12

W gęstniejącej ciemności obserwowaliśmy, jak Stopieni włóczą się po okolicy, szukając jedzenia na pokrytej kurzem ziemi. Okazało się, że jedzą wszystko: gałązki, ziemie, nawet własne ekskrementy. Patrzyliśmy na nich z obrzydzeniem, ledwo mogąc uwierzyć, że nie są zwierzętami. Najstraszniejsze jednak nadeszło wraz z zapadnięciem nocy. Wróciły demony, nadlatując z ciemności u podnóża Ściany. Krążyły w górze, uderzając wolno skrzydłami, a ich pełne wściekłości zielone oczy płonęły nad nami jak dziwne ognie. Przyleciały, żeby się pożywić.

To był straszny widok. Stopieni stali, uśmiechając się bezmyślnie, jak pogrążeni w letargu. Ci, którzy je mieli, unieśli głowy i szeroko rozpostarli ramiona. A demony, krzycząc dziko, spadały z góry, żeby pić ich krew. Zmartwiali patrzyliśmy, jak latające stworzenia chwytają Stopionych pazurami, obejmują kosmatymi skrzydłami i wbijają zakrzywione żółte zęby w gardła. Ofiary nie próbowały uciekać ani się bronić. Bez wahania, niemal w ekstazie poddawały się swoim prześladowcom.

Potworna uczta trwała i trwała. Demony przyczepiały się na parę minut do zdobyczy, potem rozpościerały skrzydła i wzbijały się w powietrze, a Stopieni — bladzi, ze strumykami krwi cieknącymi z rozoranych gardeł — przez krótką chwile stali jak posągi, po czym padali na ziemie i nieruchomieli. Demony, które wyssały z nich życie, z dziką energią wykonywały w górze kilka okrążeń, a potem szybko pikowały w dół, żeby się znowu pożywić, i tak w nieskończoność.

Chociaż byliśmy odrętwiali z przerażenia i wstrętu, trzymaliśmy pałki w gotowości. Ale demony nie zapędziły się ani razu do naszego małego obozu. Miały dość pokarmu.

W pewnym momencie odwróciłem się do Traibena i zobaczyłem, że patrzy w górę, bardziej zafascynowany niż przerażony. Jego wargi się poruszały. Usłyszałem, że liczy po cichu:

— Siedem… osiem… dziewięć. Jeden… dwa… trzy…

— Co robisz, Traibenie?

— Ile demonów widzisz, Poilarze?

— Chyba jakiś tuzin. Ale dlaczego to ma dla ciebie znaczenie…

— Policz je.

— Po co?

— Policz je, Poilarze.

Ustąpiłem. Przekonałem się jednak, że nie jest to proste zadanie. Demony były w stałym ruchu: lądowały, pożywiały się, wzbijały znowu. Cztery lub pięć jednocześnie wysysało krew, a cztery czy pięć krążyło po nocnym niebie, ale gdy już mi się zdawało, że je policzyłem, jeden opadał, a inny się wznosił w powietrze i musiałem zaczynać od nowa.

— Jakieś dziewięć czy dziesięć — powiedziałem zirytowany.

— Raczej dziewięć.

— Niech będzie dziewięć. Nie wydaje mi się to ważne.

— A jeśli to jest Dziewięciu Wielkich, Poilarze?

— Co takiego?

Zamrugałem oczami, nic nie rozumiejąc. Uwaga Traibena wprawiła mnie w osłupienie.

— Przypuśćmy, że to są królowie Stopionych — mówił dalej. — Może stworzyła ich ta sama moc, która powołała Stopionych do istnienia. I rządzą nimi siłą woli albo magii. Może ich hodują jako źródło pożywienia.

Opanowałem dreszcz. Tym razem staranniej policzyłem skrzydlate postacie poruszające się w ciemności. Wydawało mi się, że jest ich dziewięć. Dziewięć. Tak. Krążyły wśród tych nieszczęsnych istot, karmiąc się nimi do woli. Dziewięciu Wielkich? Te odrażające wampiry? Tak. Tak. Traiben miał rację. Demony-ptaki były panami tego Królestwa.

— I my mamy prosić je o pozwolenie na przejście tej krainy?

Traiben wzruszył ramionami.

— Jest ich dziewięć — powiedział. — Kim innym mogłyby być, jeśli nie Dziewięcioma Wielkimi, którzy tutaj rządzą?


Tej nocy spałem niewiele. Demony latały do północy, ucztując nienasycenie, a ja siedziałem, ściskając maczugę w obawie, że nas zaatakują, kiedy znudzi im się krew Stopionych. Jednak napadały tylko na ich. W końcu zniknęły, odlatując na zachód, a potem zaszły księżyce, chowając się za ogromną Ścianą i świat pogrążył się w ciemności. Dopiero wtedy zasnąłem, ale spałem krótko i źle, śniąc że owłosione skrzydła oplatają mi ciało, a lśniące kły sięgają do gardła.

Ze snu wyrwał mnie okrzyk bólu. Rozbudziłem się od razu i usłyszałem płacz Thissy.

— Thissa? Co się stało, Thisso?

— Śmierć! — zawołała ochryple. — Czuję śmierć! Podszedłem do niej.

— Gdzie? Kto?

— Śmierć, Poilarze. — Drżała. Z ust wyrywały się jej słowa w nie znanym jeżyku. Niezrozumiałe słowa santanilli, magiczna mowa, który wydobywa się ze studni tajemnic. Wziąłem ją w ramiona i po chwili zasnęła, szepcząc: — Śmierć… śmierć.

Nic nie mogłem zrobić w ciemności. Siedziałem trzymając ją, dopóki Ekmelios nie wzeszedł nad horyzontem. Wtedy płaskowyż zalało jasne światło poranka.

Dziesiątki bladych Stopionych leżało nieruchomo na ziemi niczym połamane przez wichurę konary. Wyglądali jak martwi i prawdopodobnie byli martwi. Reszta, cała ogromna horda, siedziała stłoczona, obserwując nas ponuro. Nie było widać demonów. Nie miałem pojęcia, co robić dalej. Stopieni pozwolili nam dojść do tego miejsca, ale najwyraźniej nie zamierzali nas puścić dalej, a gdybyśmy próbowali iść bez pozwolenia Dziewięciu Wielkich, z pewnością stawiliby opór i odepchnęliby nas, mając przewagę liczebną. Nie widziałem innej drogi do Ściany jak przez Królestwo Stopionych, ale w jaki sposób należało pertraktować z krwiożerczymi ptakami? Mieliśmy ciężki orzech do zgryzienia. To był mój pierwszy wielki sprawdzian jako przywódcy. Przeczuwałem porażkę.

Wciąż się wahałem, gdy podbiegła do mnie Gryncindil, krzycząc, że brakuje Min i Stum.

Grupka kobiet poszła o świcie nad rzekę, żeby się wykąpać. Nie było wśród nich Min i Stum, co Gryncindil uznała za dziwne, ponieważ Min była z nas wszystkich najbardziej wymagająca pod tym względem, a Stum, jej przyjaciółka, zawsze chodziła tam, gdzie ona. Po kąpieli kobiety napełniły manierkę zimną wodą i poszły ich szukać. Sądziły, że jeszcze śpią, i zamierzały je opryskać dla żartów. Nie mogły ich jednak nigdzie znaleźć. Gryncindil, Marsiel, Tenilda i Tuli przeszukały cały obóz.

— Może poszły same na poranny spacer… — podsunąłem, a zorientowawszy się, że mówię głupstwa, zamilkłem w połowie zdania.

Zwołałem wszystkich i powiedziałem o zniknięciu dwóch kobiet. Nastąpiła wielka konsternacja. Podszedłem do Thissy, która siedziała oszołomiona i drżąca, i poprosiłem ją, żeby rzuciła czar pomagający w poszukiwaniach.

— Tak — powiedziała. — Tak, dobrze.

Zebrała małe patyki i rzucała je w powietrze, wypowiadając jakieś słowa. Za każdym razem jednak potrząsała głową i mówiła, że wokół jest za duży hałas i zamieszanie. Narysowała na ziemi znaki Czarowników i uklękła, wymieniając imiona bogów i rzucając patyki, ale nie potrafiła z nich nic wyczytać. Był to dla niej straszny wysiłek. Jej oczy zrobiły się jasne i duże, rysy twarzy zastygły.

— Żyją? — zapytałem. — Możesz nam tyle choć powiedzieć?

— Proszę. Pozwól mi odpocząć. Nic z tego nie rozumiem, Poilarze.

Zaczęła płakać i drżeć jak człowiek złożony chorobą. Powiedziałem Kreodowi Uzdrowicielowi, żeby się nią zajął.

Podzieliliśmy się na sześć ekip poszukiwawczych i wyruszyliśmy w różnych kierunkach. Kilarion poprowadził swoją grupę na drugi brzeg rzeki. Seppil, Dorn, Thuiman i ja poszliśmy w stronę Stopionych. Wytężałem wzrok, starając się dojrzeć w tłumie Min albo Stum. Nie dostrzegłem ani jednej, ani drugiej. Podobnie jak inne ekipy. Nie dowiedzieliśmy się niczego. Wszędzie pełno było zamazanych śladów, ale kto potrafiłby je odczytać?

Wszyscy patrzyli na mnie. Czekali, aż im powiem, co robić. A ja nie miałem żadnego pomysłu.

Spojrzałem na Traibena, Jaifa, Naxę, Katha. Nie potrafili mi pomóc.

Wtedy wyczułem za sobą poruszenie w szeregach Stopionych. Zobaczyłem, że Taltob wytrzeszcza oczy i wskazuje na coś, a Muurmut chrząka, jakby otrzymał nagły cios. Odwróciłem się i zdumiony wlepiłem wzrok w straszną zjawę, która się do nas zbliżała.

Z przerażającego tłumu wyłonił się Stopiony i szedł niepewnie w naszą stronę. Mimo deformacji twarz i ciało wykazywały podobieństwo do Min. W pierwszej chwili pomyślałem, że istoty, które schwytały Min, zrobiły jej mamą kopię. Kiedy jednak podeszła bliżej, rozpoznałem znajome żywe oczy i postrzępiony zielony szal jej Domu, który zawsze nosiła. Uświadomiłem sobie, że to nie jest kopia Min, ale ona sama, Min poddana dziwnej transformacji, stopiona Min.

Poruszała się chwiejnym krokiem. Tenilda i Tuli podbiegły do niej, zanim zdążyła upaść, i zaprowadziły do obozu.

— Min? — powiedziałem, klękając nad nią. Była śmiertelnie blada, a zmiany w jej wyglądzie straszne. Wydawało się, jakby po zmiękczeniu ktoś przemodelował lewą stronę jej twarzy i ciała, a prawą zostawił w dawnym kształcie. Ucho, nos, wargi, kości policzkowe wszystko nosiło ślady przekształcenia. Niegdyś delikatne rysy wyglądały teraz po jednej stronie jak rozlane. Skóra również była inna, świecąca i nienaturalnie gładka. Pochyliłem się nad nią. — Słyszysz mnie, Min? Możesz nam powiedzieć, co się stało?

Była półprzytomna. Wyprężyła się, jakby chwycił ją skurcz. Uniosła się trochę. Wywróciła oczami, zrobiła straszny grymas i otworzyła usta, ukazując zęby. Potem opadła i uspokoiła się, lecz oddychała z chrapliwie.

Ogień zmian — pomyślałem. — Poczuła na ciele dotyk ognia zmian.

— Jama… — szepnęła. — Źródło… Stum…

— Min? Co ty mówisz, Min?

Ktoś mnie odciągnął. Jekka Uzdrowiciel.

— Odsuń się, Poilarze. Nie widzisz, że ona nie jest teraz w stanie mówić?

Ustąpiłem mu miejsca, a on pochylił się nad nią i dotknął tak, jak Uzdrowiciel dotyka chorego. Zręcznie skierował strumień sił życiowych na jej ciało, doprowadzając powietrze, ciepło i światło. Po jakimś czasie na policzki Min wrócił kolor, a oddech stał się normalny. Przyłożyła dłoń do twarzy, barku, ręki, by sprawdzić co z nią zostało zrobione. Westchnęła z niechęcią. Zobaczyłem, że szybko zmienia kształt, jakby próbowała wrócić do swojej właściwej postaci. Przebiegł przez nią gwałtowny prąd Zmian, ale ciało pozostało zniekształcone.

— Oszczędź siły, Min — powiedział cicho Jekka. — Później będzie czas, żeby przywrócić ci dawną postać.

Skinęła głową. Usłyszałem za sobą ciche łkanie. Min przedstawiała sobą potworny widok.

Usiadła i rozejrzała się jak osoba, która budzi się z koszmarnego snu. Nikt się nie odezwał. Po chwili oświadczyła bardzo spokojnie:

— Byłam wśród Stopionych.

— Tak — powiedziałem. — Tak, wiemy.

— Porwali nas w środku nocy, Stum i mnie, tak szybko, że nie zdążyłyśmy nawet krzyknąć. Zakryli nam usta dłońmi…i gdzieś ponieśli…

— Odpocznij teraz — przerwał jej Jekka. — Później nam opowiesz.

— Nie, nie. Teraz. Musicie wiedzieć.

Miała rację. Drżąca i osłabiona, opowiedziała nam całą historię.

Ona i Stum nierozsądnie ułożyły się na noc na skraju obozu, gdzie czyhało największe niebezpieczeństwo. Nie potrafiła jednak wytłumaczyć, w jaki sposób Stopieni podkradli się niepostrzeżenie do naszego obozu. Może wartownicy zasnęli głęboko albo rzucono na nich czar, a może wszystko rozegrało się tak szybko, że nawet najbardziej czujni strażnicy nie mogli zauważyć. Tak czy inaczej, Stopieni porwali Min i Stum i zanieśli je w ciemnościach gdzieś daleko, chyba w kierunku Ściany. Tak przypuszczała Min, choć nic nie widziała o tej bezksiężycowej godzinie. Była tylko pewna, że porywacze szli pod górę.

— Dotarliśmy do jakiejś jaskini — powiedziała. — To musiało być u podnóża Ściany. Wszędzie panowały ciemności, ale kiedy znaleźliśmy się w środku, zobaczyłam dziwne światło, zieloną poświatę, która chyba wydobywała się prosto z ziemi. Było tam coś w rodzaju przedsionka, a dalej otwór w ziemi i długi, opadający stromo korytarz i tworzący głęboki szyb. To stamtąd biło światło. Stopieni pozwolili nam do niego zajrzeć. Wyjaśnili, że to jest Źródło. Mówili starym językiem, gotarza. Skrybowie trochę go rozumieją.

— Tak. Tak, wiem — pośpieszyłem z zapewnieniem.

— Nie potrafię wam powiedzieć, co znajduje się na dnie. Coś jasnego i ciepłego. Cokolwiek to jest, roztapia ludzi. — Dłoń Min powędrowała, może nieświadomie, do zdeformowanego policzka. Wstrząsnął nią silny dreszcz i minęła chwila, zanim mogła znowu mówić. — Chcieli nas zmienić. Odesłać z powrotem do was jako ambasadorów i pokazać, jaka to wspaniała rzecz być stopionym. Pchnęli nas w stronę Jamy…

— Kreshe! — szepnął ktoś i wszyscy zrobiliśmy święte znaki, które strzegą od zła.

— Poczułam gorąco. Tylko po tej stronie ciała, która była wystawiona na działanie poświaty. Wiedziałam, że zaczynam się zmieniać, ale nie była to taka zmiana, jakie znałam wcześniej. Usłyszałam, że Stum przeklina i walczy obok mnie, ale nie widziałam jej, ponieważ ją zasłonili. Znajdowała się bliżej Źródła niż ja. Stopieni śpiewali, recytowali i tańczyli wokół nas jak dzicy. Jak zwierzęta. — Min zamknęła na moment oczy i parę razy z trudem zaczerpnęła oddech. Jekka położył dłonie na jej nadgarstkach i starał się ją uspokoić. Po chwili zaczęła mówić dalej. — Kopnęłam któregoś mocno. Jego ciało było bardzo miękkie i galaretowate. Usłyszałam okropny krzyk bólu. Kopnęłam znowu, a potem uwolniłam rękę, wsadziłam komuś palec w oko i wyrwałam drugą rękę. Powstało zamieszanie. Stum i ja uciekłyśmy. Biegli za nami, lecz byłam dla nich za szybka. Ale Stum dorwali. Udało mi się dotrzeć do wyjścia z jaskini. Obejrzałam się i zobaczyłam, że Stum nadal jest w środku, na skraju Jamy i walczy z kilkunastoma Stopionymi. Krzyknęła, żebym się stamtąd wydostała, ratowała siebie. Ruszyłam jej na pomoc, ale opadli ją ze wszystkich stron i wiedziałam, że nie mam szans. Już jej nie widziałam, tylu ich było, spadli na nią całą chmarą jak rój insektów i ciągnęli coraz bliżej Jamy…

— Kreshe! — szepnąłem i znowu zrobiłem święte znaki.

— Wiedziałam, że to beznadziejne. Nic nie mogłam dla niej zrobić, a gdybym wróciła mnie by również dopadli. Odwróciłam się więc i pobiegłam. Nie próbowali mnie zatrzymać. Wypadłam z jaskini i próbowałam w ciemności znaleźć drogę do obozu. Musiałam długo krążyć, dopiero gdy w końcu wzeszło słońce, wiedziałam już, którędy iść. Wszędzie byli Stopieni, ale na mój widok po prostu kiwali głowami i pozwalali mi iść, jakby mnie uważali za jedną ze swoich. — W oczach Min pojawił się nagły błysk strachu. Znowu dotknęła zmienionego policzka, dźgnęła go gwałtownie palcem, jakby ciało było twarde jak drewno. — Nie stałam się jedną z nich, prawda? Czy jestem bardzo brzydka? Budzę w was wstręt? Powiedzcie mi… Poilar… Jekka…

— Połowa twarzy wygląda trochę inaczej — powiedziałem łagodnie. — Nie jest tak źle. Nie będzie trudno to naprawić, prawda, Jekka?

— Myślę, że nam się uda — odparł z ważną miną, jaką czasami przybierają Uzdrowiciele.

Odniosłem jednak wrażenie, że wcale nie jest taki pewny.


Postanowiliśmy iść do jaskini i zobaczyć, co się stało ze Stum. Thissa rzuciła czar wiatru i wody, który przeniósł ją do innego świata, i kiedy w końcu wyrwała się z transu, wskazała na północny zachód.

— Tam jest ścieżka, którą musimy pójść. — powiedziała.

Czy Stum będzie jeszcze żywa, kiedy ją znajdziemy? Thissa nie udzieliła nam odpowiedzi. Niewielu z nas jednak w to wierzyło, a jeśli chodzi o mnie, to miałem nadzieję, że nie. Do tej pory moc Źródła musiała zmienić dobrą, silną dziewczynę z Domu Cieślów nie do poznania. Lepiej, żeby zginęła z rąk Stopionych albo sama pozbawiła się życia. Jeśli jednak istniała szansa, że Stum żyje, byłoby grzechem zostawić ją, nawet zdeformowaną. Jeśli nie żyła, honor wymagał od nas podjęcia próby odzyskania ciała i sprawienia przyzwoitego pochówku.

Tak więc zwinęliśmy obóz z i wyruszyliśmy w stronę jaskini ze Źródłem trasą, którą wskazała nam Thissa.

Wbrew moim obawom, Stopieni nie stawiali oporu. Nasza śmiała decyzja, by przemaszerować między nimi, najwyraźniej ich zaskoczyła, podobnie jak wcześniej, kiedy nadeszliśmy z drugiej strony rzeki. Wpatrywali się w nas z podejrzliwością i nienawiścią, ale cofali z każdym naszym krokiem. Kath i parę innych osób zastanawiało się na głos, czy nie brniemy prosto w pułapkę. Twierdzili, że idzie się nam zbyt łatwo. Oczywiście Muurmut głośno wyrażał swoje wątpliwości. Ja jednak nie zwracałem na nich wszystkich uwagi. Czasami trzeba po prostu iść naprzód.

Ziemia była bardzo sucha, twarda, jałowa i pokryta warstwą kurzu. Przez cały czas teren nieznacznie się wznosił. Jak powiedziałem, po wielu tygodniach marszu zbliżaliśmy się do końca płaskowyżu i następnego wypiętrzenia Ściany, która do niedawna była tylko różową poświatą na horyzoncie, a teraz znajdowała się niemal na wyciągnięcie ręki. Pięła się na niebotyczną wysokość, a jej górne partie ginęły w chmurach. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na myślenie o niej.

— Tam — powiedziała Thissa, wskazując ręką. — Tam. Pójdziemy tą drogą.

A Min, która pomimo zmęczenia uparła się, żeby iść na czele, skinęła głową.

— To ta jaskinia, do której nas zabrali. Jestem tego pewna.

Zobaczyłem ciemny okrągły otwór w zboczu Ściany o wysokości prawie dwa razy większej od wzrostu człowieka. Prowadziła do niego wąska, kamienista ścieżka. Przypominał dziuple, jakie czasami widzi się w pniach wielkich drzew, gdzie roje żądlących palibozów zakładają gniazda. Tłumy Stopionych podążały za nami aż do tego miejsca. Ustawiły się teraz po obu stronach i obserwowały niepewnie, co zrobimy.

— Sześcioro z nas wejdzie do środka — zadecydowałem. — Kto się zgłasza?

Min wystąpiła pierwsza.

— Nie — powiedziałem. — Ty nie.

— Musze — oświadczyła z wielką mocą.

Kilarion również zrobił krok do przodu, unosząc wysoko pałkę. Galii ruszyła za nim, a potem Ghibbilau, Narril Rzeźnik i sześć czy siedem innych osób. Był wśród nich Traiben, ale potrząsnąłem głową.

— Nie powinieneś iść — stwierdziłem. — Jeśli przydarzy się nam coś złego, twój rozum przyda się reszcie grupy.

— Jeśli coś złego stanie się w jaskini, mój spryt też może się wam przydać — odparł i rzucił mi tak jadowite spojrzenie, że ustąpiłem. Zatem do jaskini wszedł Kilarion, Galii, Traiben, Ghibbilau, Min, Narril i ja.

Jaskinia była większa, niż się spodziewałem, jak komnata o wysokim nieregularnym sklepieniu. Za wejściem znajdował się mały półokrągły przedsionek, a za nim większa komora. Wszystko oblewała niesamowita zielona poświata, jakby gdzieś w głębi płonął ogień podsycany dziwnym gatunkiem drewna. Nie czuliśmy dymu ani nie widzieliśmy płomieni. Światło wydostawało się z otworu w ziemi. Było jasne i stałe, nie migotało jak światło ogniska.

— Jama — oznajmiła Min. — Ze Źródłem.

Ostrożnie weszliśmy głębiej. Min poruszała się trochę szybciej. Chwyciłem ją za rękę, gdy zrobiła taki ruch, jakby chciała wysforować się do przodu. Za nami weszło kilku Stopionych, trzymali się jednak z tyłu. Nie było śladu Stum. Postawiłem Narrila, Galii i Ghibbilau na straży między dwiema komorami i poszedłem dalej razem z Min, Kilarionem i Traibenem.

— Spójrzcie tam — powiedział Traiben. — Oto Dziewięciu Wielkich!

W głębi jaskini, gdzie zielone światło było silniejsze, w górnej części ściany dokładnie nad otworem w ziemi znajdował się szereg naturalnych łuków. Każdy z nich tworzył coś w rodzaju niedostępnej skalnej grzędy. Zwisały z nich głową w dół wielkie ptasie stworzenia pogrążone w głębokim śnie. Ogromne kosmate skrzydła miały przyciśnięte do ciała. Nasze wejście ich nie obudziło. Kilkunastu Stopionych uklękło pobożnie, patrząc w górę z uwielbieniem.

— Powietrzne demony! — szepnęła Min. — Wampiry!

— Tak — potwierdził Traiben. — Teraz odpoczywają. Jak łagodnie wyglądały, wygrzewając się w emanującym z dołu cieple! Widziałem jednak straszne twarze o szerokich nosach i wielkich zakrzywionych zębach, a także pazury, którymi teraz trzymały się mocno kamiennych grzęd, a wcześniej chwytały ofiary. A więc tak spędzały dnie — spały spokojnie nad Źródłem, a wylatywały o zmierzchu, żeby pożywić się krwią swoich wiernych wyznawców.

— Stum? — zawołała Min. — Stum, gdzie jesteś? Żadnej odpowiedzi. Min zrobiła krok do przodu, potem następny, aż znalazła się nad brzegiem Jamy. Osłaniając dłonią oszpeconą część twarzy, jakby chciała ją ochronić przed ogniem zmian, spojrzała w dół.

Nagle wydała z siebie ostry krzyk. Pomyślałem, że zamierza się rzucić w głąb Jamy. Szybko chwyciłem ją za nadgarstek i odciągnąłem. Kilarion wziął ją ode mnie i mocno przygarnął do szerokiej piersi. Zbliżyłem się i zajrzałem do otworu.

Zobaczyłem długi, wąski opadający stromo korytarz prowadzący. Na samym dnie znajdowało się coś w rodzaju kamiennego ołtarza, na którym siedział jakiś ciemny i przysadzisty bożek. Promieniowały stamtąd pulsujące fale jasnego światła. Odbijały się od ścian szybu i oślepiały. Wiedziałem już, że opowieści o ogniu zmian, jakie słyszeliśmy podczas szkolenia, są prawdziwe, i że to musi być jedno z miejsc, gdzie wydobywa się on z wnętrza góry. W naszej zacisznej wiosce u podnóża Ściany jesteśmy osłonięci przed tą straszną siłą, ponieważ mieszkamy daleko od jej źródła. Poczułem na policzku żar. W jednej chwili obudziła się we mnie moc zmian i dusza zamarła mi ze strachu. Groziło nam tutaj niebezpieczeństwo. Podejrzewałem, że tak będzie przez resztę drogi do Wierzchołka.

Zanim cofnąłem się znad otchłani, zobaczyłem jeszcze jedną rzecz. Coś leżało u stóp ołtarza, coś bezkształtnego i strasznego. Kiedyś mogło to być żywą istotą.

— Poilarze, co tam widzisz? — zapytał Kilarion.

— Nie sądzę, żebyś chciał wiedzieć.

— Czy to Stum? Nie żyje?

— Tak — powiedziałem. — Musieli ją wrzucić. Chodźmy stąd.

Min wydała z siebie przeraźliwy jęk wyrażający taką wściekłość, że przestraszony Kilarion ją puścił. Pomyślałem, że dziewczyna zamierza wbiec do Jamy za Stum i zastąpiłem jej drogę, ale ona skoczyła w drugą stronę, wyrwała Traibenowi pałkę i pobiegła niewielkim występem w ścianie jaskini do miejsca, skąd mogła dosięgnąć śpiących Dziewięciu Wielkich. Zamachnęła się z całej siły i strąciła najbliższego z grzędy. Upadł z głuchym stukiem na kamienną podłogę, trzepocząc słabo skrzydłami. Min zamachnęła się znowu, zadała mu druzgoczący cios w plecy i kopnęła przetrącone ciało w stronę Jamy. Kilarion z okrzykiem radości podniósł je za łuskowatą, szponiastą nogę i wrzucił do środka.

Tymczasem Min strąciła drugiego demona, a potem trzeciego. Uderzały bezradnie skrzydłami, rozespane i ogłupiałe. Klęczący Stopieni jak sparaliżowani patrzyli na rzeź. Zbili się w gromadkę, drżąc i skamląc. Kilarion stanął obok Min i z zapałem uderzał maczugą. Ja również wpadłem w gorączkowe podniecenie, chwyciłem jednego z Wielkich gołą ręką i złamałem mu skrzydła pałką, a potem cisnąłem go do Jamy. Ghibbilau, Galii i Narril przybiegli zwabieni hałasem. Dołączyli do nas, pomagając w zabijaniu. Tylko Traiben stał z boku i patrzył na to ze zdumieniem.

Sześć, siedem, osiem, dziewięć. Spadł ostatni demon-ptak. Kilarion zgarnął kilku kwilących Stopionych szerokimi ramionami i zepchnął ich również do otworu. Potem wszyscy uciekliśmy z ponurej jaskini na miłe światło dnia.

Загрузка...