20

Gdy osiągnęliśmy brzeg tej ogromnej ściany i znaleźliśmy się w tym majestatycznym ostatnim królestwie, jedyną rzeczą, jakiej wszyscy pragnęliśmy, był odpoczynek. Widzieliśmy siedzibę bogów niemal na wyciągnięcie ręki albo tak się nam wtedy wydawało, ale nie mieliśmy siły ani determinacji, żeby natychmiast ruszyć dalej, nawet Traiben. Zmęczenie okazało się wreszcie silniejsze od jego bezgranicznej ciekawości. Zużyliśmy siły na przejście Kvuz i podbój tej nagiej skały, więc musieliśmy teraz odzyskać energię i nabrać ] zapału, by pójść w dalszą drogę ku czekającemu nas wyzwaniu. Ten wewnętrzny płaskowyż stanowiący piedestał dla najwyższych szczytów Kosa Saag okazał się rozległą krainą lasów, rzek, strumieni i dolin, ukrytym światem na szczycie Ściany. Słodkie, chłodne i świeże powietrze było tu mocno rozrzedzone, ale potrafiliśmy się już dobrze do tego przystosować. Wszędzie rosła gęsta niebieska trawa, a wielka zasnuta chmurami góra wznosiła się nad nami w niesłychanym majestacie. Znaleźliśmy sobie przyjemne miejsce obok wartkiego strumienia i rozbiliśmy tam obóz, zamierzając odsapnąć dzień lub dwa, a może trzy, zanim wyruszymy dalej. Zostaliśmy jednak dłużej. Nie potrafię powiedzieć, o ile dłużej, gdyż dni się ze sobą zlewały, a czas płynął niepostrzeżenie. Podejrzewam, że spędziliśmy tam mnóstwo czasu.

Było to spokojne miejsce, a nie natrafiliśmy na wiele podobnych podczas podróży. Tu mogliśmy się rozebrać, kąpać, pić zimną wodę, zrywać soczyste owoce z drzew, których nazw nikt nie znał. I robiliśmy to dzień po dniu. Żyliśmy jak we śnie. Może i tak. Nikt nie mówił o dalszym marszu. Nawet Traiben. Właściwie prze większość czasu unikaliśmy obaj swojego wzroku, gdyż żaden z nas nie zapomniał, że jako chłopcy ślubowaliśmy dotrzeć na Wierzchołek. W takim razie co jeszcze tutaj robiliśmy? Wiele razy widziałem, że inni patrzą na mnie z niepokojem, jakby się bali, że w każdej chwili chwycę kij i z dawnym zapałem pogonię wszystkich w górę. Jednak wewnętrzny ogień, który zaprowadził mnie tak daleko, na chwilę przygasł. Potrzebowałem odpoczynku tak samo jak moi towarzysze, więc nie mieli powodu, by się obawiać z mojej strony przywrócenia dyscypliny. Rozluźniłem rygory. Pozwoliłem na bezczynność.

Tylko Ziemianin wykazywał gotowość podjęcia wędrówki. Przyszedł do mnie kiedyś i powiedział:

— Poilarze, zawdzięczam ci życie.

A ja skinąłem głową zaniepokojony, gdyż był blady i jeszcze chudszy niż przedtem, jakby zostało w nim niewiele życia.

— Długo zostaniemy w tej dolinie, jak myślisz? — zapytał z obawą w głosie.

Wskazałem na cień wielkiej góry padający na ziemię.

— Zostaniemy tutaj, aż odzyskamy siły — odparłem. — Będziemy ich potrzebowali, żeby wytrzymać czekające nas trudy.

— Bez wątpienia. Ale czas mija… — Popatrzył na mnie ze smutkiem.

Wiedziałem, co go martwi. Samotna wędrówka mocno go wyczerpała i zostało mu niewiele sił. Widział zbliżający się koniec i chciał umrzeć na Wierzchołku wśród przyjaciół. Długa zwłoka musiała doprowadzać go do szaleństwa. Cóż, rozumiałem te potrzebę, ale my mieliśmy swoje. Długi, uciążliwy marsz nadwerężył również nasze siły. Nie byliśmy już tacy młodzi. Mieliśmy na karku trzeci krzyżyk i nawet najsilniejsi z nas odczuwali trudy podróży. A najgorsze było jeszcze przed nami. Musieliśmy się przygotować do podjęcia próby.

Ziemianin zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział również, że nie może od nas niczego żądać, więc powściągnął niecierpliwość. Ja natomiast obiecałem mu, że bez względu na wszystko zaprowadzę go do jego przyjaciół na Wierzchołku. I miałem dotrzymać tej obietnicy, choć w naprawdę osobliwy sposób.

Rozmawialiśmy później trochę. Zapytałem, gdzie leży jego wioska w stosunku do Ściany i czy są w niej takie same Domy jak u nas: Muzyków, Adwokatów, Cieślów i innych, a także czy uznają się za poddanych Króla. Milczał przez długi czas i oddychał tak ciężko, że zacząłem się o niego bać.

— Mówiłem ci, że pochodzę z bardzo odległego miejsca — odparł w końcu.

— Tak.

— I to prawda. Urodziłem się na świecie, który znajduje się pod innym niebem.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć.

— Świat pod innym niebem — powtórzyłem jego słowa jak prostak, gdyż miałem trudności z ich zrozumieniem. — Więc jesteś bogiem?

— Nie. Śmiertelnikiem, Poilarze, jak najbardziej.

— A jednak mówisz, że pochodzisz z jednego ze światów Niebios?

— Ze świata zwanego Ziemią.

Pomyślałem o moim gwiezdnym śnie, w którym tańczyłem na Wierzchołku, spoglądałem na inne światy, widziałem ich zimny ogień i czułem spływającą na mnie moc bogów.

— Ci, którzy mieszkają w Niebie, są bogami — stwierdziłem. — Ich domem są gwiazdy, a gwiazdy są ogniem. Kto może żyć w ogniu oprócz bogów?

Uśmiechnął się cierpliwie i odpowiedział tym bardzo smutnym, zmęczonym głosem, który wydobywał się z małego mówiącego pudełka.

— Tak, gwiazdy to ogień, Poilarze. Ale obok wielu z nich są światy podobne do twojego, który jest blisko swojej gwiazdy, Ekmeliosa. I te światy są stałe i chłodne jak twój świat, z oceanami, górami i równinami. Mieszkają na nich ludzie. Przynajmniej na niektórych.

— Ekmelios to słońce. Jest znacznie większy niż jakakolwiek gwiazda, jaśniejszy i gorętszy. I jest Marilemma. Mamy dwa słońca, jak wiesz.

— I oba są gwiazdami. Słońca to gwiazdy. Ekmelios jest w zasięgu ręki, a Marilemma trochę dalej. A jeszcze dalej, daleko na niebie są inne gwiazdy, miliony, więcej, niż potrafiłbyś zliczyć. Każda to słońce, jasne i gorące. Wydają ci się małymi punkcikami światła tylko dlatego, że są tak daleko. Gdybyś jednak znalazł się blisko którejś z nich, stwierdziłbyś, że to kula ognia bardzo podobna do Ekmeliosa i Marilemmy. I wokół większości poruszają się światy, tak jak twój świat porusza się wokół Ekmeliosa i Marilemmy.

Wszystko to było dla mnie trudne, ale kiedy się nad tym zastanowiłem przez chwilę, zacząłem co nieco pojmować. Wolałbym jednak, żeby Traiben również to słyszał, gdyż wiedziałem, że zrozumiałby więcej ode mnie.

— Mój świat krąży wokół żółtego słońca. Mógłbym spróbować pokazać ci je na nocnym niebie, ale jest niezbyt duże i bardzo trudno je znaleźć. Leży tak daleko, że pochodzące od niego światło potrzebuje całego życia człowieka, żeby dotrzeć do waszego świata.

— Więc musisz być bogiem! — wykrzyknąłem, czując dumę, że tak szybko dostrzegłem błąd w jego rozumowaniu. — Skoro dotarcie z twojego świata do mojego zabiera cale życie, jaki śmiertelnik mógłby żyć na tyle długo, żeby odbyć tę podróż?

— Nie mógłby — odparł Ziemianin. — Żaden z nas. Ale mamy specjalny sposób podróżowania, dzięki któremu w jednej chwili przenosimy się z jednego miejsca w drugie. Podróż z Ziemi do twojego świata zajmuje rok lub dwa, a nie całe życie. Gdyby nie to, nie mógłbym tutaj nigdy dotrzeć.

Pogubiłem się. Co miał na myśli, mówiąc o specjalnym sposobie podróżowania? Przypuszczałem, że jakąś magię. Czar, który pozwalał im przemknąć przez niebo w mgnieniu oka. Cóż, musiał więc być bogiem. Nikt inny oprócz boga nie potrafiłby dokonać takiej sztuki. Ale jeśli nim był, dlaczego tak bardzo się zmęczył? I stwierdziłem, że tego nie rozumiem.

Opowiedział mi jeszcze wiele innych rzeczy, z których również niewiele zrozumiałem.

Siedzieliśmy na wilgotnym trawiastym brzegu chłodnego, wartkiego strumienia pod potężną fortecą, jaką był ostatni i najwyższy szczyt Kosa Saag. Obcy powiedział mi, że on i trójka jego przyjaciół nie są pierwszymi Ziemianami, jacy przybyli do naszego świata, że inni zjawili się dawno temu. Przylecieli wielkim statkiem, żeby założyć własną wioskę na naszym świecie. I osiedlili się wysoko na Kosa Saag, ponieważ powietrze na nizinach było dla nich zbyt gorące i gęste.

Ci długowieczni podróżnicy, którzy przybyli ze świata zwanego Ziemią, nadal mieszkają na Wierzchołku, a raczej mieszkają tam ich potomkowie. Mają tam coś w rodzaju osady. Wprawiło mnie to w zdumienie, bo nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego bogowie tolerowali obecność przybyszów z innego świata na Wierzchołku, najświętszym z miejsc, i dlaczego my sami nic nie wiedzieliśmy o obcych przebywających na Ścianie? Nigdy o nich nie słyszałem.

— A bogowie? Stwórca, Mściciel? Nadal mieszkają na Wierzchołku? Widziałeś ich? — zapytałem.

Ziemianin milczał przez dłuższą chwilę. Zamknął oczy, a jego oddech stał się ledwo słyszalny. Zacząłem się zastanawiać, czy nie umiera. W końcu jednak przemówił.

— Byłem tam bardzo krótko.

— Wiec ich nie widziałeś?

— Nie. Nie widziałem ich. Ani Stwórcy, ani Mściciela.

— Ale muszą tam być!

— Może i tak — powiedział dalekim głosem.

— Może?

Jego powątpiewanie wzbudziło we mnie taką złość, że miałem ochotę go uderzyć. Ale oczywiście nie zrobiłem tego. Ten obcy był tak wyczerpany, tak poważnie chory, że niemal umierający. Może miał umysł zaćmiony gorączką. Mówił od rzeczy. Popełniłbym grzech, podnosząc rękę na kogoś w takim stanie.

Opanowałem gniew.

— Z pewnością bogowie mieszkają na Wierzchołku! Wzruszył ramionami.

— Mam nadzieję, Poilarze. Przez wzgląd na ciebie. Mogę tylko powiedzieć, że nie widziałem bogów. Jeśli w ogóle istnieją, może mieszkają poza zasięgiem naszego wzroku.

— Jeśli istnieją? — krzyknąłem. — Jeśli?

Przed oczami pojawiła mi się czerwona mgła. Znowu musiałem pohamować gniew. Ten Ziemianin i tak był skazany. Nie mogłem zrobić mu krzywdy, choćby nie wiem co.

Zauważył, że walczę ze sobą.

— Nie zamierzałem bluźnić — powiedział do mnie łagodnie. — Jeśli chodzi o miejsce pobytu bogów Niebios, wiem nie więcej niż ty. Na moim świecie ludzie szukają ich od początku dziejów i niektórzy może ich znaleźli, ale większość nie. — Głos z pudełka docierał do mnie jak z ogromnej odległości. — Życzę ci dobrze, Poilarze. Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz.

A potem dodał, że jest zbyt zmęczony, by ze mną dłużej rozmawiać. Sam to zauważyłem. Już oddychanie było dla niego wielkim wysiłkiem. Wargi mu drżały ze zmęczenia, a oczy zrobiły się szkliste.

Poszedłem do Traibena i opowiedziałem wszystko, co usłyszałem od Ziemianina, modląc się, żebym niczego nie przekręcił. Traiben słuchał w milczeniu, kiwając głową i kreśląc coś na miękkiej ziemi. Od czasu do czasu prosił mnie, żebym coś powtórzył, jakiś fragment. Nie wyglądał na zdezorientowanego, zagubionego czy wytrąconego z równowagi. Jego dziwny umysł chłonął wszystko jak gąbka.

— Bardzo interesujące — stwierdził tylko. — Bardzo, bardzo interesujące.

— Ale co to wszystko znaczy? — zapytałem.

— To znaczy, co znaczy — odparł i obdarzył mnie kpiącym uśmiechem.

— Że Ziemianie żyją wśród naszych bogów?

— Że Ziemianie mogą być bogami — oświadczył. Potrząsnąłem głową ze zdumieniem.

— Jak możesz mówić takie rzeczy, Traibenie? Nawet dopuszczanie takiej możliwości jest bluźnierstwem!

— On był na Wierzchołku. My nie. Nie widział bogów, tylko Ziemian.

— Ale to nie oznacza…

— Musimy tam dotrzeć i przekonać się sami, prawda? — powiedział. — Prawda, Poilarze?


To, co usłyszałem od Ziemianina, obudziło we mnie na nowo pragnienie dotarcia do Wierzchołka. Chciałem pokazać mu bogów, których on nie znalazł. Również Traiben odzyskał zapał do wspinaczki, gdyż rozgorzała w nim dawna ciekawość. Wydałem więc rozkaz zwinięcia obozu i wyruszenia w ciągu godziny.

Gdy napełnialiśmy bukłaki, podeszła do mnie Malti Uzdrowicielka.

— Poilarze, twój Ziemianin jest bardzo słaby — oznajmiła.

— Wiem.

— Nie możemy go zabrać ze sobą. Nie ma siły iść. Ma trudności z przyjmowaniem pokarmów. To oczywiste, że nie pożyje długo.

— Co ty mówisz, Malti? Dzisiaj umrze?

— Nie dzisiaj. Ale wkrótce. Za parę dni, najwyżej za tydzień. Nie można go wyleczyć. Jest zbyt słaby. Zresztą nie wiemy, jak funkcjonuje jego ciało. Jeśli naprawdę chcesz wyruszyć po południu, Poilarze, powinniśmy zostawić mu trochę jedzenia i iść bez niego. Albo zatrzymać się tutaj jeszcze parę dni, żeby go doglądać i wyprawić porządny pogrzeb.

— Nie — zadecydowałem. — Już i tak za długo tutaj siedzieliśmy. Wyruszamy dzisiaj. Poza tym obiecałem mu, że zaprowadzę go do przyjaciół. Jeśli będziemy go musieli nieść przez całą drogę, to tak zrobimy.

Wzruszyła ramionami i odeszła. Trochę później złożyłem mu wizytę. Był w kiepskim stanie, wyglądał znacznie gorzej. Skórę miał jak papier, a na czole drobne kropelki potu. Cały drżał. Nie mógł skupić wzroku. Patrzył gdzieś obok mnie. Ucieszył się jednak, że w końcu wyruszamy. Podziękował mi jeszcze raz bardzo ciepło za wszystko, co dla niego zrobiłem. Miał nadzieję, że pożyje dość długo, by połączyć się ze swoimi przyjaciółmi na Wierzchołku. Tylko tego teraz pragnął. Zobaczyć ich przed śmiercią.

Uprząż, w której przeciągnęliśmy go przez zerwę, przerobiliśmy na coś w rodzaju noszy tak, aby mogli je nieść dwaj silni ludzie. Thissa rzuciła urok magii nieba, żeby zatrzymać jego ducha w ciele, a Jekka i Malti po długiej naradzie podali mu wywar z zebranych przez siebie ziół. Powiedzieli, że może mu pomogą, a w każdym razie nie zaszkodzą. Musiał to być gorzki napój, gdyż pijąc krzywił się niemiłosiernie. Powiedział jednak, że czuje się lepiej, i możliwe, iż tak było.

Ścieżka o łagodnym nachyleniu prowadziła na leżącą przed nami górę. Podjęliśmy marsz. Przypomniał mi się sam początek Pielgrzymki. Miałem wrażenie, że znowu opuszczamy wioskę. Miła zadrzewiona dolina, w której obozowaliśmy przez wiele dni czy tygodni, szybko została w dole, a my szliśmy krętym górskim szlakiem w stronę chłodnej, skalistej krainy, o której nic nie wiedzieliśmy. Nad nami znowu wyrastał ogromny skalny masyw, który przesłonił niebo, podobnie jak w pierwszych dniach wędrówki. Wtedy jednak nie mieliśmy pojęcia, że to, co nazywamy Ścianą, jest tylko podnóżem Kosa Saag. Teraz wiedzieliśmy — ten wyniosły szczyt jest ostatnim wyzwaniem i naszym celem.

Wkrótce przekonaliśmy się, że idziemy przez gęsto zaludnioną krainę. Znajdowało się tu mnóstwo Królestw leżących prawie jedno nad drugim. Nie potrafię wam opowiedzieć o wszystkich, tak ich było wiele i tak różnych. Pielgrzymi, którzy dotarli na najwyższy szczyt, osiedlili się tutaj i rozmnożyli. Wszędzie widzieliśmy ich Królestwa, tuż pod siedzibą tych, których braliśmy za swoich bogów. Każde z licznych Królestw Ściany stanowi jakąś naukę dla przechodzących przez nie Pielgrzymów. Z pewnością było to prawdą, jeśli chodzi o Królestwo Kavnalli, Sembitola, Kvuz. Ale w wyższych partiach Ściany Królestwa są tak liczne, że można by spędzić całe życie ich zwiedzaniu, a jeszcze nie poznałoby się nawet małego wycinka całości.

Dziwny los czekał nas w tych Królestwach, zanim garstka, która przeżyła, zrobiła chwiejnie kilka ostatnich kroków na Wierzchołek.

Nie było jednak wśród niej naszego Ziemianina.

Śmierć przyszła do niego, kiedy mijaliśmy jedno z zaludnionych terytoriów. Maszerowałem na czele kolumny, przyglądając się dymom osad leżących przed nami, kiedy Kath Adwokat podbiegł do mnie i zawołał:

— Lepiej chodź.

Leżał na kolanach Galii, wijąc się w konwulsjach. Jekka i Malti kucali obok niego, Thissa mruczała zaklęcia, a Traiben obserwował to wszystko z pewnej odległości. Było oczywiste, że ani kojąca obecność Galii, ani wywary Uzdrowicieli, ani czary Thissy na nic się teraz nie zdadzą. Życie opuszczało Ziemianina tak szybko, iż można było niemal zobaczyć dusze ulatującą z niego jak para. Kiedy podszedłem do niego, wywrócił oczami i wydał z siebie słaby płaczliwy dźwięk. Pochyliłem się nad nim.

— Ziemianinie? Ziemianinie, słyszysz mnie? Chciałem go zapytać, stojącego na progu wieczności, czy naprawdę nie widział na Wierzchołku bogów, tylko Ziemian. Niestety, małe pudełko, przez które do nas mówił, wypadło mu z ręki i leżało bezużytecznie na trawie. Nie zrozumiałby mnie ani ja jego, nawet gdyby był przytomny.

— Ziemianinie!

Zadrżał po raz ostatni i znieruchomiał z ręką uniesioną do nieba, w kierunku Wierzchołka, gdzie przebywali jego przyjaciele. Spojrzałem na tę wyciągniętą rękę, na rozcapierzone palce. Było ich pięć, tak jak myślałem: kciuk tylko z jednej strony, żadnego śladu po drugim i cztery rozmieszczone w normalny sposób. Wziąłem tę dziwną dłoń w swoją i potrzymałem przez chwilę, potem położyłem mu na piersi, a na nią drugą i zamknąłem mu oczy.

— Próbowałem z nim porozmawiać o bogach i Ziemianach, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Uważałem, że to nasza jedyna szansa. Ale już był daleko i nie mógł mówić — powiedział Traiben.

Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. Traiben zawsze myślał o tym co ja, tylko że wcześniej. Tym razem jednak nawet on okazał się za wolny.

— Wykopię dla niego grób. Ziemia nie powinna być zbyt twarda. I jest mnóstwo kamieni na kopiec — zaoferował się Kilarion.

— Nie — uciąłem. — Żadnego grobu, żadnego kopca. — W tej chwili przyszedł mi do głowy szalony pomysł, może z powodu rozrzedzonego powietrza. Rozejrzałem się. — Gdzie jest Talbol? Sprowadźcie mi Garbarza. I Narrila Rzeźnika. I Gryncindil Tkaczkę.

Gdy się stawili, wyjaśniłem im, czego od nich chce. Popatrzyli na mnie, jakbym postradał zmysły, może tak zresztą było. Obiecałem jednak Ziemianinowi, że zaniosę go do przyjaciół, i miałem zamiar tego dotrzymać bez względu na wszystko. Wezwani przez mnie odciągnęli ciało na bok i przystąpili do pracy. Narril usunął wszystkie organy wewnętrzne — widziałem, jak Traiben na nie zerka — Talbol zrobił to, co robią Garbarze, żeby zakonserwować skórę. Użył do tego ziół rosnących przy drodze, a na koniec Gryncindil wypełniła puste ciało aromatycznymi ziołami, znalezionymi przez Talbola oraz kawałkami płótna i zaszyła nacięcia zrobione przez Narrila. Wszystko to zabrało trzy czy cztery dni, podczas których obozowaliśmy, chowając się przed wzrokiem mieszkańców okolicznych Królestw. Kiedy zadanie zostało wykonane, Ziemianin leżał na skleconych przez nas noszach, jakby spał. Ważył tyle co nic, więc nieśliśmy go bez wysiłku. Ponieważ nawet dla najwolniej myślących było oczywiste, że jest istotą całkowicie różniącą się od nas, nie usłyszałem żadnych sprzeciwów. Kto wiedział, jakie są zwyczaje pogrzebowe Ziemian? Z pewnością nie mieliśmy obowiązku pochować go w taki sam sposób jak naszych zmarłych i usypać kopiec. Tak więc zabraliśmy go ze sobą na Wierzchołek i z czasem przyzwyczailiśmy się do jego obecności, choć był martwy.


Droga, równie dobrze utrzymana jak ta, którą rozpoczynaliśmy podróż z Jespodar, wiła się w górę. Co kilka dni wkraczaliśmy do innego Królestwa. Niektórzy ludzie wychodzili na nas popatrzeć, inni natomiast nie zwracali uwagi na naszą grupę. Nikt nam nie przeszkadzał. W tych górskich krainach pozwalano Pielgrzymom swobodnie wędrować.

Mieszkańcy tych Królestw sami kiedyś byli Pielgrzymami, a przynajmniej ich przodkowie, choć ich wygląd często na to nie wskazywał. Ludzie ci nie dotarli do celu, zrezygnowali ze świętych poszukiwań, podobnie jak stworzenia z jaskini Kavnalli albo insekty Sembitola. Zostali członkami legionu Przekształconych o najdziwaczniejszych kształtach.

Istniała jednak pewna różnica. Mieszkańcy Kosa Saag poszerzyli granice naszych zdolności do zmiany kształtu, robili to chętnie i umiejętnie. Myślę, że nie byli ofiarami ognia zmian. Różnili się od straszliwie zdeformowanych i żałosnych istot Stopionych, od nieszczęsnych sług Kavnalli albo ludzi-owadów przemierzających majestatycznie wąskie szlaki Sembitolu czy też wstrętnych pełzających istot z Kvuz. Wszyscy oni poddali się mocy promieni pochodzących z wnętrza góry. Tymczasem ludzie zamieszkujący wysokie partie góry musieli przekształcić się z własnej woli. W tym ostrym górskim powietrzu sięgnęli do wewnętrznych zasobów i wykorzystali całą gamę możliwości, jaką daje moc zmiany kształtu, a potem rozszerzyli tę skalę.

Spotykaliśmy istoty dwa razy wyższe od najwyższych z nas, otulone rozłożystymi skrzydłami, chociaż ich nigdy nie używali. Widzieliśmy takich, którzy chodzili w białych płomieniach lub w kulach ciemności i wyglądali jak kaskady wody. Widzieliśmy mężczyzn podobnych do drzew i kobiety jak miecze. Kruche, przezroczyste istoty unoszone przez wiatr, gigantyczne głazy z oczami i ustami, które uśmiechały się do nas. Przypomniałem sobie Sekretną Księgę Maylata Gekkerela. Czytałem ją podczas szkolenia i uważałem za bajkę. Myliłem się jednak. Maylat Gekkerel, kimkolwiek był, widział te Królestwa, wrócił z nich o zdrowych zmysłach i napisał relację. Choć jego książka mogła się wydawać niezrozumiała i bałamutna, nie stanowiła wytworu fantazji, lecz rzeczową kronikę Kosa Saag.

To tutaj zacząłem tracić członków mojej Czterdziestki.

Nie mogłem temu zapobiec. Ci, którzy wcześniej oparli się różnym okropnościom, nie mieli teraz siły, by odwrócić się od widzianych tutaj pięknych i dziwnych rzeczy. Wymykali się, znikali jak we mgle. Gdybym nawet wszyskich powiązał liną, i tak znaleźliby sposób, żeby uciec, gdyż pokusa była silniejsza.

Pierwsza odłączyła się Tuli Klown. Nie zaskoczyło mnie to, ponieważ już raz zdezerterowała. Chociaż wtedy wróciła, nosiła w sobie ślad Sembitolu. Niegdyś pogodna i żywa, pogrążyła się w melancholii. Odeszła w nocy wkrótce po śmierci Ziemianina. Thissa powiedziała później, że czuje, jak Tuli tańczy na wietrze. Biedna Tuli. Modliłem się, żeby tak było.

Potem zniknął Seppil Cieśla, Ijo Uczony, mała Bilair i parę innych osób. Odeszh do różnych Królestw. Kazałem ich szukać, choć tylko dla pozoru, gdyż sam zaczynałem przechodzić pewnego rodzaju transformację i nie martwiłem się utratą towarzyszy tak jak kiedyś. Niech sobie idą — szeptało coś we mnie. — Niech znajdą własne przeznaczenie, jeśli naprawdę nie zależy im na dotarciu do Wierzchołka. Większość z tych, którzy podejmują tę próbę, jest skazana na klęskę, i niech tak będzie. Niech tak będzie.

Pewnego razu przykuśtykał do mnie Thrance i wyszczerzył zęby diabolicznie.

— Więc to tak się dzieje, gdy się dotrze na szczyt Ściany? Człowiek po prostu ulatnia się i zostaje w jakimś Królestwie? Jeśli tak, po co w ogóle wspinaliśmy się tak wysoko? Mogliśmy sobie oszczędzić wysiłku i zostać w jaskini Kavnalli.

— Szkoda, że tego nie zrobiłeś — odparłem.

— Ach, jesteś niedobry, Poilarze! Jaką ci wyrządziłem krzywdę? Czyż nie przeprowadziłem was przez niebezpieczne miejsca?

Przegoniłem go machnięciem ręki, jakby był żądlącym palibozem, który krąży mi nad głową.

— Idź sobie, Thrance. Zamień się w powietrze, wodę, słup ognia. Zostaw mnie.

Wykrzywił się jeszcze złośliwiej.

— O nie, nie, nie, Poilarze! Zostanę przy tobie do końca! Jesteśmy sprzymierzeńcami, ty i ja. Jesteśmy towarzyszami podróży. — Roześmiał się i dodał: — A kiedy dotrzemy na Wierzchołek, będzie nas tylko dwóch. Pozostali odpadną dużo wcześniej.

— Zostaw mnie, Thrance — powtórzyłem. — Albo przysięgam na bogów, że zrzucę cię w przepaść.

— Sam się przekonasz — powiedział. — Stracisz ich wszystkich.

Tej nocy opuścili nas Ais Muzyczka i Dorn Klown. Dwa dni później w Królestwie, którego władca mieszkał w lśniącej, oświetlonej pochodniami rezydencji wykutej w wapiennej skale, z kolumnadami, portykami, komnatami, krużgankami i ogromną salą tronową godną boga, straciliśmy Jekkę Uzdrowiciela, co odczuliśmy naprawdę boleśnie. Kiedy policzyliśmy się rano, okazało się, że z całej Czterdziestki zostało nas tylko dwadzieścioro siedmioro, a Thrance dwudziesty ósmy. Tym razem nie próbowałem nawet wysłać ekipy. Uznałem poszukiwania za beznadziejną sprawę. Zastanawiałem się, czy Thrance nie miał racji przewidując, że wszyscy odejdą i zostaniemy tylko my dwaj. Prawdę mówiąc, byłem ciekawy czy sam znajdę się wśród Przekształconych, zanim wszystko dobiegnie końca. Moje zdecydowanie słabło nieraz podczas podróży, lecz tym razem mógłby to być dla mnie koniec poszukiwań. Musiałem z tym walczyć, ale nie wiedziałem, czy zdołam zwyciężyć? Stojąc wobec takiego dylematu, prowadziłem dalej coraz węższym szlakiem resztę moich ludzi w stronę spowitego chmurami królestwa.

Загрузка...