11

Płaskowyż nie stał się ładniejszy ani podróż przyjemniejsza. Narzuciłem jednak szybkie tempo i wszyscy się do niego dostosowali, wiec żwawo pokonywaliśmy męczące pustkowie, dążąc do celu.

Czas jakby zatrzymał się dla mnie w miejscu. Nie odczuwałem zniecierpliwienia ani rozpaczy, której wcześniej doświadczyłem. Pragnąłem tylko iść znowu w górę. Nie pozwoliłbym, żeby coś mi w tym przeszkodziło. Czasami wracał niepokój i wtedy zaczynałem lustrować horyzont w poszukiwaniu znaków, że naprawdę posuwamy się naprzód. Chciałem się przekonać, czy pewne charakterystyczne pagórki lub pasma leżące przed nami zmieniają położenie w stosunku do wielkiej odległej góry. Oczywiście zmieniały. Stale się do niej przybliżaliśmy, choć mogło się nam wydawać inaczej. Płaskowyż był większy, niż sądziliśmy, ale bez wątpienia zbliżaliśmy się do jego krańca. Góra rysowała się teraz przed nami wyraźnie. Nie była już tylko bladą, czerwoną poświatą na horyzoncie. Pojawiły się też nowe rzeczy.

Thissa wyczuła je jako pierwsza.

— To miejsce jest zamieszkane — stwierdziła nagle w pewnym suchym miejscu pełnym kamiennych skarp.

— Gdzie? Przez kogo?

— Nie wiem. Czuje czyjąś obecność. — Zawahała się. Potem wskazała w stronę podnóża góry, gdzie ze wschodu płynęła czarna rzeka i w skalnej rozpadlinie łączyła się z wartką rzeką o białej wodzie płynącą z zachodu. — Tam — powiedziała. — Przy dwóch rzekach.

— Kto to może być? — zapytałem. — Ktoś niebezpieczny?

— Nie potrafię stwierdzić. Może.

— Powinniśmy to ominąć — oświadczył Jaif. — Lepiej z nikim się nie stykać.

Było jednak za późno. Zauważono nasze przybycie. Wkroczyliśmy nieświadomie do pierwszego z Królestw Ściany, a jego mieszkańcy już wiedzieli, że idziemy przez ich terytorium. Niedługo mieli nam sprawić kłopoty.


Tej nocy na niebie ukazały się latające demony. Nigdy nie widzieliśmy podobnych stworzeń. Gazin Żongler powiedział, że to duchy wiatru, które zawsze uważałem za stwory z mitów i bajek. Ale Ściana to miejsce, gdzie wszystkie mity i bajki stają się rzeczywistością. Lecz Gazin się mylił. To nie były duchy, a demony.

Obozowaliśmy na omiatanym wiatrem stoku porośniętym brzydkimi krzakami o ostrych czerwonych kolcach świecących złowieszczym blaskiem. Było to posępne, przerażające miejsce, ale pośrodku znajdowało się źródełko świeżej wody i nie mieliśmy innego wyjścia, jak rozbić się przy nim.

Przez większą część wieczoru widzieliśmy krążące nad nami wielkie ptaki, ciemne niewyraźne kształty przecinające powoli ciemne niebo. W każdym razie wzięliśmy je za ptaki. Gdy nad horyzontem wzeszły księżyce, najpierw jasny Sentibos, a zaraz potem mały Malibos, w ich ostrym chłodnym świetle zobaczyliśmy, że latające stworzenia wcale nie są ptakami, lecz raczej skrzydlatymi zwierzętami.

Ich ciała nie różniły się zbytnio od naszych, ale były bardzo kruche i małe, niemal dziecięce. Miękkie i zwiotczałe, miały skarlałe kończyny. Na ziemi stworzenia wydawałyby się bardzo słabe i żałosne. Ale te nieszczęsne ciałka utrzymywały w powietrzu ogromne włochate skrzydła o niezwykłej rozpiętości i sile, dzięki którym istoty szybowały majestatycznie i niestrudzenie. Gazin Żonlger powiedział nam właśnie wtedy, że te stworzenia to duchy wiatru, a mógł się na tym znać, gdyż taniec duchów i elfów jest specjalnością Domu Żonglerów.

Jak już wspomniałem, Gazin się mylił. Po prostu próbował dowieść własnej ważności, jak to jest w zwyczaju Żonglerów, ale nigdy nie widział duchów wiatru, gdyż były znane tylko w starożytnych czasach. Zawsze sądziłem, że elfy ze starych opowieści są delikatne. Jednak te, choć miały drobne ciała, były kosmate jak zwierzęta, pokryte gęstym szarawoniebieskim futrem, które nadawało im odrażający, wrogi wygląd. Powolne ruchy wielkich skrzydeł budziły złowieszcze przeczucia. Gdy stworzenia obniżyły lot na tyle, że można było wyraźnie zobaczyć ich twarze, przekonaliśmy się, że są zdumiewająco brzydkie, mają płaskie czarne nosy o wielkich otworach i oczy przypominające zielone ognie. Wysokie uszy miały porośnięte kępkami gęstych włosów. Cztery wielkie żółte zęby, dwa na górze i dwa na dole, wystawały z ust i zachodziły na siebie jak zagięte sztylety. Słabe ręce kończyły się ostrymi pazurami. Czyż mogły istnieć szkaradniejsze stworzenia i mniej przypominające elfy?

Krążyły nad nami przez parę godzin, do późna w nocy, ani razu nie próbując lądować. Jeden przeleciał tuż nade mną. Poczułem kwaśny odór jego skrzydeł i usłyszałem, jak syczy coś do siebie niskim, nieprzyjemnym głosem.

Duchy wiatru czy też demony wydawały ostre, ochrypłe krzyki. Po jakimś czasie odniosłem wrażenie, że ich wrzaski przypominają mowę, że stworzenia mówią coś do nas — czy też raczej krzyczą — używając prawdziwych słów, lecz z języka, którego nie rozumiałem. W snach można czasami zrozumieć nie znany język, ale ja nie mogłem się nawet domyślić, czego od nas chcą te fruwające monstra. Ich ton był jednak złośliwy, jakby rzucały na nas czary albo co gorsza przekleństwa.

Zobaczyłem, że Thissa kuli się pod skałą i płacze. Gdy któryś z demonów przelatywał blisko niej, robiła magiczne znaki. Naxa podszedł do niej i objął ją ramieniem, jakby chciał jej dodać otuchy. Usłyszałem, że mówi coś do niej cicho. Thissa skinęła głową, a wtedy on odchylił głowę i krzyknął coś do stworzeń. Nie miałem pojęcia co.

Większość z nas nie spała tej nocy. Siedzieliśmy przy ognisku w kijami w rękach, gotowi się bronić. Nie było to potrzebne. O świcie demony zniknęły, jakby wystraszone przez światło.

Przez cały dzień maszerowaliśmy w niezwykłym tempie, jakbyśmy dzięki niewyspaniu zyskali nową energię. Myślę jednak, że powodowało nami zmęczenie, a może po prostu chcieliśmy wydostać się z krainy latających demonów. Jeśli mieliśmy taką nadzieję, to okazała się płonna, ponieważ kiedy zapadła noc, wróciły i zaczęły znowu krążyć, wykrzykując nam nad głowami przekleństwa.

I znowu usłyszałem, jak Naxa odpowiada im coś w zgrzytliwym, przykrym dla ucha języku. Podszedłem do niego.

— Rozumiesz ich język? — zapytałem.

Zbliżyłem się do Naxy po raz pierwszy od czasu, kiedy pozwoliłem mu wrócić do grupy. Spojrzał na mnie ze strachem. Najwyraźniej myślał, że go uderzę. Potem rzucił nerwowe spojrzenie na stojącą obok Thissę, jakby zamierzał wezwać ją na pomoc, gdybym go zaatakował. Thissa patrzyła jednak nieobecnym wzrokiem i szeptała coś do siebie.

— No więc? — ponagliłem. Zwilżył wargi.

— Trochę — odparł, spuszczając oczy. Bał się mnie.

— Co to za język?

— Nazywa się golarza. To bardzo stary język, którym mówiono w naszym kraju wiele cykli temu. Studiowałem go, kiedy byłem chłopcem. My, Skrybowie, przechowujemy wiedzę o takich rzeczach. — Zawahał się. — Myślę, że one mówią: „Chodźcie i stopcie się, chodźcie i stopcie się”. A może: „Stopicie się”. Nie jestem pewien. Słabo znam golarza.

— „Stopicie”?

— To jedyne słowo, co do którego nie mam wątpliwości. Jak figurki z wosku, które miękną, rozpływają się i zmieniają formę, kiedy Czarownica podgrzewa je, żeby rzucić urok.

— I te demony chcą, żebyśmy się stopili? Naxa skinął głową.

— To nie ma dla mnie sensu.

— Dla mnie też. Mówiłem im, żeby odleciały, bo nigdy lego nie zrobimy. Może mnie nie rozumieją. Już powiedziałem, Poilarze, że słabo władam ich językiem. Jednak Thissa zgadza się ze mną, że nakłaniają nas do czegoś dziwnego.

— Czy Czarownicy również studiują starożytne języki?

— Nie — odparł Naxa — ale Thissa czyta w ich myślach. To dlatego jest taka przestraszona. Ona rozumie wszystkie języki, język skał, drzew, demonów powietrza. To sanlanilla, Poilarze. Jest w niej potężna moc. Nie wiedziałeś?

Spojrzałem na niego wstrząśnięty. Domyślałem się, że Thissa ma wielką moc. Ale jaką? W każdym pokoleniu rodzi się nie więcej niż garstka santanilli. Leżałem w ramionach Thissy i nieraz robiłem z nią Zmiany, a mimo to nie zdawałem sobie sprawy, że jest jedną z najpolężniejszych Czarownic. Zastanawiałem się teraz, czy dziwna emanacja, niepokojące mrowienie, które czułem podczas Zmian, jest oznaką jej szczególnego daru, którego w swojej ignorancji nie dostrzegłem. Najwyraźniej jednak Naxa nie był taki tępy.

— Wioska pozwoliła santanilli iść na Pielgrzymkę? — zdziwiłem się. — Trudno w to uwierzyć. Jest ich tak niewiele, Naxo. Sądzę, że zabroniliby jej pójść, zatrzymaliby w wiosce.

— Nie wiedzieli — odparł Naxa. — Nikt nie wiedział. Ukrywała to, bo uważała, że najlepiej przysłuży się wiosce, jeśli pójdzie na Pielgrzymkę. Myślałem jednak, że to odkryłeś. Zważywszy na to, że ty i ona… — zawiesił głos i potrząsnął głową. — Musisz ją pocieszyć, Poilarze. I chronić.

— Tak — zgodziłem się.

— Demony ją wystraszyły. To całe gadanie o stopieniu…

— Nie stanie jej się żadna krzywda — oświadczyłem. — Nikomu z nas nie stanie się krzywda, obiecuję ci. Nikt się nie stopi. Nie dopuszczę do tego. — Oczywiście nie miałem pojęcia, czemu zamierzam zapobiec. Stopić? Stopić? Nie miało to dla mnie żadnego sensu. Postanowiłem zaczekać i się przekonać.


Nie musiałem czekać długo. Doszliśmy prawie do końca płaskowyżu. Znowu wyrosła przed nami ściana. Sięgała nieba. Gdy zeszliśmy z niskich okrągłych jak piersi wzgórz do miejsca, gdzie łączyły się czarna i biała rzeka, zobaczyliśmy zbity tłum czekających na nas groteskowych istot. Część z nich stała po naszej stronie rzeki, część w wodzie, a większość na drugim, łagodnie wznoszącym się aż po zamglony horyzont brzegu.

Nieprawdopodobnie zdeformowane, przypominały postacie z koszmaru. Nie było dwóch podobnych do siebie: niektóre niskie i przysadziste jak gnomy, inne wysokie jak giganci, ale bardzo chude, tak że można by je złamać gniewnym spojrzeniem. Zobaczyłem istotę z jednym wielkim okiem, które zajmowało prawie całą twarz, obok inną z rzędem małych błyszczących oczek, które biegły jak czarne koraliki wokół całej głowy, a jeszcze inna w ogóle nie miała oczu ani nozdrzy, tylko połyskującą gładką półkule od ust do czoła.

Widziałem uszy długie jak ramiona, wargi jak tace, ręce zwisające do ziemi. Jedno stworzenie nie miało nóg, lecz cztery ramiona, na których obracało się jak koło. Innemu wyrastały z policzków dwa mięsiste skrzydła i wisiały jak kurtyny. Inne znów wyciągało przed siebie ręce przypominające gigantyczne łopaty, a jeszcze inne miało męski organ długi jak pień i sterczący, jakby było w stanie wiecznej Zmiany. Obok stała istota z ogonami z przodu i z tyłu smagającymi wściekle jak baty. Zauważyłem monstrum tak powykrzywiane i sękate jak tysiącletnie drzewo oraz drugie pozbawione zupełnie rysów, z całkowicie gładką i pustą twarzą. Jeden ze stworów wyglądał jakby nie miał szkieletu i poruszał się jak zwój liny.

Widziałem jeszcze znacznie więcej dziwadeł. Małe i pokręcone, chude i kanciaste, wielkie i okrągłe; pokryte zjeżonymi kolcami, lśniącymi rybimi łuskami, zrogowaciałą lub owłosioną skórą, a nawet całkiem przezroczyste, tak że widać było ich organy i kręgosłup biegnący przez tułów jak biały maszt.

Nasunęło mi się mnóstwo pytań. Skąd wzięły się te wszystkie istoty w tak niegościnnym odludnym miejscu? Skąd przywędrowały? W jaki sposób przybrały tak różnorodne formy, jedną brzydszą od drugiej?

Odezwałem się z nabożnym lękiem do stojącego przy mnie Traibena.

— W dniu, w którym bogowie stworzyli te monstra, musieli zjeść nieświeżą rybę! Czy może istnieć na świecie coś bardziej upiornego? W jakim celu powoływać coś takiego do istnienia?

— W takim samym jak ciebie czy mnie — odparł.

— Nie rozumiem.

— Myślę, że to są ludzie. Albo w każdym razie nimi byli. Ludźmi takimi samymi jak my. Pomimo deformacji.

Ta myśl mnie przeraziła.

— Nie! — krzyknąłem. — Niemożliwe! Nie mogą należeć do tego samego gatunku!

— Spójrz uważnie — powiedział. — Spróbuj się doszukać podstawowej formy.

Uczyniłem wysiłek, żeby odrzucić osobliwe zewnętrzne cechy i doszukać się pod nimi wspólnych cech z nami. Wodząc oczami po wprawiających w zakłopotanie szeregach, zauważyłem, że budowa ich ciał nie różni się tak bardzo od naszej. Większość istot miała dwie ręce, dwie nogi, głowę, tułów, po sześć palców, tak jak my, dwoje oczu. I tak dalej. Gdziekolwiek spojrzałem, wyławiałem szalone odstępstwa od normy, ale taka norma istniała, a był nią kształt mniej więcej zbliżony do naszego.

— I co? — spytał Traiben.

— Pod pewnymi względami są tacy jak my — przyznałem z zażenowaniem. — Ale to tylko zbieg okoliczności, nic więcej. Pewne formy są uniwersalne, pewne istoty mają określony kształt. Jednak podobieństwa nie dowodzą…

— A co myślisz o tamtym? — zapytał Traiben, wskazując ręką. — Albo o tamtym? A tym? Widzę tu działanie ognia zmian, Poilarze.

— Ogień zmian?

Zadrżałem ze strachu. Kiedy wypowiedział te słowa, wyobraziłem sobie niewidzialne fale strasznej diabolicznej siły wydostające się ze spieczonej ziemi i zamieniające moje ciało w coś tak monstrualnego, jak stojące przede mną stwory.

— To moc działająca w tym miejscu stworzyła te istoty — stwierdził Traiben. — Kiedyś wyglądały jak ty i ja.

Spojrzałem. Stworzenia, które wskazywał mi tu i tam wśród koszmarnej hordy, mogłyby w przyćmionym świetle niemal uchodzić za ludzi takich jak my. Ich postacie różniły się od naszych tylko dwiema lub trzema drobnymi cechami. Powiedziałem to Traibenowi, a on skinął głową.

— Tak — przyznał. — Transformacje nie były tak duże jak u innych.

— Twierdzisz, że te wszystkie potwory wyglądały kiedyś jak my, a potem uległy przekształceniu?

— Właśnie. To muszą być Stopieni, o których mówił nam Naxa.

Oczywiście! Jak inaczej mogłyby powstać takie kształty? Było tak, jakby wsadzono ich do tygla i podgrzewano, dopóki nie zmiękli, a potem wyciągnięto i wymodelowano na chybił trafił w miriady niesamowitych i wymyślnych form. Jeśli tak, pomyślałem, to ci, którzy bardziej przypominali ludzi, stopili się nie do końca i proces nie mógł przebiec prawidłowo.

Ogarnęła mnie nowa fala przerażenia. Transformacje ciała nie są wśród nas czymś niezwykłym, chyba nie muszę wam tego mówić. Niewielkie zmiany kształtu w razie potrzeby to nasza wrodzona cecha, nasza naturalna zdolność. Tutaj mieliśmy jednak do czynienia ze zmianami przekraczającymi granice rozsądku i możliwości. Zmiany, których dokonujemy, nie prowadzą do tak groteskowych deformacji, jakie zobaczyliśmy w miejscu, gdzie łączą się dwie rzeki. Poza tym my zadajemy sobie trud, by wrócić do naszych podstawowych kształtów, kiedy Zmiana już nie jest konieczna. Tutaj mieliśmy przed sobą całą populację ludzi, którzy zostali na zawsze uwięzieni w tych strasznych kształtach. Ale dlaczego? Dlaczego? I jak? Podczas szkolenia słyszeliśmy okropne opowieści o ogniu zmian, o sile, która wydostaje się w głębi góry i tworzy osobliwości. Teraz w nie uwierzyliśmy. Duchy, które spotkaliśmy na początku podróży, musiały poczuć moc tego ognia. Jednak to, co widzieliśmy przed sobą, przerastało wszystko i wprawiało w osłupienie. Baliśmy się o siebie, a ponadto nie potrafiłem sobie wyobrazić, jaki cel mogli mieć bogowie, stwarzając takie potwory. To przekraczało zdolność mojego rozumienia.

Wiedziałem już, czego bała się Thissa.

— Czy my też możemy być przemienieni tak samo jak oni? — zapytałem Traibena.

— Możliwe. Nie wiem, jak działa ogień zmian. Czy robi to wbrew twojej woli, czy też trzeba mu się poddać. Musimy poruszać się tutaj bardzo ostrożnie.

— Tak. Będziemy uważali.


Jak dotąd trzydziestu dziewięciu członkom wyprawy udało się dotrzeć nad rzekę. Staliśmy teraz w małych grupkach i wpatrywaliśmy się z osłupieniem w rozgrywającą się przed nami scenę. Najbliższe potwory ustawiły się gęstym szeregiem wzdłuż brzegu. Dzielił nas tylko pas piaszczystej ziemi, nie szerszy niż na dwadzieścia czy trzydzieści kroków. Stały tam jak pierwsza linia obronna armii i gapiły się na nas, wskazując palcami i wołając ochrypłymi, przytłumionymi głosami. Nawet gdybym rozumiał ich język, trudno byłoby usłyszeć coś w tym zgiełku.

— Mówią gotarza — powiedział Naxa. — Tym samym językiem, którym posługiwały się demony. Tyle mogę stwierdzić.

— A potrafisz zrozumieć, co mówią?

— Trochę. Tylko trochę.

Poprosiłem go, żeby mi tłumaczył, ale tylko potrząsnął głową niecierpliwie i zmarszczył czoło, mrucząc coś do siebie. Czekałem. W szeregi Stopionych wkradał się coraz większy nieporządek. Stroili miny, rzucali wyzywające spojrzenia, potrząsali pięściami, jeśli mieli coś takiego jak pięści. Wyglądało na to, że nas zaatakują.

— Powinniśmy postawić naszych najsilniejszych ludzi z przodu, Poilarze — szepnął mi do ucha stojący tuż za mną Kilarion. I przygotować się do walki.

— Nie mielibyśmy szans przeciwko takim siłom — odparłem.

— Poilar ma rację — poparł mnie Kath. — Musimy ich oszukać. Idźmy prosto przed siebie, jakby ta ziemia należała do nas i zmuśmy ich, żeby nam zeszli z drogi.

Spodobał mi się ten pomysł. Rejterada nie miałaby sensu. Ściana znajdowała się przed nami. Musieliśmy iść naprzód. Odwróciłem się, żeby dać sygnał do marszu.

— Chyba udało mi się zrozumieć, co krzyczą. Podobno czeka na nas Dziewięciu Wielkich — odezwał się Naxa.

— A kim oni są?

— Skąd mam wiedzieć? Mówią, że Dziewięciu Wielkich czeka na nas gdzieś po drugiej stronie rzeki. Domyślam się, że to władcy tego Królestwa. Albo może bogowie. Mamy do nich pójść. Musimy poprosić ich o pozwolenie na przejście przez ich terytorium. Chyba o to im chodzi.

— A jak się dowiemy, którzy to są? Jak wygląda ta Dziewiątka Wielkich? Dali ci jakieś wskazówki?

Naxa wzruszył ramionami.

— Naprawdę nie wiem. Nie wyrażają się jasno, a na dodatek wszyscy wrzeszczą jednocześnie. Ledwo mogę wyłapać pojedyncze słowa, nie sposób wychwycić sensu całości.

— W porządku — powiedziałem. Popatrzyłem na zamieszanie po drugiej stronie rzeki. — Poszukajmy Dziewięciu Wielkich. I spróbujmy się dowiedzieć, czego od nas chcą.

Dałem sygnał i ruszyliśmy. Kiedy dystans między nami się zmniejszył, Stopieni jeszcze bardziej się ożywili. Wydawało się, że nie zamierzają ustąpić nam pola, może nawet chcieli nas otoczyć. Jednak gdy zbliżyliśmy się na długość pałek, zaczęli się cofać, ale zachowali zwartą formację i skutecznie uniemożliwiali nam szybki marsz.

W ten sposób dotarliśmy do rzeki. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, niechętnie ustępowali przed nami. Woda sięgnęła nam do ud, potem do bioder. Chociaż pod naporem wartkiego prądu chwialiśmy się i potykaliśmy na kamienistym dnie, udało się nam bez poważnego wypadku dotrzeć na drugi brzeg.

Stopieni byli najwyraźniej zaskoczeni tym, że się przeprawiliśmy. Rozstąpili się, pozwalając nam wyjść na brzeg, i zbici w ciasną gromadę obserwowali nas niespokojnie z pewnej odległości. Mruczeli coś i rzucali groźne spojrzenia. Miałem wrażenie, że każda próba dalszego marszu w głąb ich terytorium bez błogosławieństwa Dziewięciu Wielkich, kimkolwiek byli, spotkałaby się z zawziętym oporem. Nie widziałem jednak śladu przywódców, tylko te tłumy zdeformowanych i dziwacznych istot, z których żadna najwyraźniej nie miała władzy nad innymi.

Ponieważ zbliżał się zmierzch, wydałem rozkaz, rozbicia obozu. Rano mieliśmy postanowić, co robić dalej.

Загрузка...