8

Od samego początku Pielgrzymki wchodziliśmy po zewnętrznej krawędzi Ściany, idąc wąwozami, ścieżkami i występami by ominąć diretissime. Nie miałem trudności z wyborem codziennej trasy. Istniała tylko jedna droga wijąca się w górę po zboczu Ściany. Dotarliśmy jednak do miejsca, gdzie wyrosła przed nami niebotyczna przewieszka. Przyglądaliśmy się jej przez dłuższy czas, bo nikt nie wiedział, jak pokonać przeszkodę. Nie można było jej ominąć, a wdrapanie się na nią wydawało się nie do pomyślenia.

W końcu wybraliśmy jedyną możliwą drogę. Skręciliśmy na wschód, w wewnętrzną dolinę Kosa Saag i rozbiliśmy obóz w czymś w rodzaju lasu, chłodnego i cienistego. Mówię „coś w rodzaju lasu”, ponieważ rosnące tam rośliny, choć wysokie jak drzewa, były niepodobne do żadnych drzew, które znaliśmy z nizin. Przypominały raczej gigantyczne źdźbła traw lub zrośnięte kępy trawy, gdyż każdy pień się składał się z kilkunastu cienkich, wąskich łodyg wyrastających ze wspólnej podstawy.

Na całej długości z ostrych boków sterczały zamiast liści pędy w kształcie klinów, które wyglądały jak żeleźca toporków.

Dotykając tych drzew, czuło się mrowienie. Po chwili skóra zaczynała palić.

Na odroślach siedziały po dwa lub trzy małe ptaszki nie znanego gatunku. Miały okrągłe i pulchne ciałka, śmiesznie małe czerwone nóżki ledwo widoczne pod brzuszkami i krótkie słabe skrzydła, tak że mogły tylko przefruwać z jednego pędu na drugi. Trudno sobie wyobrazić ptaki bardziej różniące się od strasznych jastrzębi. Nie należało jednak lekceważyć sobie tych komicznych stworzeń, gdyż miały dzikie, niesamowicie białe oczy płonące jak miniaturowe słońca. Czaiła się w nich nienawiść i ukryta groźba. I rzeczywiście, kiedy Gazin Żongler stanął pod którymś drzewem i rozbawiony wyglądem ptaszków zawołał coś do nich ze śmiechem, opluły go kleistą śliną. Gazin zawył z bólu i rzucił się do strumienia, płynącego przez środek lasu.

Woda w strumieniu była czerwona jak krew. Bałem się o Gazina. Wyskoczył z niej na szczęście bez szwanku, pocierając ręce i pierś w miejscach, gdzie dotknęła go plwocina ptaków. Całą skórę miał pokrytą bąblami i pręgami. Po tym wydarzeniu trzymaliśmy się z daleka od drzew.

Ponieważ czułem się tu nieswojo, poprosiłem Thissę Czarownicę, żeby przed rozbiciem obozu rzuciła czar chroniący przed niebezpieczeństwem. Dotychczas spędzaliśmy noce w odosobnionych miejscach łatwych do obrony, ale na tym płaskim odkrytym terenie byliśmy zdani na łaskę mieszkańców Ściany.

— Potrzebuję jakiejś rzeczy Gazina, bo on pierwszy tutaj ucierpiał — oznajmiła.

Gazin dał jej jedną ze swoich piłeczek do żonglowania. Thissa narysowała na niej palcem jakiś magiczny znak, zakopała ją w miękkiej ziemi obok strumienia i położyła się, przyciskając do niej policzek. Następnie wyrecytowała zaklęcie zapewniające bezpieczeństwo podróżnym. Jest to długie i skomplikowane zaklęcie wymagające wiele energii od Czarownicy, ponieważ musi ona tchnąć odrobinę swojej duszy w duszę miejsca, na które rzuca urok. Zauważyłem, że burtszynowe oczy Thissy tracą blask, a smukłe ciało wiotczeje z wyczerpania. Dawała z siebie wszystko, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo.

Wiedziałem, że to będzie dobre zaklęcie. Wierzyłem w moc Thissy od czasu, kiedy podczas trzeciego roku szkolenia zacząłem się bać, że nie zostanę wybrany na Pielgrzymkę. Poszedłem do jej sklepu, by poprosić ją o rzucenie uroku, który mi zapewni sukces. Z pewnością miała wielki udział w tym, że mnie wybrano. Czułem się pewniej, wiedząc, że mamy wśród nas Czarownicę o takich zdolnościach.

Rozłożyliśmy śpiwory na otwartym terenie, z dala od dziwnych drzew i niesympatycznych ptaszków. Stum i Narril jako pierwsi objęli wartę na wypadek, gdyby w nocy zjawiły się małpy, jastrzębie albo inne niebezpieczne stworzenia. Min Skrybę i Aminteer Tkaczkę wyznaczyłem na drugą zmianę.

Gwiazdy świeciły w przejrzystym chłodnym powietrzu niezwykle jasnym i ostrym blaskiem. Ktoś zaczął wymieniać ich nazwy: Ysod, Selinune, Myaul. Naxa Skryba roześmiał się cicho.

— Te gwiazdy to zły omen — powiedział. — Ysod rozbija inne i pożera. Myaul zjada swoje własne światy. Światło Selinune krzyczy.

— Oszczędź swojej mądrości na inne czasy, Naxa — odezwał się kobiecy głos Fesild albo Gryncindil. — Nie strasz nas głupimi opowieściami, kiedy próbujemy zasnąć.

— I jest wśród nich Hyle — kontynuował Naxa nie zbity z tropu. W jego naturze leżało popisywanie się wiadomościami. Skrybowie są pod tym względem jeszcze gorsi od Uczonych, ponieważ zdobywają wiedzę, kopiując ich teksty, i aż się palą, żeby zrobić wrażenie na innych. — Hyle to najgorsza gwiazda-demon. Cóż, mógłbym wam opowiedzieć parę historii o Hyle…

— Dobranoc, Naxa.

— Bogowie spacerowali wśród gwiazd — nie rezygnował Naxa — i zbliżyli się do Hyle, a Kreshe wyciągnął rękę…

— Zaraz ja wyciągnę rękę i rozwalę ci łeb — odezwał się nowy głos. To był Kilarion. — Zamknij się i daj nam spać, dobrze?

Tym razem Naxa ustąpił. Tej nocy już nie było mowy o gwiazdach-demonach.

Wkrótce zasnąłem. Niedługo potem poczułem, że ktoś kładzie się przy mnie.

— Przytul mnie, Poilarze. Zimno mi. Cała drżę.

To była Thissa. Rzucanie czaru osłabiło ją chyba bardziej niż się spodziewała Cała się trzęsła. Wziąłem ją w ramiona i prawie natychmiast byłem gotowy do robienia Zmian, ponieważ tak długo się bez nich obywałem. W miłości jest osłoda, jest jedność i harmonia, przechodzenie jaźni do wyższej rzeczywistości. W chwilach strachu albo wielkiego napięcia w naturalny sposób zwracamy się ku sobie i wchodzimy w stan seksualnej gotowości. Stało się to bez udziału mojej woli. Nawet tego nie chciałem. Poczułem znajome poruszenie w dole brzucha, kiedy moja męskość budziła się z uśpienia.

Thissa również to poczuła.

— Proszę, nie teraz. Jestem taka zmęczona, Poilarze — powiedziała cicho.

Zrozumiałem. Nie przyszła do mnie po Zmiany. Ta kobieta, jak wiele Czarownic, była samowystarczalna. Z trudem wróciłem do stanu bezpłciowości. Nie potrafiłem jednak odzyskać kontroli nad ciałem. Thissa nie miała teraz piersi i wiedziałem, że jeśli jej dotknę między udami, nie znajdę czekającego na mnie otworu. Była całkowicie bezpłciowa i zamierzała pozostać w tym stanie. Musiałem uszanować jej decyzję. Walczyłem o odzyskanie samokontroli i wreszcie mi się to udało. Leżeliśmy bez ruchu. Położyła mi głowę na piersi, splotła nogi z moimi. Szlochała ze zmęczenia, ale był to cichy, łagodny płacz.

— Ktoś jutro umrze — odezwała się po chwili.

— Co takiego? Jesteś pewna?

— Zobaczyłam to w ogniu.

— Wiesz, kto to będzie? — spytałem po chwili milczenia.

— Nie. Oczywiście, że nie.

— A w jaki sposób?

— Nie wiem — odparła. — Ogień był zbyt słaby, a ja jestem zbyt zmęczona, żeby go znowu rozniecić.

— Dopiero zaczęliśmy wspinaczkę. Za wcześnie na śmierć.

— Śmierć przychodzi, kiedy chce. Ta będzie jedną z wielu. Nie odzywałem się przez dłuższy czas.

— Jak myślisz, czy to będę ja?

— Nie. Nie ty.

— Jesteś tego pewna, prawda?

— Jest w tobie zbyt wiele życia, Poilarze.

— Aha.

— Ale to będzie któryś z mężczyzn. — Jaif? Dorn? Talbol?

Położyła mi dłoń na ustach.

— Mówiłam ci, że nie zobaczyłam tego wyraźnie. Jeden z mężczyzn. Teraz śpijmy, Poilarze. Przytul mnie. Trzymaj mocno. Jest mi tak zimno.

Objąłem ją. Po jakimś czasie opuściło ją napięcie. Zasnęła. Ja jednak czuwałem, myśląc o śmierci, która się do nas zbliżała. Może bogowie wybrali Muurmuta. Nie opłakiwałbym go. A jeśli to będzie Traiben, pomimo ciekawości świata i żądzy zrozumienia wielu rzeczy? Nie potrafiłbym znieść śmierci Traibena. Potem pomyślałem o innych. Leżałem bezsennie przez wiele godzin albo tak mi się wydawało. Gwiazdy świeciły coraz jaśniej. Bałem się ich. Demonicznych gwiazd śmierci. Ysod, Myaul, Selinune, Hyle. Drżałem w ich ostrym blasku.

Wtedy obudziła się Thissa.

— Możesz to zrobić, jeśli chcesz — powiedziała cicho, innym głosem niż wcześniej.

Stała się w pełni kobietą. Jej smukłe ciało o gładkiej skórze i delikatnych kościach zaokrągliło się teraz, zrobiło się pełniejsze, bardziej kobiece. Poczułem miękkie krągłe piersi. Moja ręka ześliznęła się w dół i znalazła otwór, wilgotny, ciepły, pulsujący.

Czy robiła to z uprzejmości? Była zupełnie wyczerpana, a poza tym z dawnych lat wiedziałem, że nie przepada za kochaniem się. A może mnie okłamała i to ja mam jutro umrzeć, a ona w ten sposób żegna się ze mną, zostawiając ciepłe wspomnienie? Ta myśl mnie zasmuciła. Omal nie straciłem ochoty na wszystko. Omal. Jednak pożądanie okazało się silniejsze niż strach. Thissa otworzyła się dla mnie i nasze ciała się połączyły. Choć jak zawsze czułem emanującą z niej dziwną obcość, coś jakby pulsowanie czy mrowienie — takie jak wtedy, gdy otrze się o was w wodzie pewna ryba — bardzo szybko dała mi rozkosz.

— To nie ty umrzesz, Poilarze. Jestem tego pewna — powiedziała potem.

Czyżby czytała w moich myślach?

Nie, nawet Czarownice nie potrafią tego robić. Z wyjątkiem tych, które są jednocześnie santanillami, a jest ich bardzo niewiele.

Leżałem rozbudzony jeszcze przez jakiś czas, wpatrując się w Hyle i Selinune. Potem jeden z księżyców, chyba Tibios, pojawił się na niebie i jego blask przyćmił niesamowite światło gwiazd, za co byłem mu wdzięczny. Zamknąłem oczy i zapadłem w niespokojny sen. Gdy się obudziłem, wszyscy już krzątali się po obozie. Thissa uśmiechnęła się do mnie nieśmiało znad strumienia. Zorientowałem się, że nie chcieli mnie budzić. Powoli nabierałem pewności, że to ja mam umrzeć tego dnia, a wszyscy o tym wiedzą i dlatego pozwolili mi spać. Oczywiście stało się inaczej.

Śmierć — pierwsza śmierć na Kosa Saag — przyszła niespodziewanie. Zbliżało się południe. Już daleko odeszliśmy od obozowiska z poprzedniej nocy. Znajdowaliśmy się na wąskim plateau ograniczonym z jednej strony przez coś, co wyglądało jak jezioro smoły, a z drugiej przez strome zbocze Ściany. Dzień był bardzo ciepły. Ekmełios świecił nam prosto w twarze i nie mogliśmy si? przed nim schować. Miejscami ziemia popękała i ze szczelin wydobywały się wąskie słupy żółtego i zielonego światła, jakby gazu błotnego. Powietrze w tych miejscach miało ciężki oleisty zapach. Niektóre z tych małych światełek uwalniały się z ziemi i wędrowały po okolicy jak duchy. Trzymaliśmy się od nich z daleka.

Kiedy przechodziliśmy przez zagajnik niskich woskowatych drzew z gęstymi koronami lśniących białych liści, nagle jakby spod ziemi z krzykiem i jazgotem pojawiło się stado małp. Zaczęły obrzucać nas kamykami, skałami, grudkami błota, wszystkim, co nawinęło się im w sękate łapy.

Małpy wyglądały jak okrutne karykatury ludzi. Sięgały nam do kolan, były zdeformowane, owłosione i szkaradne. Ręce i nogi miały krzywe i krótkie, nosy płaskie i ogromne, oczy wielkie, a stopy zwrócone na zewnątrz. Z pysków wystawały żółte kły. Przysadziste ciała pokrywało czerwonawe futro, a jego kępki sterczały im jak brody. Nic dziwnego, że nas tak nienawidziły i dokuczały nam. Byliśmy tacy, jakimi one chciałyby być, gdyby bogowie nie uczynili ich brzydkimi.

Z daleka były tylko dokuczliwe, ale z odległości dwudziestu czy trzydziestu kroków stawały się niebezpieczne. Ich pociski spadały na nas gęstą chmurą. Wszyscy mieliśmy rany i siniaki. Urok bezpieczeństwa, który rzuciła na nas Thissa w lesie, stracił tutaj moc. Krzyczeliśmy na małpy z całych sił, a Narril i Thuiman wyciągnęli liny z plecaków i zaczęli trzaskać nimi jak batami, żeby je odstraszyć. Poskutkowało na jakiś czas. Kiedy przekonały się, że liny nie robią im żadnej krzywdy, stały się jeszcze bardziej hałaśliwe i nieznośne.

Wielka miękka gruda tłustego błota trafiła Stappa z Domu Sędziów z twarz. Ogłuszony, zaczął kaszleć i dławić się, wycierając oczy, usta i nos. Ledwo mógł oddychać i wtedy trafiła go druga kula, jeszcze luźniejsza, która rozprysnęła się na całej twarzy i piersi.

Wprawiło go to we wściekłość. Stapp zawsze były porywczy. Zobaczyłem, że prycha i wypluwa błoto. Następnie wrzasnął dziko, chwycił pałkę i z furią ruszył przed siebie, wymachując nią na prawo i lewo. Wystraszone jego szalonym atakiem małpy cofnęły się trochę. Ścigał je, wywijając maczugą, a one odsuwały się na skraj jeziora smoły. Zawołałem, żeby wrócił, bo za bardzo się od nas oddala, ale Stappowi nic nie było w stanie przemówić do rozsądku, kiedy wpadał w szał.

Wtedy ruszył za nim Kilarion. W pierwszej chwili pomyślałem, że pozazdrościł Stappowi zabawy i również chce włączyć się do walki. Jednak nie. Tym razem Kilarion zamierzał uratować go przed nierozważnym czynem.

— Wracaj, wracaj, zabiją cię — zawołał.

Wyrwał z ziemi woskowate drzewko i zaczął wymachiwać nim jak miotłą, zgarniając małpy z drogi jak śmieci. Jedna po drugiej szybowały w powietrze i spadały kilkanaście kroków dalej.

Jeśli chodzi o Stappa, pomoc nadeszła za późno. W jednej chwili stał nad brzegiem jeziorka, z wściekłością tłukąc małpy maczugą, a w następnej jedno ze zwierząt skoczyło mu z boku na plecy i przeciągnęło ostrymi pazurami po gardle. Trysnęła struga ciemnej krwi. Stapp zachwiał się i upadł. Wylądował twarzą w czarnym smołowatym jeziorze i wolno się zanurzył, a wokół niego pojawiły się bąbelki krwi.

— Stapp! — wrzasnął Kilarion i wyciągnął w jego stronę drzewko. — Złap się drzewa, Stapp! Złap je!

Stapp ani nie drgnął. W ciągu paru chwil wyciekła z niego cała krew i leżał teraz martwy w gęstej smole. Kilarion, stojący nad brzegiem, uderzył koroną drzewa o ziemię z tępej wściekłości i zawył z gniewu i żalu.

Nie było łatwo wydobyć Stappa. Smoła trzymała go jak klej, a nie odważyliśmy się do niej wejść, żeby go wyciągnąć hakami. Malti Uzdrowiciel i Min Skryba odmówili krótką modlitwę z Księgi Śmierci, a Jaif zaśpiewał pieśń pogrzebową, podczas gdy Tenilda grała na fujarce. Jeśli chodzi o słowa, które należy wypowiedzieć, kiedy umiera ktoś z Domu Sędziów, nie mogliśmy sobie ich przypomnieć, gdyż Stapp był wśród nas jedynym Sędzią, ale zastąpiliśmy je innymi. Następnie pochowaliśmy go pod wysokim kopcem z głazów i ruszyliśmy dalej.

— Cóż — stwierdził Kath — i tak był zbyt porywczy i zapalczywy, by zostać dobrym Sędzią.

Kiedy obejrzałem się, na kopcu Stappa tańczyło kilka małych żółtych i zielonych światełek.


Skierowaliśmy się w stronę krawędzi Ściany, gdyż znajdował się tam rodzaj naturalnej rampy, podczas gdy w głębi góra wznosiła się połyskującą, zapierającą dech w piersiach płaszczyzną, która napełniała nasze serca strachem. Przez wiele dni szliśmy tą pochyłością. W niektórych miejscach biegła stromo, w innych płasko, a w jeszcze innych nawet opadała, aż obawialiśmy się, że po tylu ciężkich dniach podróży odkryliśmy jedynie drogę prowadzącą w dół na drugą stronę Kosa Saag do jakiejś nieprzyjaznej wioski na nie znanym terytorium. Potem znowu zaczęliśmy iść pod górę, nadal trzymając się brzegu Ściany.

Wysoko nad głęboką przepaścią rozpościerającą się tuż przy trasie naszego marszu unosiły się w prądach powietrza dziwne skrzydlate stworzenia. Ale nie jastrzębie. Miały upierzone skrzydła Były ogromne, większe od jastrzębi, wielkie jak okrągłe domy. Latały zbyt wysoko, żebyśmy mogli to ocenić. Otwarta przestrzeń nie dawała żadnego punktu odniesienia. Widzieliśmy je na tle jasnego nieba, jak szybowały w podmuchach wiatru. Od czasu do czasu któreś raptownie spadało jak kamień, zatrzymywało się w pół drogi, wzbijało znowu, jakby szukało zdobyczy, w końcu pędziło w stronę Ściany, by porwać z niej jakąś nieszczęsną istotę. Był to przerażający widok. Na szczęście ptaki nigdy nie zlatywały do poziomu, na którym maszerowaliśmy. Zastanawialiśmy się, czy natkniemy się na nie wyżej. Czy nas zaatakują? Przerażała myśl, że w górze nie będzie bezpiecznego schronienia, że czekają nas kolejne próby, że Ściana zamierza nas pokonać. Przyszło mi do głowy, iż najlepiej byłoby skręcić w stronę jakiegoś osłoniętego płaskowyżu, gdzie nie polują groźne ptaszyska. Musieliśmy jednak iść tak, jak prowadziła droga, gdyż położone bliżej środka Ściany kominy i kanty były dla nas nie do przebycia.

Im wyżej wchodziliśmy, tym rozleglejszy widok się nam ukazywał. Świat był znacznie większy, niż sobie wyobrażałem. Ciągnął się aż po horyzont przez niezliczone mile. W przerwach między białymi chmurami widziałem rzeki, wzgórza i łąki, a za nimi kolejne rzeki, wzgórza i łąki, zielone połacie lasów z ciemnymi plamami wewnątrz, które zapewne były wioskami, tak odległymi, że prawdopodobnie nie dotarł do nich żaden z mieszkańców wiosek skupionych u podnóża Ściany. Może patrzyłem na miasto, gdzie mieszka Król. Próbowałem wyobrazić go sobie w pałacu, piszącego dekrety, które zostaną wysłane do odległych prowincji i zanim do nich dotrą, będą już przestarzałe.

Na samym skraju Świata zobaczyłem wyraźną szarą linię horyzontu, gdzie niebo schodziło i stykało się z lasem. Co to musi być za dziwne miejsce — pomyślałem. — Stopy są na ziemi, a głowa w chmurach!

Czy to możliwe, że zawędruję tam pewnego dnia i dowiem się, jak to jest? Przystanąłem w zadumie, starając się obliczyć, ile czasu może zabrać dojście na piechotę do miejsca, gdzie niebo łączy się z ziemią.

— Nigdy byś tam nie dotarł — powiedział Traiben — nawet gdybyś maszerował przez tysiące tysięcy żyć.

— Ale dlaczego? To prawda, że wydaje się to daleko, lecz nie aż tak bardzo.

Traiben roześmiał się.

— Maszerowałbyś wiecznie.

— Wyjaśnij mi to — zażądałem, czując że ogarnia mnie irytacja.

— Świat nie ma końca — odparł Traiben. — Możesz go obejść dokoła, a horyzont zawsze będzie leżał przed tobą.

— Jak to możliwe? Kiedy się dokądś idzie, wcześniej czy później dociera się do celu.

— Pomyśl, Poilarze. Pomyśl. Wyobraź sobie, że idziesz po wielkiej piłce. Piłka nie ma końca.

— Ale Świat ma — upierałem się gburowatym tonem. Traiben potrafił być denerwujący, kiedy zmuszał kogoś do myślenia Myślenie to dla niego zabawa, ale dla większości z nas duży wysiłek.

— Świat jest jak piłka. Popatrz tam, gdzie zakrzywia się w oddali.

Wytężyłem wzrok.

— Nie widzę.

— Popatrz uważniej.

— Czasami jesteś męczący, Traibenie.

— Nie wątpię w to.

— Każdy głupiec może ci powiedzieć, że Świat jest płaski.

— Każdy głupiec tak — odparł. — Masz rację. Mimo to mówienie nie uczyni go płaskim.

Spojrzałem w stronę horyzontu. Może ląd rzeczywiście trochę się tam zakrzywiał. Jednak to, co mówił Traiben, było bluźnierstwem i wzbudzało we mnie niepokój. Świat to łódź Kreshe płynąca po powierzchni Wielkiego Morza. Łodzie nigdy nie sanie okrągłe. Piłka może unosić się na wodzie, to prawda, ale Świat nie jest piłką. Mimo wszystko musiałem przyznać, że widzę lekkie zakrzywienie w pobliżu horyzontu.

Wzrok płata mi figle — wytłumaczyłem sobie. — Świat jest płaski jak dywan i ciągnie się aż do krawędzi, gdzie ląd styka się z Wielkim Morzem. Traiben jest zbyt inteligentny — stwierdziłem. — Czasami widzi rzeczy, których nie ma, i buduje dziwne teorie na ich temat, a potem traktuje cię protekcjonalnie, bo się z nim nie zgadzasz.

Wzruszyłem ramionami i zacząłem mówić o czymś innym. W przeciwnym razie mógłbym poczuć ochotę, żeby go strącić w przepaść, a tak w żadnym razie nie powinno się traktować najlepszego przyjaciela.

Загрузка...