23

Wyobraziłem sobie dół z wrzącą, bulgoczącą, parującą i syczącą wodą. Okazało się jednak, że jest to niezwykle spokojne miejsce. Zobaczyliśmy szary owal otoczony wąskim pasem jasnego błota. Jedyną oznaką czegoś niezwykłego była bladopomarańczowa poświata, która unosiła się znad powierzchni jak mgła.

Obok Studni znajdowało się siedem małych kopców wyglądających jak bąble.

Na ich widok ogarnął mnie taki strach, jakby w mojej duszy nastąpiło trzęsienie ziemi. Przed oczami stanął mi jedyny obraz ojca, jaki zapamiętałem: wysokiego mężczyzny o jasnych oczach, który wesoło podrzucał mnie w powietrze i łapał w ramiona. Przyjrzałem się małym kopcom, zastanawiając się, który z nich przykrywa jego grób. Zadrżałem z przerażenia. Nie mogłem patrzeć na to miejsce. Po nogach przebiegł mi zimny dreszcz, jakby tkwiły w śniegu. Za sobą usłyszałem szepty. Wiedziałem, co oznaczają.

Szybko ruszyłem przed siebie. To był jedyny sposób na strach: zaatakować, zanim cię pokona. Ukląkłem przy siedmiu kopcach i lekko położyłem dłoń na najbliższym Studni. Uznałem, że jest to grób pierwszego z grupy, czyli mojego ojca. Co to miało za znaczenie, jeśli nawet się myliłem? Kiedy dotknąłem nagrobka, ogarnął mnie wielki spokój. On gdzieś tutaj był. Wiedziałem, że jestem blisko niego.

Z kopca wydobywało się słabe ciepło. Zamknąłem oczy i wypowiedziałem w myślach kilka słów. Potem zgarnąłem dłonią parę kamyków i garść piaszczystej ziemi, po czym rzuciłem to na grób, który uznałem za grób ojca, a potem na pozostałe. Pomodliłem się o wieczny spoczynek dla zmarłych, a także o spokój dla siebie przed czekającą mnie ciężką próbą.

Następnie wstałem i podszedłem do brzegu Studni. Spojrzałem w dół. Była to tylko sadzawka szarej, mętnej wody. Z bliska pomarańczowy blask tworzył cienki, ledwo widoczny welon.

Odruchowo uczyniłem znaki strzegące przed magią. Wiedziałem jednak, że tutaj nie ma żadnej magii, podobnie jak nie jest nią ogień zmian, który tli się w trzewiach Ściany. Byłem pewien, że w sadzawce znajdują się naturalne substancje, które potrafią ująć lat ludzkiemu ciału. W naszej przytulnej wiosce jesteśmy zabezpieczeni przed tymi potężnymi siłami, ale tutaj w Ścianie działają na nasze podatne na zmiany ciała, przekształcając je na setki sposobów.

Ogarnął mnie niesamowity spokój. Tutaj jest życie — pomyślałem. — Tutaj jest śmierć. Istnieje wybór: sekunda albo dwie przywracają młodość, minuta zabija. Wydawało mi się to dziwne, lecz prawie nie czułem lęku czy też zdumienia. Nie pragnąłem ani młodości, ani śmierci. Chciałem tylko zmówić modlitwę przy grobie ojca i ruszyć dalej. Może już za długo pielgrzymowałem. Podejrzewałem, że lęk i zdumienie to rzeczy, które dawno zostawiłem gdzieś za sobą na szlaku.

— No więc? — spytał ochrypły głos. — Wskoczymy? Będziemy ładniejsi.

Thrance. Odwróciłem się, rzucając mu piorunujące spojrzenie. Mógłbym go zabić. Zniszczył krótką chwilę spokoju i przyprawił mnie o wściekłość. Stłumiłem jednak gniew.

— Czy już nie jesteśmy ładni? — spytałem. Roześmiał się i nic nie odpowiedział.

— No dalej — zawołała do niego Galii. — Popływaj sobie, Thrance! Pokaż nam, co potrafi Studnia!

Thrance złożył jej ukłon.

— Popływajmy razem, urocza damo.

Rozległy się nerwowe śmieszki. W paru pobrzmiewała aprobata. Zaskoczyło mnie to. Każdy żart przeszywał mi duszę, ale moi towarzysze wyglądali na rozbawionych.

Znowu wróciło napięcie i strach. Nie mogłem uwierzyć, że udało mi się do tej pory zachować spokój. Było to straszne, niebezpieczne miejsce.

— Dość — rzuciłem. — To przekomarzanie się jest dla mnie przykre. Musimy ruszać. — Wskazałem na niską pokrywę chmur. — Tam jest Wierzchołek. Chodźmy.

Nikt się nie ruszył. Rozległo się parę szeptów i niespokojne chichoty. Kilarion udawał, że ciągnie Naxę na brzeg Studni, a Naxa okładał go pięściami w pozorowanej wściekłości. Kath rzucił głupi żart, by zabrać trochę wody na handel, kiedy będziemy wracali do Jespodar. Rozejrzałem się ze zdumieniem. Czy oni wszyscy potracili rozum? Nigdy nie czułem się tak samotny jak wtedy, gdy zobaczyłem, w jaki sposób moi towarzysze spoglądają w kierunku Studni. Na niektórych twarzach dostrzegłem fascynację, na innych pożądanie, a jeszcze na innych radosne podniecenie. Siedem małych kopców nie robiło na nich wrażenia. Oczy Traibena błyszczały nieposkromioną ciekawością. Gazin, Marsiel i jeszcze parę innych osób ze zmarszczonymi czołami wpatrywali się w Studnię, jakby zamierzali za chwilę się w niej zanurzyć. Nawet Hendy walczyła z pokusą. Tylko Thissa zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale ona również miała dziwny błysk w oczach.

Odgoniłem ich stamtąd krzykiem i kuksańcami. Poszliśmy wąską ścieżką z powrotem do głównego szlaku. Gdy znaleźliśmy się z dala od Studni, czar prysnął. Już nie było głupich śmieszków ani niestosownych żartów.

A jednak straciliśmy dwoje towarzyszy.

Początkowo myślałem, że troje, bo kiedy stanęliśmy, żeby się policzyć, było nas zaledwie piętnaścioro i Thrance. Brakowało jednej kobiety, Hilth Cieśli, i dwóch mężczyzn. Których? Wywołałem wszystkich po imieniu.

— Kath? Naxa? Ijo?

Zgłaszali się. Ktoś powiedział, że nie ma Gazina Żonglera. I wtedy dotarło do mnie, że nigdzie nie widać Traibena.

O bogowie! Traiben! To był dla mnie cios. Nie dbając o to, co powiedzą inni, odwróciłem się i pobiegłem w szalonym pośpiechu z powrotem do Studni, mając nadzieję, że nie będzie za późno, by wyciągnąć go ze śmiertelnie niebezpiecznych wód.

Zobaczyłem jednak, że wesoło maszeruje ścieżką.

— Traibenie! — zawołałem i popędziłem w jego stronę.

Omal na niego nie wpadłem. Nie przewróciłem go tylko dlatego, że w ostatniej chwili skręciłem i wylądowałem na głazie wystającym obok szlaku jak wielki pokruszony ząb. Zaparło mi dech. Przywarłem do skały, obejmując ją ramionami i łapiąc powietrze.

— Myślałeś, że wszedłem do Studni, Poilarze? — zapytał Traiben.

— A co według ciebie miałem myśleć? — rzuciłem z wściekłością.

Uśmiechnął się. Jeszcze nie widziałem u niego tak obłudnej miny.

— Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. Ale Gazin i Hilth tak. Trochę się tego spodziewałem, ale nowina i tak mną wstrząsnęła.

— Co? — krzyknąłem. — Gdzie oni są?

Po wyrazie twarzy Traibena domyśliłem się, że nie wyszli stamtąd, że skorzystali z niej nie po to, żeby się odmłodzić, lecz umrzeć. I wtedy uświadomiłem sobie, że Traiben musiał tam stać i obserwować wszystko, patrząc z naukowym zainteresowaniem, jak kobieta i mężczyzna, z którymi był związany przysięgą, rozpuszczają się na jego oczach. W tym momencie między mną a Traibenem otworzyła się przepaść. Ogarnął mnie bezgraniczny smutek, choć wiedziałem, że zawsze taki był, więc nie powinienem być zaskoczony.

Razem wróciliśmy do Studni. Wyobrażałem sobie, że wyciągamy zmniejszone ciała, budujemy dwa nowe małe kopce obok siedmiu wcześniejszych. Nigdzie jednak nie było śladu Gazina i Hilth. Przeszukaliśmy wodę kijami znalezionymi w pobliżu, całkiem prawdopodobne, że tymi samymi, których użył ojciec mojego ojca, żeby wyciągnąć ze Studni szkielety siedmiu nieszczęśników. Bez rezultatu.

Zrozumiałem wtedy, że mój ojciec i jego przyjaciele, choć skurczeni się do wielkości niemowląt, musieli w ostatniej chwili zmienić zamiar, próbowali wydostać się ze Studni i zmarli na jej brzegu, trzymając się za ręce. Natomiast Gazin i Hilth poddali się całkowicie. Nawet nie usiłowałem pojąć dlaczego. Zbudowaliśmy kopce na ich cześć i wróciliśmy do grupy. Opowiedziałem, co się stało. Później tego dnia, kiedy maszerowaliśmy skalnym jęzorem na pozór prowadzącym w pustkę, Traiben zaproponował, że opisze mi scenę, której był świadkiem. Rzuciłem mu tak miażdżące spojrzenie, że odsunął się ode mnie, i minęły godziny, zanim się zbliżył.


Znowu znaleźliśmy się w strefie mgieł. Tworzyły wokół nas nieprzeniknioną zasłonę, a nam wydawało się, że coraz głębiej pogrążamy się we śnie.

To był koniec naszych trudów, ostatni etap długiej podróży. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę i nikt nic nie mówił, żeby nie zakłócać świętości chwili. Staliśmy cisi jak nieboszczycy.

Za nami wszystko było białe. Nic nie widzieliśmy. Znajdowaliśmy się na dachu Świata, na drodze do przedsionka Niebios. Wszystko, co zostawiliśmy za sobą, zniknęło, jakby nigdy nie istniało.

Przed sobą również nic nie widzieliśmy. Tak samo po prawej jak lewej ręce. Maszerowaliśmy granią nie szerszą niż na dwie stopy, z bezdennymi otchłaniami po obu stronach. Równie dobrze moglibyśmy iść ścieżką zawieszoną w pustce. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Podróż dobiegała końca. Szliśmy gęsiego. Prowadziła Thissa. W tym ostatnim królestwie, gdzie wszyscy poruszaliśmy się po omacku, dzięki mocom santanilli była naszym jedynym przewodnikiem. Podążałem tuż za nią, za mną Hendy, a dalej Traiben. Nie potrafię powiedzieć, w jakiej kolejności szli pozostali, bo ich nie widziałem. Myślę, że Thrance zamykał pochód, ponieważ miał to w zwyczaju, jeśli akurat nie wybiegał daleko w przód.

Dziwne, ale nie było wiatru. Panowało jednak przejmujące zimno, jakiego nie potraficie sobie wyobrazić. Kłuło nas w nozdrza, szczypało w gardła i paliło w płucach jak rozżarzony metal. Zrobiliśmy już wszystko, żeby przystosować się do warunków panujących na tej wysokości, i teraz nie mieliśmy innego wyjścia, tylko znosić w milczeniu wszelkie trudy. Miałem wrażenie, że moja skóra robi się twarda i schodzi płatami, gałki oczne zamieniają się w kamienie, a palce rąk i nóg odpadają.

Poddawałem się zimnu, jakby było ciepłym kocem. Obejmowałem je jak kochankę. Chłonąłem je, jakbym tylko po to tutaj przywędrował. Było to absolutne zimno, szczytowe osiągnięcie zimna. Pocieszałem się w ten sposób. Nie mogliśmy już bardziej marznąć, gdyż na szczycie Świata znaleźliśmy biegun zimna. Parliśmy więc naprzód, niemal pozbawieni czucia, dążąc do bliskiego już celu naszej Pielgrzymki.


Nie potrafię wam powiedzieć, ile czasu trwał ostatni etap wspinaczki. Minutę, rok, sto dziesiątków lat. Na Kosa Saag jest się poza czasem.

Biel gęstniała. Nic teraz nie widziałem, nawet Thissy idącej tuż przede mną. W pewnym momencie przystanąłem. Nie ze strachu — znajdowaliśmy się w krainie, gdzie nie ma czego się bać — lecz po prostu dlatego, że uznałem to za mądrą decyzje. Stałem bez ruchu, a ponieważ istniałem poza czasem, mogłem tak stać przez tysiąc dziesiątków lat.

Poczułem na prawej ręce lekkie muśnięcie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to Thissa chwyciła moją dłoń. Instynktownie wyciągnąłem drugą za siebie i macając w wełnistym powietrzu, znalazłem rękę Hendy. W ten sposób wszyscy utworzyliśmy łańcuch jak ludzie-pająki w Sembitolu. Thissa pociągnęła mnie łagodnie. Zrobiłem krok do przodu. Pociągnęła znowu i zrobiłem następny, potem następny i następny.

Przez cały czas widziałem tylko biel.

Jeszcze jeden krok i wszystko się zmieniło. Biel się rozstąpiła. Wdarło się w nią jasne światło słoneczne, jakby bogowie rzucili nam pod stopy Ekmeliosa. Thissa pociągnęła mnie do przodu, ja pociągnąłem Hendy, a ona Traibena i tak dalej, aż kolejno wyszliśmy z mgły na płaską otwartą przestrzeń otoczoną ze wszystkich stron szarymi skalnymi włóczniami.

Thissa puściła mnie i odwróciła się w moją stronę. Zobaczyłem, że jej oczy są okrągłe niczym księżyce, na policzkach lśniące strumyki łez, a ona sama uśmiecha się w sposób, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałem. Powiedziała coś, ale jej słowa porwał wiatr, zanim dotarły do moich uszu. Skinąłem głową na znak, że rozumiem, i poczułem łzy płynące po twarzy jak woda przełamująca tamę. Powiedziałem do Hendy to, co Thissa powiedziała do mnie. choć nie słyszałem Thissy i nie słyszałem nawet własnego głosu.

— Tak — odparła Hendy.

Ona również skinęła głową. Zrozumiała. Wszyscy zrozumieliśmy. Nie potrzebowaliśmy słów. Przeszliśmy przez wszystkie Królestwa Ściany i teraz znajdowaliśmy się na dachu Świata, w siedzibie bogów. Byliśmy na Wierzchołku Kosa Saag.


W tych pierwszych, pełnych oszołomienia chwilach poruszaliśmy się niczym śpiący, którzy obudzili się w innym śnie. Światło było tak jasne, że raziło w oczy, a powietrze suche, ostre, przejrzyste i niewiarygodnie zimne. Wydawało się, że w ogóle go nie ma.

Powoli odzyskałem ostrość widzenia.

Wierzchołek okazał się mniejszy niż się spodziewałem. Można by go przejść wszerz w ciągu paru godzin. Wyobrażałem sobie, że będzie to zwężająca się skalna iglica zwieńczająca Ścianę, i z dołu rzeczywiście mogło się tak wydawać. W rzeczywistości miał mniej więcej kolisty kształt, a otaczała go palisada z ostrych skalnych iglic. Niebo było prawie czarne. Gwiazdy i dwa księżyce świeciły nawet w południe. Pod nami leżała rozległa warstwa chmur, odcinając od nas Świata, a my znajdowaliśmy się w królestwie pustki i chłodu.

Nie byliśmy jednak sami.

Po prawej stronie niedaleko nas stał dziwny lśniący dom, przypominający raczej maszynę, gdyż był z metalu i wznosił się na dziwnych prętach osadzonych na przegubach. Wyglądał jak jakiś gigantyczny owad gotowy do ucieczki. Miał coś w rodzaju okien. Zobaczyliśmy w nich twarze. Daleko po lewej stronie, po przeciwnej stronie równiny znajdował się drugi taki dom. Albo raczej jego zniszczone i skorodowane szczątki. Na metalowych bokach widniały wielkie rozdarcia. Był znacznie większy od tego nowego, który stał bliżej nas.

Czy to mogły być pałace bogów?

A jeśli tak, to gdzie byli oni sami? Nie widziałem żadnych bogów.

Zdziwiłem się niezmiernie. Nie miałem wątpliwości, że to jest Wierzchołek. Nie mógł istnieć inny. A na Wierzchołku powinna się znajdować siedziba bogów. Tak nas uczono przez całe życie, więc wierzyliśmy w to żarliwie. Nigdzie jednak ich nie dostrzegłem.

Zobaczyłem natomiast wrzeszczącą bandę kilkunastu nieokrzesanych istot biegających między dwoma domami. Te dziwne wyjące bestie wykazywały pewne podobieństwo do łudzi, lecz bardziej przypominały małpy, do tego brzydkie, niezgrabne małpy. Stanęły luźnym kręgiem wokół nowszego metalowego domu, jakby zamierzały prowadzić oblężenie. Skakały dziko, krzyczały jak obłąkane, stroiły miny, obrzucały go kamieniami, podczas gdy ci, którzy przebywali wewnątrz, patrzyli na to z wyraźną konsternacją, ale nie próbowali się bronić.

Były to przerażające, zdegenerowane, zezwierzęcone istoty. Ręce miały za długie, nogi za krótkie, wszystkie inne proporcje również zachwiane. Ich ciała porastały grube, szorstkie i zmierzwione włosy, ale nie na tyle gęste, by udało się im ukryć niezliczone bąble, wrzody i blizny rozsiane po całej skórze. Obrazu dopełniały tępe i puste oczy, pniaki zamiast zębów i kabłąkowate plecy. Pomimo zimna wszyscy byli prawie nadzy i do tego w stanie Zmiany, gdyż widziałem piersi u jednych, a u innych męskie organy. Przyszło mi do głowy, że te zdziczałe istoty muszą być naszymi prymitywnymi przodkami pozostającymi w stanie seksualnej gotowości, niezdolnymi do przybrania bezpłciowej postaci.

Na dalsze spekulacje nie miałem czasu. Małpi mieszkańcy Wierzchołka, zauważywszy wreszcie, że na ich małym terytorium pojawiła się grupa obcych, bardzo się nami zainteresowali. Wrzeszcząc przeraźliwie i podskakując, potrząsali pięściami, pluli, brali garściami kamyki i rzucali w nas. Spory odłamek skały trafił Malti w ramię i powalił ją na ziemię. Następny uderzył Narrila w policzek. Nariil przykucnął i zasłonił rękami twarz. Uchyliłem się szybko, kiedy ostry kamień przeleciał mi ze świstem obok ucha, ale drugi trafił mnie w kark, aż straciłem oddech.

Przez chwilę byłem zbyt ogłuszony, żeby myśleć. Usłyszałem krzyki dobiegające z mojej lewej strony: głos Thrance’a przekrzykującego wiatr i odpowiedź Kilariona. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, że obaj ruszają do ataku, wymachując maczugami, jak płonącymi mieczami, a za nimi z wrzaskiem Galii, Gryncindil, Talbol. Po chwili dołączyli pozostali, oprócz Thissy, Traibena i Hendy.

Mieszkańcy Wierzchołka wydawali się zaskoczeni tym nieoczekiwanym natarciem. Od razu przestali ciskać odłamkami skał, znieruchomieli, patrząc na siebie i wydając wysokie okrzyki przerażenia. Następnie odwrócili się i zaczęli uciekać w popłochu małpimi susami. W jednej chwili zniknęli po drugiej stronie zniszczonej budowli, w dobrze ukrytych norach wśród skał.

Popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem i ulgą, a potem zaczęliśmy się śmiać. Jak łatwo ich odpędziliśmy! Kto by pomyślał, że pierzchną na pierwszą oznakę oporu? Podziękowałem Thrance’owi za szybki refleks i pogratulowałem wszystkim odwagi.

Traiben stał w milczeniu obok mnie z twarzą wykrzywioną przerażeniem.

— O co chodzi? — zapytałem. — Jesteś ranny? Potrząsnął głową. Potem wskazał w stronę skał, gdzie schronili się mieszkańcy Wierzchołka. Ręka mu drżała.

— Na Kreshe i Thiga, człowieku! O co chodzi?

— Bogowie — powiedział Traiben grobowym głosem. — To oni, Poilarze. Kreshe, Thig, Sandu Sando i Selemoy. Tam. Tam. Właśnie ich widzieliśmy. To są nasi bogowie, Poilarze! Istoty z Wierzchołka!

W głowie mi zawirowało. Co za bzdury wygadywał Traiben? Co miał na myśli? W pierwszej chwili byłem oszołomiony, potem wściekły. Przyskoczyłem do niego, żeby uderzyć go za bluźnierstwo. Nawet w tamtym momencie, na skalistym, niegościnnym Wierzchołku Kosa Saag miałem niewzruszoną pewność, że Kreshe, Thig, Selemoy, Sandu Sando, Niri-Sellin i inni czekają na nas gdzieś blisko w lśniącym pałacu, który widziałem w mojej wizji tej nocy, kiedy leżałem pod gwiazdami obok Hendy. Powstrzymałem się jednak z miłości do niego. Usilnie starałem się go zrozumieć.

— Pamiętasz — zapytał mnie — co powiedział Ziemianin? O statku, który przyleciał ze świata zwanego Ziemią i wylądował tutaj na szczycie Kosa Saag. I o założonym tutaj osiedlu?

— Tak — powiedziałem. — Oczywiście, że pamiętam.

— Kim mogą być te zwierzęta, jeśli nie zdegenerowanymi potomkami tamtych Ziemian?

Zastanowiłem się nad tym. I doszedłem do wniosku, że Traiben ma racje. Ziemianin nie był tak odrażający jak te istoty, ale istniało miedzy nim pewne podobieństwo, jeśli chodzi o kształt ciała i proporcje. Te długie ręce, krótkie nogi i sposób osadzenia głowy na ramionach. Mieli jeszcze jedną rzecz wspólną. Nasz Ziemianin ani razu nie przybrał bezpłciowej postaci, lecz przez cały czas pozostawał mężczyzną, podobnie jak męscy osobnicy z tego plemienia.

Tak więc te małpy były najprawdopodobniej spokrewnione z Ziemianinem. Były żałosnymi, odrażającymi potomkami podróżników, którzy dawno temu przybyli na Wierzchołek i założyli wioskę. Tak — pomyślałem. — To z pewnością Ziemianie, zdziczali Ziemianie, którzy popadli w barbarzyństwo w czasie tysięcy lat mieszkania na naszym świecie. Lecz to nie czyniło z nich bogów.

Powiedziałem to Traibenowi.

— A gdzie są w takim razie bogowie? — rzucił ostro. — Gdzie, Poilarze? Gdzie są? Jesteśmy na Wierzchołku. Czy można w to wątpić? — Nie widzę błyszczących pałaców. Nie widzę złotych dziedzińców. Nie widzę sali tronowej Kreshego. Pierwszy Wspinacz twierdził, że znalazł tutaj bogów. Gdzie więc oni są? — Machnął ręką w stronę ukrytych wśród skał dzikich Ziemian. — Gdzie są, Poilarze?

Загрузка...