19

Weszliśmy do Królestwa Kvuz. Tak nas poinformował Thrance. W swoich wędrówkach dotarł do tego miejsca. Według niego było to najbardziej ponure Królestwo Ściany.

— Pod jakim względem? — zapytałem go, myśląc o ogoniastych więźniach z jaskini Kavnalli i pozbawionych duszy pająkowatych niewolnikach Sembitola.

Thrance wzruszył ramionami i powiedział:

— Każdy walczy tam z każdym. To najgorsze miejsce. Przekonasz się sam, chłopcze.

Z pewnością Królestwo Kvuz nie odznaczało się urodą. Była to sucha, pusta kraina, podobna trochę do posępnego płaskowyżu, którym szliśmy dawno temu, lecz jeszcze bardziej przykra dla oka. Minęliśmy małe stożkowate góry zionące ogniem, dymem i cuchnącymi gazami. Potem musieliśmy przejść przez ciemną równinę. Wyglądała jak morze popiołów, które chrzęściły nam pod stopami. Wszędzie natykaliśmy się na wyschnięte jeziora i zasypane żwirem strumienie. Każdy powiew wiatru unosił chmury drobnego pyłu. Gdzieniegdzie z ziemi wydobywała się bulgocząca ciecz, a wokół takiego źródła wyrastały kępki żałosnych krzaków o sękatych gałęziach i czarnych liściach. Przed nami pierzchały blade, beznogie stworzenia podobne do robaków, ale długie jak ramię mężczyzny i pokryte krótką szczeciną. Wiły się z zadziwiającą szybkością przez piaszczystą ziemię i znikały w podziemnych gniazdach.

Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby na tej niegościnnej pustyni mogły wyrosnąć jakiekolwiek osady. Doszedłem do wniosku, że jest to bezludne Królestwo. Gdy podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Thrance’em, wskazał w stronę zerodowanych pagórków po lewej stronie.

— Popatrz na te niskie wzgórza. To jest właśnie Królestwo.

— Jakie Królestwo? Gdzie?

— Widzisz otwory tuż nad ziemią?

Zmrużyłem oczy przed blaskiem słońca i dostrzegłem rozsiane z rzadka na zboczach małe otwory, przez które ledwo mógłby się przecisnąć człowiek. Wyglądały jak nory jakichś zwierząt-samotników. Thrance skinął na mnie i podeszliśmy bliżej. Przed każdym otworem zobaczyłem rządki ostrych pali wbitych w ziemię, coś w rodzaju palisady obronnej. Ze wszystkich dziur wyglądały błyszczące podejrzliwością oczy.

— To są ich domy — oznajmił Thrance. W jego głosie pobrzmiewała pogarda. — Całymi dniami siedzą w nich samotnie, kuląc się w ciemności. Nie ufają sobie nawzajem. Walczą między sobą. Każdy ma swoją porę, kiedy wychodzi na poszukiwanie jedzenia. Jeśli przypadkiem dwa osobniki wyjdą jednocześnie i natkną się na siebie, to się pozabijają. Uważają, że populacja Królestwa jest zbyt duża, by starczyło pokarmu dla wszystkich, więc mordują się, żeby przetrwać.

— Kim oni są? — zapytałem.

Thrance roześmiał się tym swoim ochrypłym śmiechem.

— Przekształconymi. Pielgrzymami, którzy zgubili drogę. Dotarli tak daleko i pozwolili, by ogień zmian dokonał swego dzieła, a potem wczołgali się do nor. — Jego oczy zabłysły nagłą dziką wściekłością. — Wiesz, co bym zrobił, chłopcze, gdybym miał czas? Rozpaliłbym ogniska i wykurzył ich stamtąd kolejno, a potem zatłukł maczugą. To byłby dobry uczynek. Oni są jak martwi.

Przez cały ten czas zachowywaliśmy stałe tempo marszu. Moi towarzysze również zauważyli otwory i tajemnicze podejrzliwe oczy. Zobaczyłem, że Galii robi święte znaki, Traiben przygląda się z najwyższą ciekawością, a Kilarion uśmiecha się głupio i szturcha Katha, żeby spojrzał w tamtą stronę.

Hendy zbliżyła się i ścisnęła mnie za ramię.

— Widzisz te oczy, Poilarze? Skinąłem głową.

— To lud tego Królestwa.

— W tych norach?

— To ich domy — wyjaśniłem. — Ich pałace.

— To są ludzie? — zapytała. — I mieszkają tam? — Zacisnęła palce na moim ramieniu, aż się skrzywiłem.

W tym momencie pokonaliśmy ostry zakręt i stanęliśmy oko w oko z wychodzącym z dziury mieszkańcem Królestwa. Wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż my. Musiała to być jego pora posiłku, gdyż skierował się w stronę niewielkiego zbiornika wody w zagłębieniu terenu jakieś pięćdziesiąt kroków dalej. Gdy nas zobaczył, zatrzymał się przerażony w pół kroku i wlepił w nas wyłupiaste oczy. Potem obnażył długie żółte kły i zaczął wydawać z siebie tak ostre i donośne terkoczące dźwięki, że gdyby hałas potrafił zabijać, padlibyśmy martwi.

Mieszkaniec Królestwa Kvuz był odrażającą istotą bez śladu człowieczeństwa. Pełzał po ziemi jak wąż. Miał skarłowaciałe nogi i krótkie, lecz grube i mocno umięśnione ręce zakończone zakrzywionymi pazurami. Bezbarwna skóra wisiała fałdami na wychudzonym, nagim, bezwłosym ciele, a w twarzy, nalanej, wykrzywionej strachem i nienawiścią dominowały oczy i usta. Zamiast nozdrzy miał szparki. Nie dostrzegłem nawet śladu uszu.

Mógłbym zapłakać nad jego brzydotą, niedolą i straszliwy transformacją, gdyż pochodził z naszej rasy, jeśli Thrance mówi) prawdę.

— Robak! Potwór! — wrzasnął Thrance i chwycił płaski kamień.

Wytrąciłem mu go z ręki. Istota spojrzała na mnie z takim zdumieniem, że na chwilę zaprzestała dzikiego jazgotu. Potem sama złapała kamień i cisnęła w moją stronę pozornie niedbałym ruchem. Uchyliłem się w porę. Pocisk przeleciał obok mnie z taką siłą, żeby mógłby mi roztrzaskać czaszkę.

— Widzisz? — zapytał Thrance. — Jak odpłaca ci za twoje miłosierdzie?

Sięgnął po następny kamień. Pomyślałem, że tym razem pozwolę mu rzucić, ale stwór okręcił się i błyskawicznie umknął do nory, poruszając się na brzuchu jak jeden z tych beznogich, szczeciniastych, wijących się robaków, które niedawno widzieliśmy. W jednej chwili znalazł się poza naszym zasięgiem. Widzieliśmy, że obserwuje nas jarzącymi się w ciemności oczami i od czasu do czasu wydaje z siebie ogłuszający jazgot.

W zbiorniku wody zobaczyliśmy rozkładające się zwłoki istoty z tego samego gatunku. Niedawno musiała tutaj rozegrać się walka, zresztą nie jedyna. Tu i ówdzie leżały kupki białych kości, obracające się powoli w pył pod bezlitosnym słońcem. Poruszyłem kijem jeden z tych szkieletów. Zobaczyłem, że transformacja dosięgła nawet kości. Jednak nogi, choć zredukowane do niewielkich wyrostków, miały prawidłową budowę.

Napiliśmy się wody, słonawego paskudztwa — bo tylko taka tu była — i ruszyliśmy dalej.

Staraliśmy się przejść Królestwo Kvuz jak najszybciej, gdyż Thrance mówił prawdę. Rzeczywiście było to ponure miejsce. W każdym z dotychczas poznanych Królestw groził Pielgrzymom inny rodzaj transformacji. Kavnalla powodowała żałosną bezradność, Sembitol egoizm w najczystszej postaci, a Kvuz smutną i całkowitą izolację ducha. Zastanawiałem się, jaki powab mogło mieć dla tych, którzy postanowili w nim zamieszkać. A może to jakaś skaza charakteru sprawiała, że niektórzy Pielgrzymi czynili je swoim domem. Nie po raz pierwszy przekonałem się, że Ściana to miejsce próby, ale natura tej próby i istota reakcji Pielgrzymów nadal stanowiły dla mnie zagadkę. Wiedziałem tylko, że Ściana podsuwa tajemnicze pokusy i w ten sposób, mocą ognia zmian, eliminuje najsłabsze ogniwa łańcucha.

Od czasu do czasu widzieliśmy paciorkowate oczy świecące w otworach na zboczach wzgórz, a przy wodopojach ciała i rozsypujące się szkielety. Tylko raz z dużej odległości zaobserwowaliśmy walkę dwóch wężowatych istot wijących się desperacko w swoich objęciach.

Byliśmy tak przerażeni Królestwem Kvuz, że trzymaliśmy się blisko siebie, maszerując ramię przy ramieniu. Zapytałem Traibena, co może skłaniać Pielgrzymów do dezercji i zamieszkania w takim miejscu. On tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że to muszą być ci, którzy pod wpływem trudów wspinaczki stracili rozum i zamienili się w te pełzające istoty, ponieważ nie potrafili stawić czoła kolejnym przeciwnościom losu. Nie uznałem tego za satysfakcjonującą odpowiedź, ale nie doczekałem się innej.

Po tym obserwowałem uważnie swoich ludzi na wypadek, gdyby któryś poczuł chęć zostania w tym Królestwie. Nikt jednak nie miał takiego zamiaru.


Była to pod każdym względem niegościnna kraina. Znowu usłyszeliśmy pioruny i zobaczyliśmy błyskawice niebieskiego światła, mimo że nie spadła ani kropla deszczu. Okazało się, że to latające nisko nad nami ptaki-błyskawice miotają ogniste strzały, które zostawiają na ziemi wypalone ślady. Jedna z nich trafiła Ijo Uczonego, nie raniąc go jednak poważnie. Obrzuciliśmy ptaszyska kamieniami, ale nawet po tym od czasu do czasu przypuszczały na nas szybki atak, przeszywając ziemię płonącymi wydzielinami. Pewnego dnia stoczyło się na nas ogromne kamienne koło. Okazało się, że jest to zwierzę, które w taki sposób poluje.

Minęło Malti Uzdrowicielkę tak blisko, że omal nie ucięło jej nogi. Na szczęście w porę odskoczyła. Talbol i Thuiman przewrócili je maczugami. Gdy upadło, zatłukliśmy je na śmierć.

Spotykaliśmy też inne, równie antypatyczne stworzenia. Potrafiliśmy się jednak przed nimi obronić, więc nie zrobiły nam krzywdy.

Podczas marszu Thrance zabawiał nas opowieściami o tym, co widział w ciągu lat wędrówki. Mówił o nie zamieszkanych szczytach, o dziwnych Królestwach, o fałszywym Wierzchołku, który pochłonął życie wielu Pielgrzymów. Wspomniał o Gwiezdnych Pijakach żyjących w pewnej wysoko położonej krainie i czerpiących energię z nieba. Dzięki niej mogli swobodnie spacerować po nocach jak bogowie, lecz przed świtem musieli wracać do swoich ciał, gdyż inaczej zginęliby. Opowiedział o miejscach, gdzie miraże stają się rzeczywistością, a rzeczywistość zmienia się w miraż, o krainie szalejących burz, gdzie chmury mają z pięćdziesiąt kolorów, a na niebie pasą się spokojnie gigantyczne tęczowe wieloryby. Napomknął, podobnie jak kiedyś Naxa, o Krainie Sobowtórów, odwróconej do góry nogami nad Wierzchołkiem i zamieszkanej przez nasze drugie ja żyjące drugim życiem i obserwujące nas z dobrotliwym rozbawieniem. Są to istoty doskonałe, więc śmieją się, jeśli popełniamy błędy i dzieje się nam krzywda.

— Kiedy dotrzemy wyżej — powiedział Thrance — zobaczymy czubek Krainy Podwójnych niemal dotykający Wierzchołka. Słyszałem, że są tam Czarownicy, którzy pozostają w kontakcie z Podwójnym Światem i potrafią zsyłać nam sny pozwalające naradzać się z naszymi odpowiednikami i otrzymywać od nich rady.

Zapytałem o to Thissę. Ona zaś wzruszyła ramionami i stwierdziła, że Thrance mówi o rzeczach, o których nie ma pojęcia, że wymyśla bajki.

Uznałem, że to bardzo prawdopodobne. Thrance sam przyznawał, że nigdy nie dotarł poza Królestwo Kvuz. I chociaż żył długo w tych górach, nie słyszał zbyt wielu opowieści podróżników, więc skąd mogliśmy mieć pewność, że to, co mówił, ma pokrycie w rzeczywistości? Przypomniały mi się nauki przekazywane nam w Jespodar podczas lat szkolenia, historie o tańczących skałach, o demonach wyrywających sobie kończyny i ciskających nimi w Pielgrzymów, o chodzących trupach z oczami z tyłu głowy. Opowieści Thrance’ a nie różniły się od historii opowiadanych naiwnym przyszłym Pielgrzymom przez nauczycieli, których cechowała ignorancja we wszystkim, czego nas uczyli. Widzieliśmy na Kosa Saag wiele dziwnych rzeczy, ale nie takich, przed jakimi nas ostrzegano. Nauczyciele nie wiedzieli nic. Ściana jest światem samym w sobie i prawda o jego naturze jest znana tylko tym, co go widzieli na własne oczy.

Opowiadania Thrance’a może i nie miały wiele wspólnego z prawdą, ale przynajmniej stanowiły rozrywkę. Bardzo jej potrzebowaliśmy podczas tej męczącej wędrówki. Źle spaliśmy po nocach z obawy, że po obudzeniu zobaczymy pełzających i obnażających żółte kły mieszkańców Kvuz. Albo że w ciemności nadlecą ptaki ciskające błyskawice lub przez obóz przetoczy się żywe koło. Nie wydarzyła się żadna z tych rzeczy, ale dręczył nas strach.

Powoli zbliżaliśmy się do granic Królestwa Kvuz. Stanowiło to dla nas niewielką pociechę, ponieważ od kilku dni widzieliśmy przed sobą wielki cień. Z bliższej odległości przekonaliśmy się, że jest to ogromna pionowa skała, niebotyczna bariera wyrastająca nam na drodze, ściana w Ścianie. Jeśli zamierzaliśmy kontynuować Pielgrzymkę, musieliśmy się na nią wspiąć. Wydawało się to nie do pomyślenia.

Cóż, już wcześniej natykaliśmy się na takie przeszkody. Teraz jednak byliśmy zahartowani trudami Pielgrzymki. Doszedłszy tak daleko, nie zamierzaliśmy zrezygnować. Gdy spytałem Thrance’a, czy zna trasę, która pozwoli nam pokonać to potężna zerwę, wzruszył ramionami i odparł ze zwykłą obojętnością:

— Tylko dotąd udało mi się dotrzeć. O ile wiem, nie da się na nią wejść.

— Ale Wierzchołek…

— Tak — powiedział, jakbym wymówił pierwsze lepsze słowo. — Wierzchołek, Wierzchołek.

I odszedł, śmiejąc się do siebie.


Gdy dotarliśmy do skalnej ściany, z ulgą stwierdziliśmy, że są na niej szczeliny, zacięcia, rysy i kominy, które pozwolą się wdrapać na górę. Z pewnością jednak czekał nas wielki wysiłek, zwłaszcza że podczas kamiennej lawiny, która omal nie pogrzebała nas na zboczach powyżej Królestwa Stopionych, straciliśmy większość sprzętu wspinaczkowego i lin.

Stałem z Kilarionem, Traibenem, Galii i Jaifem, patrząc w górę i zastanawiając się nad czekającym nas zadaniem. W pewnym momencie Jaif dotknął mojego łokcia i powiedział cicho, żebym się obejrzał. Odwróciłem się szybko.

Z cienia wyłoniła się dziwaczna, podobna do zjawy postać w szacie z kapturem. Zbliżała się do nas powolnym, ciężkim krokiem.

Gdy podeszła bliżej, zsunęła kaptur, ukazując twarz niepodobną do żadnej, jakie widziałem do tej pory. Obcy wyglądał jeszcze dziwniej niż Thrance. Był chudy, wysoki i sztywny, jakby jego kościec zdecydowanie różnił się od naszego. Nogi miał za krótkie w stosunku do tułowia, oczy umieszczone za bardzo z boku głowy, a nos, uszy i usta inne niż nasze. Nie widziałem go dokładnie z tej odległości, ale podejrzewałem, że gdybym policzył palce, ich liczba okazałaby się niezwykła; cztery na każdej ręce albo w najlepszym razie pięć. Zobaczyłem, że nie ma na nich przyssawek. Blada skóra wyglądała jak martwa, a włosy były gęste, miękkie i ciemne. Oddychał ciężko i świszcząco. Pomyślałem, że to kolejny Przekształcony, jeszcze jedna z groteskowych istot, których tak wiele w Królestwach Ściany. Cofnąłem się zaskoczony i trochę przestraszony. Ale zaraz się opanowałem, bo zobaczyłem, jaki słaby i zmęczony jest przybysz. Jakby szedł resztkami sił.

W ręce trzymał mały przedmiot. Pudełko z jasnego połyskującego metalu. Gdy podniósł je, wydostały się z niego niewyraźne dźwięki. Początkowo nie zorientowałem się, że nieznajomy mówi naszym językiem. Po chwili dotknął czegoś na wierzchu pudełka i tym razem, o dziwo, zrozumiałem, słowa.

— Proszę… przyjaciele… nie zamierzam was skrzywdzić… przyjaciele… — powiedział słabym głosem.

Patrzyłem i nie odzywałem się. Obcy stanowił dla mnie zagadkę. A głos z pudełka był jak głos mówiący z grobu.

— Rozumiecie mnie? — zapytał. Skinąłem głową.

— To dobrze. Zamierzacie wejść na zerwę?

— Tak — odparłem. Doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby tego ukrywać.

— W takim razie proszę, żebyście mnie zabrali ze sobą. Możecie to zrobić? Na szczycie czekają na mnie przyjaciele, a nie jestem w stanie wejść tani sam.

Spojrzałem na swoich towarzyszy, a oni na mnie. Nie mieliśmy pojęcia, kim jest ten dziwny zmęczony nieznajomy. Choć zewnętrznie przypominał nas — miał dwie nogi, dwie ręce, głowę i wyprostowaną postawę — różnice wydawały się równie wielkie jak podobieństwa, jeśli nie większe.

Nawet jak na Przekształconego wyglądał osobliwie. Chyba że nie był Przekształconym, lecz kimś innym, bogiem, demonem lub zjawą ze snu, która przybrała ludzką postać. Ale w takim razie dlaczego sprawiał wrażenie wycieńczonego? Czy istota nadprzyrodzona może się zmęczyć? A może jest to tylko kamuflaż?

Wyciągnął rękę, jakby mnie błagał.

— Bądźcie tacy dobrzy. Przyjaciele czekają na mnie. A ja nie mogę… nie potrafię…

— Kim jesteś? — zapytałem i zrobiłem parę świętych znaków. — Jeśli demonem albo bogiem, zaklinam cię na wszystkie świętości, żebyś mówił prawdę. Powiedz mi, jesteś demonem? Bogiem?

— Nie — odpowiedział, wykrzywiając twarz. Mógł to być uśmiech. — Nie jestem demonem. Ani bogiem. Jestem Ziemianinem.

To słowo nic dla mnie nie znaczyło. Spojrzałem zakłopotany na Traibena, ale on tylko potrząsnął głową.

— Ziemianinem?

— Tak.

— Czy to rodzaj Przekształconego?

— Nie.

— Ani demona czy boga? Przysięgasz?

— Nie jestem demonem, naprawdę. Przysięgam. A gdybym był bogiem, nie potrzebowałbym żadnej pomocy, żeby dostać się na górę, prawda?

— Prawda — przyznałem, choć bogowie też mogą kłamać, jeśli zechcą. Wolałem jednak tak nie myśleć. — A ci twoi przyjaciele, którzy na ciebie czekają? — zapytałem go. — Również są Ziemianami?

— Tak. To ludzie tacy jak ja. Z mojego gatunku. Jest nas czworo.

— Wszyscy?

— Tak.

— A kim są Ziemianie?

— Pochodzimy z… z bardzo odległego miejsca.

Chyba rzeczywiście z bardzo odległego i bardzo dziwnego miejsca — pomyślałem. Próbowałem sobie wyobrazić wioskę pełną ludzi, którzy wyglądają tak jak ten przybysz. Byłem ciekaw ich Domów, rytuałów, zwyczajów.

— Jak to daleko? — zapytałem.

— Bardzo daleko — odparł. — Przybywamy tutaj jako goście. Jako badacze.

— Aha. Badacze. Z bardzo daleka.

Skinąłem głową, jakbym zrozumiał. Tak mi się wydawało. Ci Ziemianie muszą być jednym z nie znanych ludów, które podobno mieszkają po drugiej stronie Ściany, za krainami podległymi Królowi, w odległych regionach, do których nie dotarł nikt z naszej wioski. To dlatego ten człowiek wygląda tak dziwnie — pomyślałem. Myliłem się jednak. Pochodził ze znacznie bardziej odległego miejsca niż druga strona Ściany, z odleglejszego niż ktokolwiek z nas sobie wyobrażał.

— Zamierzaliśmy zbadać najwyższe partie góry — oznajmił. — Postanowiłem jednak zejść trochę niżej, żeby się przekonać, jakie panują tutaj warunki, a teraz nie mogę wrócić na szczyt. A moi przyjaciele mówią, że nie mogą mi pomóc. Mają własne problemy. Nie dadzą rady teraz po mnie zejść. — Umilkł na chwile, jakby mówienie było dla niego dużym wysiłkiem. — Jesteście Pielgrzymami, prawda? Przybywacie z nizin?

— Tak. Jesteśmy Pielgrzymami. — Potem zawahałem się, gdyż bałem się zadać następne pytanie, które mi przyszło do głowy. — Mówisz, że byłeś na szczycie? — powiedziałem po chwili. — To znaczy na Wierzchołku?

— Tak.

— Więc widziałeś bogów? Na własne oczy?

Teraz z kolei nieznajomy się zawahał, co mnie zastanowiło. Przez jakiś czas nie słyszałem żadnego dźwięku oprócz jego chrapliwego oddechu.

— Tak. Tak, widziałem bogów — potwierdził w końcu bardzo cicho.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

— Na Wierzchołku, w ich siedzibie?

— Tak, na Wierzchołku — potwierdził.

— Kłamie — rzucił Thrance ostro.

Podszedł do nas, kiedy rozmawialiśmy, a ja go nie zauważyłem.

ta złością uciszyłem go gestem.

— Jacy są ci bogowie? — zapytałem Ziemianina. Rozgorączkowany nachyliłem się w jego stronę. — Powiedz mi. Powiedz mi, jacy są.

Ziemianin zrobił się niespokojny. Chodził w tę i z powrotem, grzebał butem w piasku, przekładał mówiące pudełko z jednej ręki do drugiej. Potem spojrzał na mnie tymi dziwnymi szeroko rozstawionymi oczami.

— Musicie iść i sami zobaczyć.

— Widzisz? — krzyknął Thrance. — On nic nie wie! Nic! Ziemianin zareagował na wybuch Thrance’a spokojnie.

— Jeśli jesteście Pielgrzymami, musicie sami poznać wielkie prawdy, bo inaczej wasza Pielgrzymka będzie pozbawiona sensu. Doszliście tak daleko, więc powinniście zdawać sobie z tego sprawę. Co wam z tego przyjdzie, że powiem, jacy są bogowie? Równie dobrze moglibyście zostać w wiosce i przeczytać w książce.

Wolno skinąłem głową.

— To prawda.

— Więc nie mówmy teraz o bogach. Dobrze? Dokończcie Pielgrzymkę, moi przyjaciele. Idźcie na Wierzchołek. Sami się dowiecie, jacy są bogowie.

— Tak — zgodziłem się, gdyż wiedziałem, że ma rację. — Musimy dokończyć Pielgrzymkę. Dotrzeć na Wierzchołek, do siedziby bogów.

— Więc zabierzecie mnie ze sobą? — zapytał Ziemianin. Znowu ociągałem się z odpowiedzią. Jego niespodziewana prośba zbiła mnie z tropu. Zabrać go z nami? Dlaczego mielibyśmy to zrobić? Kim był dla mnie ten obcy? Nie należał do naszej Czterdziestki ani nawet do naszego gatunku. Mieliśmy obowiązek pomagać swoim, ale nie obejmował on mieszkańców innych wiosek, a z pewnością nie przedstawicieli obcej rasy. W dodatku ten Ziemianin wyglądał na pół żywego, byłby dla nas ciężarem podczas wspinaczki. Wystarczającym wyzwaniem będzie pomaganie najsłabszym Pielgrzymom: Bilair, Ijo, Chalizie i innym.

I wtedy usłyszałem głos Thrance’a, który szeptał mi do ucha jak zły duch.

— Zostawmy go! Zostawmy go! On nie ma siły, będzie tylko ciężarem. Nic dla nas nie znaczy, zupełnie nic!

Myślę, że ten zjadliwy szept i błysk nienawiści w oczach sprawiły, że zlitowałem się nad Ziemianinem. Poza tym czułem, że jeśli go tutaj zostawię, nie pożyje długo, gdyż goni resztkami sił. Jego śmierć spadnie na moje sumienie. A kimże jest Thrance, żeby mi mówić, co powinienem robić? Nie należy nawet do naszej Czterdziestki. On również poprosił, żebyśmy go przyjęli, i zrobiliśmy to. Jak może teraz odmawiać tego komuś innemu? Spojrzałem szybko na grupę, na Traibena, na Galii, Jaifa, na ludzi, których dusze są czyste, wolne od jadu, jaki toczył Thrance’ a. Na ich twarzach dostrzegłem aprobatę.

— Tak — postanowiłem. — Zabierzemy cię. — Czasami trzeba wykonać gest czystego miłosierdzia, nieważne, czy to rozsądne.

Thrance, który nie rozumiał takich rzeczy, prychnął i odwrócił się, mrucząc coś pod nosem. Rzuciłem mu spojrzenie pełne pogardy i gniewu. Jednocześnie czułem dla niego chyba również litość.


Zanim zaczęliśmy wspinaczkę, wyjąłem z plecaka malutki posążek Sandu Sando Mściciela, który dostałem od szalonej Streltsy przy słupie milowym Denbail i który niosłem ze sobą przez całą drogę. Wydawało mi się, że dała mi go dziesięć tysięcy lat temu, i rzadko o nim myślałem. Teraz jednak potrzebowałem opieki bogów przed czekającą mnie ciężką próbą i chociaż Mściciel może nie jest najwłaściwszą istotą, do której można się zwrócić z taką prośbą, mały bożek był jedyną świętością, jaką miałem przy sobie. Obwiązałem go kawałkiem sznurka i zawiesiłem sobie na szyi. Poprosiłem również Thissę, żeby rzuciła na nas czar, kazałem wszystkim uklęknąć i pomodlić się. Nawet Thrance posłuchał, chociaż wolałem się nie domyślać, jakie modlitwy zanosi i do kogo. Tylko Ziemianin stał z boku, ale wydawało mi się, że jego usta się poruszają. Następnie ruszyliśmy w drogę.

Od dawna już nie wchodziliśmy na tak gładką, nagą ścian? i chociaż długi marsz przez kolejne piętra Kosa Saag zahartował nas, odebrał zarazem mięśniom trochę elastyczności. I jak już wspomniałem, straciliśmy większość ekwipunku, haków i lin.

Tak więc należało polegać na własnej bystrości, zręczności i szczęściu, a także na łaskawości bogów. Musieliśmy z niezwykłą starannością obliczać każdy ruch: kąt nachylenia, balansowanie, przesuwanie ciężaru ciała, wyszukiwanie szczelin, od których zależało nasze życie. Transport Ziemianina wymagał specjalnych zabiegów. Z kawałka liny, jaka nam została, zrobiliśmy coś w rodzaju uprzęży i obwiązaliśmy jeden jej koniec wokół mojego pasa, a drugi wokół pasa Kilariona. Ziemianin znajdował się między nami. Oznaczało to, że Kilarion i ja musieliśmy iść równolegle blisko siebie, niezależnie od urzeźbienia terenu. Nie potrafiłem jednak wymyślić innego sposobu. Kilarion niósłby Ziemianina na plecach, gdybym go o to poprosił, ale nie zrobiłem tego. To ja podjąłem decyzję i dlatego musiałem dzielić ryzyko i wysiłek, które wiązały się z wywindowaniem go na szczyt.

Daliśmy resztkę liny najmniej sprawnym wspinaczom, głównie kobietom, choć Naxa i Traiben też się do nich zaliczali. Naxa był zadowolony z pomocy, ale Traiben odmówił przywiązania się liną. Podejrzewam, że peszyły go przysługi, jakie mu wyświadczałem podczas całej Pielgrzymki. Jako pierwszy wskoczył na skałę i ruszył w takim tempie, że bałem się o niego bardziej niż zwykle.

Poruszaliśmy się z wielką precyzją niczym mrówki wchodzące bez trudu po pionowej ścianie, jak po płaskiej powierzchni. Oczywiście nie było to takie proste. W wielu miejscach wystarczyło pomagać sobie rękami. Tam, gdzie ściana była gładka, radziliśmy sobie w inny sposób. Gdy dotarłem do wąskiego komina, który musiałem pokonać zapieraczką, Kilarion zaczekał na mnie i podciągnął nieco łączącą nas linę, dzięki czemu mogłem ulżyć chromej nodze.

Posuwaliśmy się w górę równym tempem. Od czasu do czasu ryzykowałem szybkie spojrzenie na innych i widziałem, że radzą sobie dobrze: Galii powiązana liną z Bilair, Traiben daleko za mną, Jekka i Malti wspinający się obok siebie, Gryncindil, Fesild, Naxa i Dorn. Byliśmy rozproszeni po całej ścianie. Daleko po mojej lewej stronie szedł samotnie Thrance, zygzając jak leśne stworzenie, które musi zwijać się w pętlę przy każdym kroku. Kiedy nasze oczy się spotkały, posłał mi taki uśmiech, jakby chciał powiedzieć: „Masz nadzieję, że spadnę, ale nic z tego, chłopcze, nic z tego!” Mylił się jednak co do moich uczuć. Nie życzyłem mu źle.

Odwróciłem wzrok i całkowicie skupiłem się na wspinaczce. Nie zwracałem uwagi na nic oprócz następnego chwytu, następnego i następnego.

Nagle przyszła mi do głowy okropna myśl. Droga jest łatwiejsza, niż się spodziewaliśmy, ponieważ zostaliśmy omamieni przez duchy Ściany i na szczycie urwiska czeka nas zguba. Oczami wyobraźni ujrzałem górę trzęsącą się ze złością i strącającą nas jak pchły. Zobaczyłem, jak odpadają od ściany moi towarzysze, których najbardziej kochałem: Traiben, Galii, Hendy, Jaif. Wszyscy, jeden po drugim, lecą w przepaść i pogrążają się w niepamięci.

Zadrżałem ze strachu i omal nie puściłem się skały. Na szczęście była to tylko fantazja. Ściana nie miała powodu, by nas tak zabijać dla kaprysu. Chciała nas tylko sprawdzić, wyeliminować słabych i najmniej wartościowych, żeby do celu dotarli najlepsi. Nie zginiemy tutaj. I rzeczywiście, gdy się rozejrzałem, stwierdziłem, że moi towarzysze wędrują wytrwale w górę.

Uspokoiłem się na jakiś czas. Tego dnia jednak musiało mi być ciężko na duszy. Może to amulet Streltsy wywierał na mnie magiczny wpływ. Odniosłem dziwne wrażenie, że już kiedyś wspinałem się na te skałę, że robiłem to wiele razy, będę robił jeszcze wiele razy i że jestem skazany na wspinanie się na tę zerwę przez całą wieczność. Docierałem na szczyt, nagle znajdowałem się znowu na dole i musiałem zaczynać wszystko od nowa. Poczułem, że po twarzy płyną mi gorące gorzkie łzy, gdyż uświadomiłem sobie, że nie ma dla mnie innej drogi, tylko ta nie kończąca się skała, która rozwija się przede mną jak zwój. Będę żył na tej skale i umrę na niej, znowu się narodzę i będę się wspinał bez końca.

W takiej rozpaczy i udręce wdrapywałem się na górę, owiewany przez gorące suche wiatry. Nagle stwierdziłem, że nade mną nie ma już nic. Wpadłem w taki rytm, że w pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje. Szukałem po omacku następnej szczeliny i nic nie znalazłem. Postawiłem stopę wyżej i ręką sięgnąłem dalej, ale namacałem pustkę. W uszach miałem szum, a w głowie mi wirowało. Z bardzo daleka usłyszałem głos Kilariona i wydawało mi się, że pobrzmiewa w nim śmiech, ale słowa były niewyraźne.

I wtedy uświadomiłem sobie, że jestem na szczycie. Podciągnąłem się. Przesunąłem przy tym szyją po czymś ostrym, sznurek przetarł się i amulet spadł, obijając się o skałę. Poczułem przelotny ból z powodu straty, ale w tym momencie znalazłem się na płaskim wierzchołku i musiałem myśleć tylko o tym, co jest przede mną, a nie za mną.

Kilarion stanął obok mnie w tej samej chwili i razem wciągnęliśmy Ziemianina.

Zrobiłem kilka kroków na drżących po takim wysiłku nogach i minęła chwila, zanim odzyskałem ostrość widzenia. To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w osłupienie, zdumiało do głębi. Ze wszystkich stron jak okiem sięgnąć wznosiły się góry, cały pierścień szczytów wszelkich kształtów i rozmiarów. Wcześniej często mi się wydawało, że Kosa Saag to łańcuch gór ustawionych jedna na drugiej, świat sięgający samego nieba. I teraz znowu odniosłem takie wrażenie, przynajmniej w pierwszej chwili.

Zaraz jednak dostrzegłem, że jedna góra wyrasta wyraźnie ponad nad inne, wielka, poszarpana królewska góra. Jej najwyższe partie były pocięte rzekami białego śniegu, który lśnił w świetle słonecznym, a sam wierzchołek szczelnie przesłaniały gęste chmury. Zadrżałem, widząc tę zawrotną wysokość. Wiedziałem bowiem bez najmniejszych wątpliwości, że jest to ostatni szczyt, góra gór, prawdziwy i jedyny Wierzchołek Kosa Saag.

Загрузка...