6

Za Hithiat leżą królestwa duchów. Dawno temu mieściły się tam niektóre Domy naszej wioski, dopóki ich członkowie nie rozgniewali bogów i nie zostali zmuszeni do opuszczenia siedzib. Podczas szkolenia nauczyciele niewiele mówili nam o tym, co się wtedy wydarzyło. Tereny zamieszkane przez naszych przodków stawały się coraz bardziej niegościnne. Ludzie stopniowo porzucali domy i przenosili się coraz niżej, aż wreszcie zajęli dolinę u podnóża góry.

Nie byliśmy przygotowani na złowrogi wygląd tego miejsca, na jego obcość. Myślę, że nawet Kilarion zapomniał, jak tu jest strasznie.

Szlak z popękanych i wybrzuszonych kamiennych płyt stawał się coraz bardziej niebezpieczny, ale przynajmniej był. Później nie mieliśmy już takich luksusów. W niektórych miejscach rwące strumienie wyżłobiły głębokie wąwozy, tak że pod płytami ziała pustka. Wydawało się, że się załamią pod nami i wpadniemy w otchłań. Przymocowaliśmy haki do końców lin i przerzucaliśmy je na drugi brzeg. Gdy zakotwiczyły się w ziemi, przechodziliśmy ostrożnie. Niektórzy drżeli ze strachu przy każdym kroku. Na szczęście kruszyzna jakoś wytrzymała.

Powietrze również się zmieniało. Myśleliśmy, że się ochłodzi wraz z wysokością, lecz było gorętsze i bardziej wilgotne niż w najbardziej upalny dzień na nizinie. Nie padał deszcz, ale ze szczelin w zboczu góry buchały z sykiem kłęby pary. Miała kwaśny, siarkowy zapach, tak jak ostrzegał Kilarion. Wszystko było zbutwiałe i spleśniałe. Wokół unosiły się świecące białe zarodniki. Cały teren porastały gęste brody białych omszałych grzybów. Oplątywały nam ręce i nogi, a poza tym powodowały kaszel i kichanie. Pochylaliśmy się, starając się uniknąć ich dotyku, bo grube warstwy pokrywały drzewa, powiewając na wietrze, tak że drzewa sprawiały takie wrażenie, jakby same się trzęsły, jakby były duchami drzew. Skały również porastał ten trupi mech. Powierzchnie grzybów drżały jak żywe istoty. Zrozumiałem teraz, co miał na myśli Kilarion, kiedy powiedział, że „wszystko się rusza”.

Wydawało się, że sama Ściana ulega rozkładowi. Kruszyła się pod dotknięciem. Wszędzie widać było jaskinie, niektóre bardzo głębokie — ciemne tajemnicze pieczary prowadzące do serca góry. Zaglądaliśmy w nie, ale oczywiście niczego nie mogliśmy dojrzeć. Postanowiliśmy ich nie badać.

Z góry wciąż staczały się drobne kamyki, a czasami większe odłamki. Od czasu do czasu słyszeliśmy potężne dudnienie i w dół toczyły się głazy większe od głowy. Niektóre spadały bardzo blisko nas. Skały kruszyły się. Kosa Saag stale traciła budulec, więc pomyślałem, że miliony lat temu musiała być dziesięć razy większa niż teraz i za następne milion lat cała zwietrzeje i stanie się nie większa od drzazgi.

Godzinę drogi za Hithiat natknęliśmy się na pierwsze duchy.

Już nie szliśmy wąskim szlakiem, lecz szerokim występem, który był prawie jak płaskowyż, chociaż czuliśmy, że z każdym krokiem wspinamy się coraz wyżej. W końcu dotarliśmy do ostatniego słupa milowego, Varhad, wygładzonego odłamka czarnej skały pokrytego literami ledwo widocznymi na omszałej powierzchni.

Na tej wysokości powietrze stało się rzadsze i bardziej wilgotne, a jego zapach obrzydliwy. Na kamienistych, zamglonych łąkach ciągnących się po lewej stronie odkryliśmy ruiny opuszczonych osad. Dawni mieszkańcy żyli w wąskich, stożkowatych chatach zbudowanych z długich płyt różowej skały ustawionych pionowo na ziemi i pochylonych do środka, a z wierzchu nakrytych strzechą. Strzechy już dawno przegniły, a z wyszczerbionych płyt zwieszały się całuny białych grzybów. Bliskie zawalenia się domy stały w grupach po dziesięć lub piętnaście, w odległości kilkuset kroków od siebie. Wyglądały upiornie: zniszczone, opuszczone, smętne. Przypominały grobowce. Naprawdę znaleźliśmy się w wiosce umarłych.

— Tutaj są duchy — powiedział Kilarion.

Nigdzie ich jednak nie widzieliśmy. Kilarion poczerwieniał i upierał się przy swoim, a Naxa Skryba i Kath Adwokat szydzili z niego, że opowiada bajki. Zmieniał się, w miarę jak narastała w nim wściekłość. Jego twarz zrobiła się okrągła i nalana, a szyja niemal wrosła w ramiona. Spór stawał się coraz gorętszy, aż wreszcie Kilarion chwycił małego Katha pod pachę niczym tobołek brudnych rzeczy i popędził z nim w stronę krawędzi urwiska, jakby zamierzał go zrzucić w przepaść. Kath ryczał jak zwierzę prowadzone na rzeź. Wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia, ale nikt nie zareagował, z wyjątkiem Galii. Gdy Kilarion przebiegał obok niej, chwyciła go za wolne ramię i zakręciła tak mocno, że puścił Katha i wpadł na jedną z chat. Uderzył w nią z taką siłą, że kamienne płyty rozpadły się i runęły.

W chacie ukrywało się kilka dziwacznych bladych istot. Zerwały się przerażone i zaczęły biegać jak szalone, machając rękami, może w nadziei, że uda im się odfrunąć. Miały jednak ramiona zamiast skrzydeł.

— To są duchy! — krzyknął ktoś. — Duchy! Duchy! Nigdy nie widziałem równie przykrego widoku. Istoty miały ludzkie kształty, ale były bardzo wysokie i chude. Przypominały raczej żywe szkielety i od stóp do głów pokrywały je dziwne białe grzyby, które zainfekowały całą okolicę. Wplatały się we włosy, spowijały całe ciało jak szaty, wystawały kępkami z ust, uszy i nozdrzy. Przy każdym ruchu unosiły się z nich chmury zarodników, a my cofaliśmy się ze strachu, że każdy oddech może spowodować, iż się nimi zarazimy.

Duchy najwyraźniej nie chciały mieć z nami do czynienia, podobnie jak my z nimi. Po chwili opanowały panikę i uciekły, chowając się za pagórki na skraju osady. Zostawiły za sobą rzedniejący obłok zarodników. Zakrywaliśmy twarze rękami, wstrzymując oddech.

— Widzicie? — powiedział Kilarion po jakimś czasie, kiedy wydawało się, że można bez obawy ruszyć dalej. — Kłamałem? Jest tu pełno zjaw. To duchy dawnych mieszkańców wioski.

— I mówisz, że robiłeś Zmiany z jednym z nich? — zapytał Kath uszczypliwie. Już otrząsnął się ze strachu, a na policzkach wykwitły mu czerwone plamki gniewu. — Byłeś taki chutliwy jako chłopiec, Kilarionie, że robiłeś z nimi Zmiany?

— Ona była młodym i bardzo pięknym duchem — odparł Kilarion urażony — i miała na sobie niewiele tego białego paskudztwa.

— Piękny duch! — skomentował Kath zjadliwie i wszyscy się roześmiali.

Kilarion poczerwieniał. Spiorunował wzrokiem Katha. Przygotowałem się do interwencji na wypadek, gdyby znowu próbował zrzucić Katha z urwiska. Tenilda z Domu Muzyków powiedziała coś do niego łagodnie. Uspokoił się, mrucząc pod nosem, i odszedł.

Zrozumiałem, że Kilarion, podobnie jak Muurmut, może jeszcze sprawić kłopoty. Wolno myślał, ale łatwo wpadał w gniew, co stanowiło kiepskie połączenie. Poza tym był bardzo silny. Należało obchodzić się z nim ostrożnie.

Duchy, które spłoszyliśmy, obserwowały nas z pewnej odległości, zerkając zza omszałych pagórków. Chowały się jednak bojaźliwie, kiedy widziały, że na nie patrzymy. Ruszyliśmy dalej.


Natknęliśmy się na następne skupisko chat. Były pokryte grzybami jak całunem, podobnie jak małe, powykrzywiane i praktycznie bezlistne drzewa. Trudno sobie wyobrazić bardziej posępny krajobraz: biały, jednostajny, niegościnny. Wszędzie leżały stare martwe grzyby, tworząc rodzaj białej skorupy, która chrzęściła pod stopami. Nawet Ściana, wznosząca się daleko po naszej lewej stronie miała białawy połysk, jakby ją również zaatakowały grzyby.

Od czasu do czasu widzieliśmy duchy przemykające po pagórkach. Wysokie, podobne do widm istoty były zbyt bojaźliwe, żeby się do nas zbliżyć, ale biegały tu i tam po zboczach, zostawiając za sobą długie pasma zarodników.

— Kim są te duchy, jak myślisz? — zapytałem Traibena. — Pielgrzymami, którzy nigdy nie weszli wyżej, bo zarazili się tymi białymi grzybami i musieli zostać tutaj?

Wzruszył ramionami.

— Możliwe. Podejrzewam jednak co innego. Myślę, że wbrew temu, co mówili nam nauczyciele, dawni osadnicy nie opuścili tego terenu.

— Czyli że mamy do czynienia z potomkami ludzi, którzy zbudowali te chaty?

— Tak sądzę. Prawdopodobnie kiedyś tu była dobra ziemia uprawna. Potem zniszczyła ją zaraza. Jednak ludzie zostali. Ogień spowodował transformację. Może grzyby utrzymują ich przy życiu. Nie ma wiele do jedzenia w tej okolicy.

Zadrżałem.

— I w taki sam sposób staną się częścią nas?

— Prawdopodobnie nie, gdyż inaczej nie byłoby Tych Którzy Wrócili. Wszyscy Pielgrzymi, wchodzący w Ścianę i wracający, muszą tędy przejść. Mimo to nie noszą śladów infekcji. — Obdarzył mnie ponurym uśmiechem. — Lepiej jednak owińmy twarze mokrym płótnem, żeby chronić się przed zarodnikami. I rozbijmy obóz na noc w innym miejscu.

— Tak — zgodziłem się. — To wydaje się mądrym posunięciem.

Z opuszczonymi głowami i zakrytymi twarzami przeszliśmy szybko przez te nieszczęsną krainę.

Duchy podążały za nami, trzymając się w bezpiecznej odległości. Niektóre najwyraźniej śmielsze, podbiegały do nas i zawracały, a całuny ciągnęły się za nimi w powietrzu, ale rzucaliśmy w nie kamieniami, żeby nie podchodziły bliżej. Po tym, co zobaczyliśmy i co powiedział Traiben, baliśmy się grzybów. Były wszędzie wokół nas. Zastanawiałem się, czy już dostały mi się do płuc. Może namnażają się teraz w jakimś ciemnym zakamarku mojego ciała i wkrótce wydostaną się przez usta i nozdrza. Zrobiło mi się niedobrze na tę myśl. Zszedłem na brzeg drogi i gwałtownie zwróciłem wszystko, co miałem w żołądku, mając nadzieję, że pozbędę się jednocześnie zarodników.

Zanim opuściliśmy tę krainę, okazało się, że Kilarion mówił prawdę o urodzie duchów. Przekonaliśmy się o tym na własne oczy.

Pojawiła się na skalnej półce tuż nad nami. Śpiewała i jękliwie zawodziła niesamowitym, wibrującym głosem. Jak wszyscy z jej gatunku była smukła i długonoga, ale cienka warstwa grzybów pokrywała tylko piersi i lędźwie. Nadawało to jej ciału lśniący, jedwabisty połysk. Sprawiała wrażenie miękkiej w dotyku i całkiem pociągającej. Oczy miała złote i lekko skośne, a rysy czyste. Była rzeczywiście piękną istotą. Powiedziała coś do nas cichym, przytłumionym głosem, ale nic nie zrozumieliśmy. Skinęła na nas zapraszająco, żebyśmy weszli na górę i ruszyła z nią w tany.

Zobaczyłem, że Kilarion drży. Mięśnie jego wielkiego ciała napięły się, na szyi napęczniały żyły. Patrzył na nią, a w jego oczach ukazał się wyraz rozpaczy.

Może to była ta sama dziewczyna, którą obejmował dawno temu. Bez wątpienia miała nad nim nawet teraz jakąś magiczną władze.

Kopnąłem go mocno w nogę i wskazałem przed siebie, kiedy obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem.

— Ruszaj się, Kilarionie — rozkazałem.

— A kim ty jesteś, żeby mi mówić, co mam robić?

— Chcesz spędzisz resztę życia w tym miejscu? Mruknął coś pod nosem. Posłuchał mnie jednak, odwrócił wzrok i zaczął iść.

Po jakimś czasie obejrzałem się. Widmowa istota, która musiała być jednocześnie czarownicą, nadal kiwała na nas. Teraz, kiedy światło padało na nią od tyłu, zobaczyłem słabą bladą chmurę zarodników wokół pięknej głowy. Machała do nas, dopóki nie straciliśmy jej z oczu.

Przez resztę dnia maszerowaliśmy zawzięcie przez krainę gorących mgieł, drżących grzybów i złych siarczanych wyziewów. Wydawało się, że nigdy się nie skończy. Wreszcie o zachodzie słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie powietrze było czyste i słodkie, skały wolne od grzybów, a drzewa pokryte liśćmi. Podziękowaliśmy Kreshy Wybawcy.

Загрузка...