Chociaż szybko nas ubywało, nadal pozostawał przy mnie rdzeń Czterdziestki, ci, których kochałem najbardziej: Traiben, Galii, Thissa, Jaif i oczywiście Hendy. Został z nami Kilarion, Kath, Naxa, nie odeszli Uzdrowiciele Malti i Kreod ani Gryncindil, ani Marsiel.
Szliśmy coraz wyżej. Powietrze robiło się zimniejsze i było tak rzadkie, że nasze płuca rozdymały się jak balony, żeby wciągnąć wystarczającą jego ilość. Daleko w dole widzieliśmy szczyty okolicznych gór. Miałem wrażenie, że wdrapujemy się po igle przeszywającej niebo. Dach chmur, który zakrywał Wierzchołek przed naszym wzrokiem, niemal spoczywał nam na ramionach, choć w rzeczywistości był jeszcze daleko.
Opuścili nas Scardil, Pren i Ghibbilau. Żałowałem ich, ale nie zrobiłem nic, żeby ich odszukać. Potem wrócił Ijo Uczony. Wyglądał trochę inaczej, ale nie powiedział, gdzie był ani co go spotkało. W dniu jego powrotu straciliśmy Chalize i Thuimana, a w Królestwie, gdzie z ziemi buchały blade płomienie, odeszło dwóch następnych: Noomai Hutnik i Jaif Śpiewak, po którym się tego nie spodziewałem. Ciężko przeżyłem stratę Jaifa. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, lecz dobrymi towarzyszami. Parę dni później Hendy powiedziała, że czuje jego obecność wśród nas, że Jaif krąży w powietrzu, śpiewając pieśni. Może i tak. Ja jednak nic nie słyszałem.
Pewnej nocy niebo pulsowało od zmierzchu do świtu pasami różowego światła, co się czasami zdarza, kiedy Marilemma wschodzi o zmroku i pozostaje na niebie przez całą noc. Zwykle jest to omen. Następnego dnia zobaczyłem cudowne i dziwne rzeczy, przerastające wszystko, czego do tej pory doświadczyłem.
W niecce otoczonej wysoką ostrą krawędzią znajdowało się małe Królestwo. Wytyczające jego granice skały pokrywały szare pasma starego śniegu, gdyż na tej wysokości panowało zimno, wiały chłodne wiatry i często padał deszcz ze śniegiem. Mogliśmy ominąć to Królestwo, gdyż leżało trochę w bok od głównej drogi, byliśmy jednak zmęczeni marszem przez krainę chłodu i zobaczyliśmy zbierające się burzowe chmury. Uznałem, że najlepiej będzie poszukać schronienia na noc, choć dopiero minęło południe.
Kath i Kilarion pierwsi przekroczyli krawędź. Usłyszałem gwizdy zdumienia. Kiedy stanąłem na grani, zrozumiałem wszystko. W dole rozciągał się bujny ogród, powietrze było balsamiczne i ciężkie, jakbyśmy wrócili w mgnieniu oka do naszej wioski u podnóża Ściany. Słyszeliśmy śpiew ptaków, czuliśmy zapach tysięcy gatunków kwiatów. W pewnej odległości wyrastał ogromny zagajnik drzew gollacundry o grubych pniach i gałęziach ciężkich od fioletowych owoców pośród zwieszającego się złotego listowia. I wszystko to w zimnych, śnieżnych partiach Kosa Saag! W dole kręcili się pełni wdzięku, eleganccy ludzie ze złotymi pasami na piersiach i szkarłatnymi opaskami na biodrach. Wszyscy bez wyjątku byli w rozkwicie młodości i urody. Miałem wrażenie, że trafiliśmy do siedziby bogów.
Stałem na skalnej krawędzi oszołomiony i ogarnięty nabożnym lękiem. Otaczał mnie lód i zimno, a przede mną jaśniał olśniewający raj.
— Ostrożnie, Poilarze — powiedziała Thissa. — Wszystko, co widzisz, to iluzja i magia. — A Hendy skinęła głową i dorzuciła kilka słów ostrzeżenia.
— Tak. Będę uważał.
Kilarion i Kath już schodzili zboczem do Królestwa spokoju i obfitości, a za nimi Marsiel, Malti, Gryncindil i Thrance. Szli jak lunatycy. Decyzja została podjęta za mnie, więc ruszyłem za nimi, przechodząc z krainy śniegu do krainy kwiatów i śpiewu ptaków. Mieszkańcy Królestwa spoglądali na nas poważnie, ale nie okazywali strachu ani niezadowolenia, jakby najzwyklejszą rzeczą na świecie był widok bandy oberwanych, przemarzniętych wędrowców wkraczających do ich kraju.
— Chodźcie — zaprosili nas. — Musicie stawić się przed naszym Królem.
Wszyscy byli doskonali: smukli, piękni, promieniejący siłą i witalnością i mieli nie więcej niż osiemnaście, dwadzieścia lat. Nie widać w nich było żadnej skazy, defektu, zeszpecenia czy wady. Wszyscy wyglądali jak odlani z jednej formy. Różnili się tylko rysami twarzy, a długonogie, szczupłe ciała cechowała doskonałość kształtów. Nigdy nie widziałem takich ludzi. Patrząc na nich, poczułem gorzki wstyd z powodu własnego wyglądu, zaognionych odmrożeń, kurzu na włosach i na ubraniu, blizn na ciele, a przede wszystkim nogi, krzywej, odrażającej, kalekiej nogi, z powodu której nigdy wcześniej nie czułem zażenowania, a teraz wydawała mi się piętnem grzechu i hańby.
Zaprowadzili nas do siedziby Króla, kryształowej kopuły w samym środku Królestwa. Stał na portyku, ze złożonymi rękami, czekając na nas spokojnie, równie nieskazitelny jak jego poddani. Był to młody mężczyzna, wspaniały młodzieńczy książę, pogodny i potężny, wystrojony w złoto i szkarłat, z wysoką tiarą z jasnego metalu wysadzaną lśniącymi klejnotami.
Gdy podeszliśmy bliżej, Hendy gwałtownie zaczerpnęła powietrza i wbiła mi palce w ramię.
— O co chodzi? — zapytałem.
— Jego twarz, Poilarze.
Spojrzałem. Wydawało się, że jest w niej coś znajomego. Ale co?
— Mógłby być twoim bratem! — krzyknęła Hendy. Czyżby? Przyjrzałem mu się z rosnącym zdziwieniem. Tak, było coś w kształcie jego nosa, rozstawieniu oczu, sposobie, w jaki się uśmiechał. Pewne podobieństwo, tak, zastanawiające podobieństwo wyrazu twarzy, a nawet rysów… To tylko zbieg okoliczności, stwierdziłem.
— Nie mam brata. Nigdy nie miałem. Thissa wyszeptała za mną zaklęcia.
Młody Król tej magicznej krainy patrzył na nas łagodnie i życzliwie.
— Witajcie, Pielgrzymi. Kto jest waszym przywódcą?
— Ja — odparłem. Mój głos był ochrypły i matowy. Kulejąc postąpiłem do przodu, boleśnie świadomy swojego kalectwa w tym miejscu wszelkiej doskonałości. — Jesteśmy z Jespodar, mam na imię Poilar, jestem synem Gabriana syna Droka z Klanu Ściany z Domu Ściany.
— Aha — powiedział Król i obdarzył mnie jednym z najdziwniejszych uśmiechów, jakie widziałem. Wyciągnął do mnie rękę. — Jestem Drok z Jespodar. Z Klanu Ściany z Domu Ściany.
W pierwszej chwili nie uwierzyłem. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że spotkałem ojca swojego ojca w cieniu Wierzchołka Kosa Saag i do tego w takiej postaci. Thissa miała rację: wszystko tutaj było iluzja i magią. To też musiało być oszustwem: Król chytrze pożyczający moje rysy, żeby udawać pokrewnieństwo. Miałem wrażenie, że to jakiś żart.
Zaprosił nas do królewskiego domu, gdzie podłogi wyściełały grube dywany, na kryształowych ścianach wisiały szkarłatne draperie, a powietrze było ciężkie od zapachu perfum. Słudzy przygotowali nam kąpiel i dali cierpkiego młodego wina. Jeśli nawet to wszystko było złudzeniem i czarami, musiałem przyznać, że to zręczna magia i przyjemna iluzja. Czuliśmy się wypoczęci i rozluźnieni. Prawdę mówiąc, nie zaznaliśmy takiego komfortu od czasu opuszczenia wioski. Miałem ochotę rozpłakać się ze szczęścia.
Potem przyszedł Król, usiadł ze mną i zaczął rozmowę o Jespodar, a ja wpatrywałem się uważnie w jego twarz, wyraźnie dostrzegając w niej teraz moje rysy. Wymienił wiele imion, z których skromną zaledwie część znałem. Gdy wspomniał o Thisparze i Gamilalarze, odparłem, że bogowie obdarzyli ich podwójnym życiem. Wydawał się szczerze zdumiony i uradowany. Powiedział, że znał ich w młodości. Ten zwrot zabrzmiał dziwnie w jego ustach, gdyż wyglądał na znacznie młodszego ode mnie, na młodzieńca, wyrostka. Jednak pod tą twarzą bez zmarszczek wyczuwałem ciężar wieku. Wspomniałem, że w naszej grupie jest syn syna syna Thispara Długowiecznego, Traiben. Skinął głową i jego spojrzenie stało się nieobecne, jakby myślał o minionych latach.
Potem mówił o naszym klanie i rodzinie. Znał imiona. Zapytał o swojego brata Ragina, a ja odpowiedziałem, że nie żyje, ale że syn Ragina Meribail jest głową naszego Domu. Wydawał się z tego zadowolony.
— Meribail, tak. Pamiętam go. Dobry chłopak, ten Meribail. Już wtedy uważałem go za obiecującego.
Zaczął mnie wypytywać o swoją siostrę, o jej dzieci i o swoje dwie córki i jej dzieci. Znowu znał wszystkie imiona, tak że coraz bardziej upewniałem się, że to ojciec mojego ojca. Oczywiście istniała możliwość, że jest demonem i bierze te imiona z mojej pamięci, żeby fałszywie powoływać się na pokrewieństwo ze mną. A kiedy coś takiego przyjdzie człowiekowi do głowy, nie ma kresu wątpliwościom. Łatwiej mi było uwierzyć, że to jest naprawdę ojciec mojego ojca, który mieszka od wielu lat na Kosa Saag, a młode ciało zawdzięcza transformacji.
Ani razu nie wspomniał o moim ojcu Gabrianie. W końcu sam wymieniłem jego imię.
— Nie znałem go, gdyż poszedł w Ścianę, kiedy byłem małym dzieckiem. — Nic nie odpowiedział, co mnie zastanowiło. Dodałem więc: — Przypuszczam, że sam go nie znałeś zbyt dobrze, ponieważ wyruszyłeś na Pielgrzymkę, gdy był jeszcze małym chłopcem, prawda?
Milczał, a jego dziwnie młoda twarz pokryła bruzdami, jakby myśl o trzech pokoleniach rozłączonych rodzin, o ojcach, którzy poszli na Ścianę, zostawiając małych synów, musiała go niezmiernie zasmucić. Jednak nie o to chodziło. Po chwili bowiem odezwał się ponurym głosem, którego wcześniej u niego nie słyszałem.
— Tak, Gabrian. Był ładnym dzieckiem. I wyrósł na przystojnego mężczyznę. Spotkaliśmy się tutaj na Ścianie.
— Co takiego? — Pochyliłem się do przodu w napięciu jak głodne zwierzę gotowe do skoku. Serce tłukło mi się w piersi. — Ty i mój ojciec spotkaliście się na Kosa Saag?
Skinął głową, pogrążony w posępnej zadumie.
— Gdzie? — spytałem. — Kiedy? Żyje jeszcze? Na bogów, czy mój ojciec jest teraz w twoim Królestwie?
— Nie. — Zamknął oczy i zaczai się lekko kołysać, ale czułem, że widzi mnie przez zamknięte powieki. Mówił jak przez gęstą mgłę. — To było dawno temu, kiedy przebywałem tutaj zaledwie od paru lat, może pięciu czy sześciu. Dotarła tu jego Czterdziestka. Wyglądali podobnie jak wy, obdarci, brudni, zmęczeni. Oczywiście nie było ich już czterdziestu, tylko siedmiu. Dokładnie siedmiu. Inni zginęli po drodze albo odeszli, żeby żyć wśród Przekształconych, podobnie jak niektórzy twoi ludzie. Tutaj nigdy nie dociera cała grupa, choć słyszałem, że niektóre Pielgrzymki…
— Mój ojciec — przerwałem mu. — Chcę usłyszeć o moim ojcu.
Z trudem zachowywałem cierpliwość. Sądząc po chaotyczym sposobie opowiadania, byłem pewny, że pod tą młodą powłoką kryje się stary człowiek.
— Twój ojciec. Tak. On i garstka jego towarzyszy zjawili się tak jak wy, a my przyjęliśmy ich, pozwoliliśmy się wykąpać i nakarmiliśmy, gdyż byli w opłakanym stanie. Od razu go poznałem. Zobaczyłem jego twarz i powiedziałem do siebie ze zdumieniem: „To jest mój syn, to Gabrian, to naprawdę Gabrian”. Nie widziałem go od czasu, kiedy miał trzy lata, ale nie miałem wątpliwości. Podobnie jak z tobą. Z tym, że Gabrian nie od razu wymienił swoje imię ani nie dostrzegł w nas rodzinnego podobieństwa. Tak więc ukryłem przed nim, kim jestem. Zacząłem wypytywać go o wioskę. Potem opowiedział mi o swojej Pielgrzymce, o miejscach, w których był, o tym, co mu się przydarzyło. Była to ciężka Pielgrzymka, znacznie gorsza od mojej. Podróżowali fałszywymi szlakami, stracili wiele lat, doświadczyli wielu cierpień, śmierci, kilku morderstw. Okropne, straszne. W końcu jednak ujrzeli Wierzchołek. Gabrian wytrzymał wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, i zamierzał wreszcie zobaczyć bogów. Na jego twarzy malowała się wielka determinacja. Dostrzegałem to wyraźnie. Nic go nie mogło powstrzymać. Nic.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Więc dotarł na Wierzchołek?
— Myślę, że tak. Ale kto to może wiedzieć?
— Musiał tam dotrzeć. Skoro przysiągł, że nic go nie powstrzyma, a dotarł już tak blisko Wierzchołka…
— Wcale nie tak blisko. Blisko w porównaniu z tym, co jest za nami. Na Pielgrzymów czyha jeszcze wiele pułapek. Myślę jednak, że tam doszedł. A w drodze powrotnej…
Umilkł i zmarszczył czoło. Patrzył na mnie jak na powietrze.
— Powiedz mi — ponagliłem go.
— Dobrze. Skoro tego chcesz. Twój ojciec wyruszył wraz z sześcioma towarzyszami, nie dowiedziawszy się, kim jestem. Gabrian dotarł do następnego Królestwa i do następnego. Wiem to, ponieważ pytałem o niego później i powiedziano mi, że przechodził tamtędy. Potem poszedł wyżej i zniknął w krainie mgieł. Nikt więcej nie widział ani jego, ani nikogo z jego grupki. Wierzę, że doszedł na Wierzchołek, zobaczył, co jest tam do zobaczenia, a potem zawrócił. Zapadła dręcząca cisza.
— I co się stało później? — nie wytrzymałem.
Ojciec mojego ojca spojrzał, jakby mnie widział pierwszy raz, zwilżył wargi i powiedział spokojnie:
— Myślę, że to wydarzyło się w drodze powrotnej. Gabrian odwiedził Studnię Życia i zginął podczas transformacji.
Wziąłem oddech.
— Nie żyje?
— O tak. Tak.
— Wiesz to na pewno?
— Widziałem jego ciało na brzegu Studni. Pochowałem go własnymi rękami.
Na chwilę zaniemówiłem. Czułem się, jakby mi wyrwano z ręki otrzymany dopiero co podarunek.
— Co to jest Studnia Życia? Powinna się chyba raczej nazywać Studnią Śmierci?
— To miejsce, gdzie się odmładzamy — wyjaśnił ojciec mojego ojca. — Idziemy tam raz na pięć lat, a czasami częściej, i wracamy tacy, jak widzisz. Trzeba tylko pamiętać, by zanurzyć się w niej na bardzo krótko. Zostaniesz tam chwilę dłużej i jesteś martwy. Rozumiesz?
— A mój ojciec? Przebywał w niej za długo?
— Można tylko domyślać się tego. Nie ma również pewności, czy stało się to w drodze na Wierzchołek czy w powrotnej. Chyba jednak wiem, jak to się odbyło. Studnia znajduje się tuż pod szczytem, w miejscu stałych burz, wiatru, deszczu i mgły. Kto idzie na Wierzchołek, musi tamtędy przejść. Myślę, że Gabrian minął Studnię i wspiął się na szczyt do siedziby bogów. Potem ruszył na dół. Dotarł z towarzyszami w pobliże Studni i tym razem… tym razem…
Zobaczyłem to oczami wyobraźni i jestem pewien, że tak właśnie musiało być: mgła, wiatr, zadymka śnieżna, czarne poszarpane szczyty, wąska ścieżka, ciemna otchłań z boku. Siedmiu zmęczonych, wychudzonych wędrowców pobudzonych tym, co zobaczyli na Wierzchołku, ale zbliżających się do kresu wytrzymałości. I Studnia Życia ukryta w ciemności, nie znane niebezpieczeństwo, parująca jama transformacji. Potykają się i wpadają do niej oślepieni przez śnieg, który wiatr nawiewa im w twarze z diabelską siłą. Chwila zanurzenia wystarcza, żeby spowodować nieodwracalne zmiany. Studnia daje śmierć, a nie życie. Krzyki we mgle, przerażone głosy. Postacie miotają się w ciemności, ślizgają się, padają, próbują wstać. Mój ojciec szuka po omacku dłoni swoich towarzyszy, znajduje je, puszcza, znowu jakąś chwyta, rozpaczliwie stara się wyciągnąć kogoś ze Studni i sam w nią wpada. A może to on potknął się pierwszy, a pozostali próbowali go ratować i zginęli razem z nim…
Tak sobie wyobraziłem całą sytuację na podstawie tego, co mówił ojciec mojego ojca. Ale prawda była trochę inna.
— Kilka dni później — mówił dalej Drok — dwaj moi ludzie, którzy właśnie wrócili ze Studni, przyszli do mnie z wieścią, że zobaczyli obok niej coś strasznego. Od razu się wszystkiego domyśliłem i wyruszyłem natychmiast. Znaleźliśmy najpierw siedem kupek porzuconych ubrań i zagrzebane w śniegu plecaki. A dalej w gorącym błocie na brzegu Studni leżały obok siebie maleńkie, miękkie i delikatne szkieleciki siedmiu noworodków. Wygrzebaliśmy je długimi kijami i pochowaliśmy w pobliżu. Kiedy będziesz tamtędy przechodził, zobaczysz siedem małych kopców. Jeśli będziesz przechodził.
— Jeśli? — powtórzyłem. — Powiedziałeś, że to jedyna droga na Wierzchołek.
— Zapomnij o Wierzchołku. Zostań tutaj. Jego słowa mnie zaskoczyły.
— Jestem związany przysięgą — rzuciłem zapalczywie.
— Tak jak wszyscy — przypomniał. — Twój ojciec także. I ja. Myślę, że dotrzymał przysięgi. Kosztowało go to życie również poszedłem na Wierzchołek. Nie przyniosło mi to żadnych korzyści. Zapomnij o Wierzchołku, chłopcze.
— Twierdzisz, że go widziałeś?
— Tak. I wróciłem. I nigdy więcej tam nie pójdę. To okropne miejsce. Zapomnij o Wierzchołku.
Zamknął się w sobie, jakby nie chciał już o tym rozmawiać. Byłem zdezorientowany. Ponura opowieść o śmierci mojego ojca sparaliżowała mnie. I do tego jeszcze słowa Droka o Wierzchołku. Ziemianin również mówił o nim wymijająco i niejasno. Dlaczego? Dlaczego? Co ukrywali przede mną? Poczułem, że narasta we mnie gniew. Wyciągnąłem rękę do Króla, jakbym chciał z niego wydrzeć odpowiedzi.
— Okropne? Co ty mówisz? Dlaczego okropne? Powiedz mi, jaki jest Wierzchołek? Powiedz mi!
— Nigdy — odparł spokojnie.
Poczułem się tak, jakbym dostał obuchem w głowę. Zaprotestowałem, lecz na próżno.
Z ogromną cierpliwością, która doprowadzała mnie do szału, uniósł rękę i dodał równie spokojnie jak przedtem.
— Powiem ci tylko jedno. Nie znajdziesz tam tego, co spodziewasz się znaleźć. Są tam same okropności. Zapomnij o Wierzchołku, dziecko. Zostań ze mną.
Trząsłem się z wściekłości.
— Nie mogę tego zrobić. Wiesz, że przysięgałem…
— Zostań — powtórzył nieporuszony. — I żyj wiecznie. Drżąc, wpatrywałem się w niego bez słowa. On zaś powtórzył mi, że jego poddani udają się raz na jakiś czas do Studni Życia, zanurzają w niej na ułamek sekundy, po czym wychodzą gładcy i młodzi. Powiedział, że również mógłbym to robić. Żyć wiecznie młody w tym zaczarowanym Królestwie, gdzie powietrze jest słodkie i łagodne, a śnieg nigdy nie pada. Po co wspinać się wyżej? Po co szukać rzeczy, które nic nie są warte? „Zostań” — mówił. „Zostań”. „Zostań”.
Ku swojemu zdumieniu poczułem, że zaszła we mnie zmiana. Gniew ustąpił, a ja stopniowo poddawałem się woli Droka.
On mówił, a ja zachwiałem się w swoim niezłomnym postanowieniu. Wszystko, do czego z takim uporem dążyłem, nagle straciło znaczenie. „Zostań” — powiedział. — „Zostań i żyj wiecznie”. Dlaczego nie? Tak — pomyślałem zdziwiony. Dlaczego nie? To wydawało się takie proste. Zrezygnować z uciążliwej Pielgrzymki, która zabrała życie mojego ojca i wielu innych ludzi, zejść ze szlaku i pozwolić odpocząć zmęczonemu ciału. Zostać tutaj. Zostać. Tak. Dlaczego nie? Powoli ulegałem pokusie. „Zostań” — powiedział. — „Zostań. Zostań”. Powtarzał to, jakby rzucał na mnie czar. Zaskoczony, stwierdziłem że moja wola słabnie. Coś we mnie szeptało: „Tak, Poilarze, dlaczego nie? Zostań. Zostań”.
Zostać? Jak mógłbym zostać? Byliśmy związani przysięgą.
Ale przysięga nie ustrzegła mnie przed tygodniami czy miesiącami bezczynności w dolinie niebieskiej trawy u podnóża ostatniego szczytu. Podejrzewam, że na tych wysokościach kruszeje wola nawet najsilniejszych. Możliwe, że to z powodu rozrzedzonego powietrza stajemy się mniej odporni. Sam zacząłem zapominać o celu, któremu poświęciliśmy się z Traibenem, kiedy mieliśmy po dwanaście lat, i ku któremu wytrwale dążyłem.
Tej nocy przygotowano dla nas gorącą kąpiel, sorbet, mocne wina i doskonałe jedzenie. Spaliśmy pod miękkimi kocami na stosach futer. Pomyślałem, że mógłbym to mieć na zawsze. Na zawsze, Poilarze, na zawsze.
To było jak nagła choroba. Po co iść na Wierzchołek? Czekają nas tylko wielkie trudy i rozczarowanie na końcu podróży. Wierzchołek? Na co komu Wierzchołek? „To straszne miejsce” — powiedział ojciec mojego ojca. „Znajdziesz tam tylko okropności”. Widział go. Znowu przypomniała mi się mroczna opowieść o śmierci mojego ojca. Zadrżałem. Stanął mi przez oczami obraz małych szkielecików, lecz bardziej niż on dręczyło mnie pytanie, co doprowadziło tych Pielgrzymów do wyboru takiej przerażającej śmierci. Bałem się nad tym zastanawiać, gdyż w moim umyśle otwierały się otchłanie. Doszedłem do wniosku, że lepiej nie stawiać takich pytań. Daj sobie spokój — powtarzałem w myślach. — Wystarczająco długo dążyłeś do celu, którego nie warto osiągnąć. Osiedlij się w kraju ojca swojego ojca albo idź wyżej, znajdź sobie własne Królestwo, żyj tam szczęśliwie i nie przeszkadzaj bogom. Przyznaje, że takie miałem myśli. Nie ma ani jednego człowieka, który by nie tracił czasami odwagi w drodze na Wierzchołek Ściany.
Zostaliśmy w Królestwie ojca mojego ojca dzień, dwa, trzy, cztery i dłużej. Od czasu do czasu wychodziłem z pałacu, patrzyłem na ścieżkę prowadzącą w górę, na ośnieżone tumie i dach z chmur zasłaniający Wierzchołek i uświadamiałem sobie, że powinienem być w drodze. Cel znajdował się niemal w zasięgu ręki. Mimo to nie wydawałem rozkazu wymarszu.
Potępiajcie mnie, jeśli chcecie. Jakiś demon podszeptywał mi, żebym został w tym przyjemnym miejscu, a ja nie potrafiłem mu się oprzeć. Było to coś w rodzaju paraliżu. Nie przyjąłem oficjalnie oferty ojca mojego ojca, ale mimo to tkwiłem tutaj. Zatrzymam się tutaj jeszcze kilka dni — mówiłem sobie każdego ranka. Muszę zebrać siły na ostateczny szturm.
Po co pośpiech? — pytałem. — Wierzchołek poczeka. Bogowie poradzą sobie beze mnie jeszcze trochę.
I tak mijał czas.
— Musimy ruszać — oświadczyła Hendy po kilku następnych dniach bezczynności.
— Tak. Tak.
— Złożyliśmy przysięgę, Poilarze — powiedział Traiben kilka dni później.
— Tak — odparłem. — To prawda.
Wszyscy patrzyli na mnie, obserwowali, dziwili się. Niektórzy palili się do dalszej wspinaczki, inni nie, ale nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wydaję rozkazu. Nawet Thrance, obijający się wśród wspaniałości Królestwa, jakby nie robiły na nim wrażenia, zwrócił ku mnie drwiące spojrzenie i zapytał chłodno:
— Boisz się iść na Wierzchołek, Poilarze? O to chodzi? A może to nagły atak lenistwa trzyma cię tutaj tak długo?
Popatrzyłem na niego wilkiem i nic nie odpowiedziałem.
— Może to z powodu kobiety, co? Jedna z tych smukłych dziewczyn z gładką złotą skórą wślizguje się nocami do twojego łóżka, tak? I nie możesz jej zostawić. — Thrance przysunął do mnie plamiastą twarz i zaśmiał się, wionąc na mnie cuchnącym oddechem. — Ona ma sześć dziesiątek lat, Poilarze! Jest dość stara, by być matką matki matki Hendy, a ty myślisz, że to dziewczyna!
— Odejdź ode mnie — warknąłem.
— Sześć dziesiątek lat!
— Wynoś się — powtórzyłem. — Albo cię przetrącę. Znowu się roześmiał, ale odszedł kuśtykając. Rzeczywiście było trochę prawdy w uwagach Thrance’a, ale tylko trochę. Istotnie zabawiałem się w tym czasie z tutejszymi promiennymi kobietami. Wiem, że nie ja jeden to robiłem. Mieszkańcy Królestwa ojca mojego ojca rzucili się na nas jak na nowe zabawki sprowadzone dla ich rozrywki, a niełatwo było się im oprzeć. Bardzo prawdopodobne, że wszyscy członkowie mojej Czterdziestki podczas pobytu w tej krainie mieli kochanków i kochanki. Szczególne upodobanie znalazłem w gibkiej Alamir o lśniącej skórze dziewczyny o połowę młodszej ode mnie. Nie zastanawiałem się, ile naprawdę ma lat, choć ku mojej konsternacji to pytanie czasami przelatywało mi przez głowę. To ona podsunęła mi pomysł założenia własnego Królestwa z nią jako Królową. Bawiłem się tą myślą przez kilka dni, ale te była tylko gra.
To nie Alamir trzymała mnie w tym miejscu ani nie lenistwo. Thrance jednak trafił w sedno za pierwszym razem.
Chodziło o strach.
Zrozumiałem, że ojciec mojego ojca nie rzucił na mnie żadnego czaru. On tylko złożył kuszącą propozycję, którą dawny Poilar od razu skwitowałby wzruszeniem ramion. Nawet teraz, zmęczony długą podróżą, byłem w stanie ją odrzucić.
Nie mogłem jednak zapomnieć opowieści o dziwnej śmierci mojego ojca na Ścianie. Stała mi żywo w pamięci. Im więcej o niej myślałem, tym większe wywierała na mnie wrażenie. Tysiące razy zadawałem sobie pytanie, co mój ojciec zobaczył na Wierzchołku tak potwornego, że chcąc o tym zapomnieć, rzucił się do Studni Życia?
Przed wyruszeniem w dalszą wędrówkę powstrzymywała mnie groza tej historii, a nie coś tak trywialnego jak strach przed śmiercią. Śmierć nigdy nie była straszna. Bałem się natomiast, że odkryję w siedzibie bogów coś, co skłoni mnie do odebrania sobie życia, jak to zrobili mój ociec i jego sześciu towarzyszy. To była zupełnie paraliżująca myśl. Stwierdziłem, że nie jestem w stanie podzielić się tym strachem z żadnym z moich przyjaciół. Przez długi czas ukrywałem to nawet przed sobą i wierzyłem, że trzyma mnie tutaj nowo nabyte umiłowanie komfortu albo jakiś urok, który rzucił na mnie ojciec mojego ojca. To nie to. Wcale nie to.