój niosła Streltsa z Domu Żonglerów, z którą się kiedyś kochałem. Stojąc daleko od brzegu dywanu, nachyliła się, żeby mi podać plecak, a gdy wyciągnąłem po niego rękę, roześmiała się i cofnęła swoją, tak że nie mogłem go dosięgnąć. Zachwiałem się i omal nie upadłem. Próbowałem odzyskać równowagę, ale Streltsa chwyciła mnie, przyciągnęła do siebie i ugryzła w szyję. Pokazała się krew.

— To na szczęście! — krzyknęła.

Miała dzikie spojrzenie. Chyba nadużyła gaitu.

Splunąłem. Zmusiła mnie, żebym postawił stopę na dywanie, co było złym znakiem. Streltsa znowu się zaśmiała i przesłała mi pocałunek. Chwyciłem plecak, a ona sięgnęła do stanika, wyjęła jakiś przedmiot i rzuciła mi. Złapałem go, zanim upadł na ziemię.

Był to mały bożek wyrzeźbiony z białej kości: Sandu Sando Mściciel. Oczy miał zrobione z zielonych kamieni i znajdował się w fazie pełnej Zmiany. Jego penis sterczał jak maczuga. Spojrzałem na Streltsę i wykonałem taki ruch, jakbym chciał go wyrzucić, ale wtedy usłyszałem cichy okrzyk przerażenia. Zobaczyłem, że dziewczyna drży. Pokazała mi gestem, żebym zatrzymał posążek. Skinąłem głową, czując mimo gniewu nagły przypływ strachu. Streltsa odwróciła się i pobiegła ścieżką w dół. I wtedy wrócił gniew. Pobiegłbym za nią i uderzył, gdybym nad sobą nie zapanował.

Thissa Czarownica widziała całą scenę. Dotknęła krwi na mojej szyi.

— Ona cię kocha — szepnęła. — Wie, że już nigdy cię nie zobaczy.

— Zobaczy — odparłem. — A kiedy wrócę, zwiąże ją nagą na placu i zrobię jej Zmiany tym wstrętnym małym bożkiem.

Na delikatnych policzkach Thissy pojawił się rumieniec. Potrząsnęła głową z przerażeniem i zrobiła szybki znak. Wyjęła mi Mściciela drżących rąk i wsunęła do mojego plecaka.

— Uważaj, żeby go nie zgubić — powiedziała. — Będzie nas chronił. W drodze czyha wiele niebezpieczeństw.

I pocałowała mnie, gdyż trząsłem się z wściekłości i strachu.

Nie był to dobry początek podróży.

Tragarze odeszli i została tylko nasza Czterdziestka. Nie pokryta dywanem droga okazała się znacznie bardziej wyboista niż tuż za wioską. Kamienie położono bardzo dawno temu i od tego czasu popękały i przemieściły się pod różnymi kątami. Pamiętałem z mojej wyprawy z Galii, że wkrótce stanie się jeszcze gorsza. Plecaki były potwornie ciężkie. Nieśliśmy w nich jedzenie na wiele ty godni i ekwipunek obozowy, bo wiedzieliśmy, że gdy już zaczniemy wspinaczkę, nie da się ich uzupełnić. Za Denbail droga ostro skręciła, prowadząc na tę stronę Ściany, z której nie widać wioski. Wyraźnie odczuliśmy zerwanie ostatniej więzi z domem. Ale dopiero za Hithiat znaleźliśmy się w zupełnie obcym świecie.

Dotarliśmy tam późnym popołudniem i na mocy milczącej zgody zrobiliśmy postój, żeby zastanowić się nad następnymi posunięciami.

Nadszedł czas, by wybrać przywódcę. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Przykazano nam podczas szkolenia, że mamy go wybrać, jak tylko dotrzemy do Hithiat, ponieważ bez niego będziemy jak wąż o wielu głowach, z których każda będzie miała swoje zdanie.

Był to niemiły moment, podobnie jak podczas Ofiary Krwi, kiedy nikt nie był pewien, jak się zabrać do tego, co należało zrobić. Pamiętałem, jak Muurmut wykorzystał tę chwilę i pasował siebie na mistrza ceremonii. Nie zamierzałem teraz mu na to pozwolić.

— Cóż — odezwałem się. — Pochodzę z Domu Ściany. Czekałem przez całe życie, żeby ruszyć na Pielgrzymkę. Zostańcie ze mną, a ja zaprowadzę was na Wierzchołek.

— Sam wysuwasz swoją kandydaturę, Kuternogo? — zapytał Muurmut, więc od razu wiedziałem, że będą z nim kłopoty.

Skinąłem głową.

— Popieram — odezwał się Traiben.

— Jesteś z jego Domu — stwierdził Muurmut. — Nie możesz go poprzeć.

— Więc ja go popieram — oświadczył Jaif Śpiewak.

— Ja też — włączyła się Galii, która pochodziła z Winiarzy, podobnie jak Muurmut.

Zapadło milczenie.

Po chwili odezwał się Stapp z Sędziów.

— Skoro Poilar może siebie wyznaczyć, ja też mogę. — Rozejrzał się. — Kto mnie poprze? — Ktoś parsknął. — Kto mnie popiera? — powtórzył Stapp, a twarz poczerwieniała mu z gniewu.

— Dlaczego sam siebie nie poprzesz, Stapp? — zapytał Kath.

— Zamknij się.

— Do kogo to mówisz?

— Do ciebie — warknął Stapp.

Kath uniósł rękę, a Stapp zrobił krok do przodu, gotowy do walki. Galii złapała go w pasie i odciągnęła.

— Więź — szepnęła Thissa. — Pamiętajcie o Więzi! — Spojrzała na nas zmartwionym wzrokiem.

— Czy ktoś popiera Stappa? — zapytałem.

Nikt się nie odezwał. Stapp odwrócił się i spojrzał na Ścianę. Czekałem.

— Muurmut — powiedział Thuiman z Hutników.

— Zgłaszasz Muurmuta?

— Tak. Spodziewałem się tego.

— Kto popiera?

Seppil z Cieślów i Talbol Garbarz podnieśli ręce. Tego również się spodziewałem. Wszyscy trzej byli w dobrej komitywie.

— Muurmut jest kandydatem — oznajmiłem. Zwróćcie uwagę, że przejąłem kontrolę, zanim jeszcze odbyły się wybory. Nie miałem nic złego na myśli. Dowodzenie leży w moim charakterze. Ktoś musi to robić, skoro nie został wyznaczony dowódca. — Są jakieś inne kandydatury? — Nie było. — Więc głosujmy. Ci, którzy są za mną, niech przejdą na tę stronę. Ci, którzy za Muurmutem, na tę.

— Czy nie powinniśmy przed głosowaniem przedstawić swoich kwalifikacji, Poilarze? — zwrócił uwagę Muurmut i rzucił mi harde spojrzenie.

— Chyba tak. Jakie są twoje, Muurmucie?

— Po pierwsze, dwie proste nogi.

To był cios poniżej pasa. Miałem ochotę go sprać, ale pohamowałem się, wiedząc, że mogę to wykorzystać. Uśmiechnąłem się tylko cierpko. Seppil Cieśla zaśmiał się rubasznie, jakby nigdy nie słyszał czegoś zabawniejszego. Talbol Garbarz, który nie potrafiłby się do tego zniżyć, chrząknął cicho na znak solidarności z Muurmutem.

— Tak, bardzo ładne — przyznałem. Muurmut miał grube, mocno owłosione nogi. — Jeśli przywódca musi myśleć nogami, z pewnością masz nade mną przewagę.

— Przywódca musi się wspinać.

— Jakoś dotarłem do tego miejsca — odrzekłem. — Co masz jeszcze na poparcie swojej kandydatury?

— Potrafię dowodzić — oświadczył Muurmut. — Wydaję rozkazy, które inni chętnie wypełniają, ponieważ są to właściwe rozkazy.

— Tak. Mówisz: „włóż winogrona do tej kadzi”, a potem „zgnieć je w taki to a taki sposób” i „teraz wlej sok do beczek i pozwól mu zamienić się w wino”. Świetne rozkazy, ale w jaki sposób przydadzą ci się w trakcie Pielgrzymki? Naśmiewasz się z mojej nogi, co nie świadczy o zrozumieniu dla kogoś, komu przysięgałeś miłość, prawda, Muurmucie? A co to za przywódca, któremu brakuje zrozumienia?

Muurmut spiorunował mnie wzrokiem, jakby miał ochotę zrzucić mnie w przepaść.

— Może nie powinienem szydzić z twojej nogi, ale jak sobie poradzisz w niebezpiecznych miejscach, Poilarze? Czy wspinając się będziesz jednocześnie mógł myśleć o rzeczach, o których musi myśleć przywódca? Ułomność przeszkadza ci w każdym kroku. Czy potrafisz się obronić, kiedy zaatakują nas ognie zmian?

— Nie jestem kaleką — stwierdziłem. — Mam tylko krzywą nogę. — Z przyjemnością bym go nią kopnął, ale powstrzymałem się. — Poza tym jeszcze nie wiemy, czy ognie zmian to prawda czy mit. Jeśli to prawda, każdy z nas będzie musiał się bronić na swój sposób. Ci, którzy są za słabi, by się im oprzeć, zamienią się w potwory, a reszta pójdzie dalej, do bogów. Masz jeszcze coś na poparcie swojej kandydatury, Muurmucie?

— Może powinniśmy usłyszeć, co ty masz do powiedzenia.

Spojrzałem kolejno na współtowarzyszy.

— Bogowie wybrali mnie, żebym was zaprowadził na Wierzchołek — oznajmiłem spokojnie. — Wiecie o tym dobrze. Wszystkim przyśnił się pewnej nocy taki sam sen. Potrafię dowodzić i jasno myśleć. Poza tym jestem dość silny, by podołać trudom wspinaczki. Zaprowadzę was na Wierzchołek. Oto moje kwalifikacje. Dość gadania. Żądani głosowania.

— Popieram — powiedział Jaif.

— Ja również — dorzuciła Thissa cicho. Zagłosowaliśmy. Muurmut, Seppil i Talbol stanęli po jednej stronie, a reszta otoczyła mnie: najpierw trzy czy cztery osoby, po krótkim wahaniu kilka następnych i wreszcie pośpiesznie wszyscy pozostali. Nawet Thuiman, który zaproponował Muurmuta, opuścił go w decydującej chwili. Stało się. Muurmut nie próbował ukrywać wściekłości. Przez chwilę myślałem, że mnie zaatakuje, więc się przygotowałem. Podciąłbym go krzywą nogą, obalił na ziemię, złapał za stopy, odwrócił i przycisnął jego twarz do kamieni, dopóki by się nie poddał.

Nie było to konieczne. Miał na tyle rozsądku, by nie podnosić na mnie ręki przy wszystkich, tym bardziej, że widział ich jednomyślność. Tak więc podszedł niechętnie i podał mi dłoń. Miał jednak ponurą minę i fałszywy uśmiech. Wiedziałem, że nie przepuści okazji, żeby mnie zastąpić.

— Dziękuję wam wszystkim za poparcie. Teraz porozmawiajmy o tym, co nas czeka. — Rozejrzałem się. — Kto był poza Hithiat?

Usłyszałem nerwowy śmiech. Znaliśmy to miejsce z czasów szkolenia, a większość z nas z czystej przekory dotarła samowolnie do Denbail, a nawet do Hithiat. Nikt jednak nie zapuszczał się dalej, jeśli miał odrobinę rozsądku. Uważałem jednako że należy o to zapytać, choć nie oczekiwałem odpowiedzi.

Ku mojemu zdumieniu Kilarion podniósł rękę.

— Ja. Poszedłem do Varhad, żeby zobaczyć duchy. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Wielki mężczyzna uśmiechnął się, zadowolony z wrażenia, jakie zrobiła jego śmiałość. Potem ktoś się roześmiał. Dołączyli do niego pozostali. Twarz Kilariona pociemniała jak niebo przed burzą. To była pełna napięcia chwila.

— Mów dalej — zachęciłem go. — Czekamy.

— Poszedłem do Varhad. Widziałem duchy i robiłem Zmiany z jednym z nich. Kto mi nie wierzy, niech ze mną walczy — rzucił wyzwanie Kilarion, prostując się. Zacisnął pięści i rozejrzał się.

— Nikt w to nie wątpi, Kilarionie — uspokoiłem go. — Powiedz nam, kiedy to się wydarzyło.

— Kiedy byłem chłopcem. Poszedłem tam z ojcem. Każdy chłopiec z mojego klanu przychodzi tutaj, kiedy kończy dwanaście lat. Mój klan to Klan Siekiery. — Nadal patrzył groźnie. — Myślicie, że kłamię, co? Zaczekajcie, a sami się przekonacie.

— Chcemy, żebyś ty nam to opowiedział — stwierdziłem. — Ty wiesz, jak tam jest, a my nie.

— No dobrze — nagle poczuł się skrępowany. — Tam są duchy. I białe skały. A drzewa są… brzydkie. — Umilkł, szukając słów. — To złe miejsce. Wszystko się rusza. W powietrzu jest dziwny zapach.

— Jaki zapach? — zapytałem. — Co masz na myśli, mówiąc, że wszystko się rusza?

— Brzydki zapach. A rzeczy… ruszają się. Nie wiem. Po prostu się poruszają.

Biedny ograniczony Kilarion! Spojrzałem na Traibena i zauważyłem, że stara się powstrzymać śmiech. Rzuciłem mu gniewne spojrzenie. Jeszcze raz cierpliwie zapytałem Kilariona, jak jest w Varhad, a on odpowiedział równie mętnie jak poprzednio.

— To złe miejsce — mruknął. — Bardzo złe miejsce. — Tyle z niego wydobyliśmy. Jego wiedza na nic się nam nie przydała. Podjęliśmy jednak decyzję, że rozbijemy pierwszy obóz na wysokości Hithiat i zaczekamy do rana przed wyruszeniem w nieznane rejony Ściany.

W ten sposób znalazłem się znowu na porośniętej mchem polanie, gdzie dawno temu zabawialiśmy się z Galii. Tej nocy jednak mimo pragnienia, które narosło w nas w ciągu pół roku spędzonego w Chacie Pielgrzymów nie robiliśmy Zmian. Czasami pożądanie staje się zbyt silne, by można je zaspokoić. Tak właśnie było tej pierwszej nocy w Ścianie. Nagłe przerwanie abstynencji wydawało się nam za trudne. Dwudziestu mężczyzn obozowało więc po jednej stronie pola, a dwadzieścia kobiet po drugiej. Równie dobrze moglibyśmy się znajdować w osobnych izbach Chaty Pielgrzymów.

Myślę, że nikt nie spał dobrze tej nocy. Z góry dochodziły głośne pohukiwania przechodzące w okropne skrzeczenie. Czasami ziemia drżała, jakby Kosa Saaga zamierzała nas strącić z powrotem na odległą nizinę. Później spowiła nas mgła zimna jak śmierć. Zastanawiałem się, czy to nie ogień zmian kuszący do przybrania jakiejś dziwnej nowej postaci. Spojrzałem na siebie i przekonałem się, że to nadal ja, więc doszedłem do wniosku, iż nie mamy czego się obawiać. Zapadłem w lekką drzemkę.

W środku nocy nagle się obudziłem i poczułem straszliwe pragnienie, więc wstałem i poszedłem do małego strumyka, który płynął przez środek polany. Kiedy ukląkłem, żeby się napić, zobaczyłem w księżycowym świetle zniekształcone odbicie swojej twarzy. Przestraszyłem się i dostrzegłem jeszcze coś: błysk na dnie strumienia, jakby patrzyły na mnie czerwone oczy. Miałem wrażenie, że to oczy Streltsy, która ugryzła mnie przy Denbail, płaczące krwawymi łzami. Szybko odskoczyłem i wyszeptałem modlitw do każdego boga, jakiego zdołałem sobie przypomnieć.

Wytężyłem wzrok i dojrzałem we mgle dziwną Hendy chodzącą między śpiącymi współtowarzyszkami. Poczułem w lędźwiach nagły przypływ pożądania i pomyślałem, że dobrze byłoby pójść do niej, zaśpiewać piosenkę i pociągnąć na mech.

Nie znałem jednak Hendy ani nie słyszałem, by ktokolwiek się z nią kochał. Poza tym stwierdziłem, że to nieodpowiednia pora, aby podejść do niej z taką propozycją. Już raz zostałem ugryziony tego dnia. Wpatrywaliśmy się w siebie we mgle, a twarz Hendy była jak z kamienia. Po jakimś czasie wróciłem do swojego legowiska i położyłem się. Mgła się rozwiała i zajaśniały gwiazdy. Zadrżałem i położyłem dłonie na swojej męskości, chcąc ją ochronić. Gwiazdy są bogami, ale żaden z nich nie jest życzliwy. Mówią, że światło niektórych gwiazd wywiera magiczny wpływ, a światło innych to trucizna. Nie miałem jednak pojęcia, które gwiazdy są nade mną tej nocy. Tęskniłem do poranka. Wydawało się, że nigdy nie nadejdzie.

Загрузка...