3

Tej nocy po raz pierwszy miałem sen o gwiazdach. Była to noc wielu księżyców. Mieniące się światło tańczyło na ścianach naszego domu. Niektórym trudno spać w takim blasku, ale zmęczony po dniu pełnym wrażeń zasnąłem kamiennym snem. I przyśniły mi się światy znajdujące się poza naszym Światem.

W swoim śnie wspinałem się na Kosa Saag z nie większym wysiłkiem, niż gdybym wchodził na dach stodoły. Przeszedłem przez wszystkie Królestwa Ściany, co zabrało mi niewiele czasu. Traiben i inni przyjaciele szli gdzieś z tyłu za mną, ale nie zwracałem na nich uwagi i maszerowałem z zadziwiającą lekkością, aż dotarłem do Wierzchołka. Stanąłem pod światami Niebios, pod gwiazdami. Widziałem je świecące daleko jak ogniste duchy. Tańczyłem w ich zimnym świetle. Czułem ich moc i obcość. Śpiewałem z bogami i smakowałem mądrość, którą mi przekazywali. Pojawił się mój wielki przodek, Pierwszy Wspinacz, najświętszy człowiek. Stanął przede mną, a ja połączyłem się z Jego duchem. Gdy zszedłem ze Ściany, moja twarz jaśniała. Wyciągałem ręce do tych, którzy mnie pozdrawiali i klękali przede mną, płacząc z radości.

Taki miałem sen. W następnych latach powracał wiele razy, kiedy leżałem uśpiony pod mrocznym niebem. Ci, którzy leżeli obok mnie, opowiadali mi później, że rzucałem się, mruczałem przez sen i wyciągałem ręce, jakbym próbował chwycić same Niebiosa.

Dziwny sen, to prawda. Ale najdziwniejsze było to, że za pierwszym razem wszyscy w wiosce również go mieli.

— Śniło mi się, że wszedłeś na Ścianę i tańczyłeś na Wierzchołku — oznajmił brat mojej matki, Urillin, kiedy wyszedłem rano z sypialni.

I roześmiał się, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że głupotą jest przywiązywanie zbytniej wagi do snów. Ale w ciągu najbliższej godziny trzy inne osoby opowiedziały mi podobny sen. Traiben również. A niedługo potem, kiedy szedłem ulicami zaśmieconymi po uroczystościach z poprzedniego dnia, zobaczyłem, że wszyscy wpatrują się we mnie, szepczą coś i wskazują palcami, jakby mówili: „To ten, który tańczył na Wierzchołku. Jest na nim znak bogów, widzicie?”. I upewniłem się wtedy — co nie znaczy, że miałem wcześniej jakieś wątpliwości — że moim przeznaczeniem jest zostać Pielgrzymem i dokonać wielkich rzeczy.

Od tego dnia nie było prawie godziny, w której nie myślałbym o wejściu na Wierzchołek. Co roku dwunastego dnia elgamoira patrzyłem, jak nowa Czterdziestka wychodzi z Chaty Pielgrzymów, kieruje się na Kosa Saag, aż do tej cudownej i straszliwej zarazem chwili, kiedy już nie było jej widać. I myślałem wtedy tylko o tym, że minął kolejny rok, a ja jestem o rok bliżej momentu, kiedy sam wyruszę w tę drogę.


Nie będę wam wmawiał, że wspinaczka była jedyną rzeczą, która w tamtych latach zaprzątała mi głowę, choć marzyłem o tej wielkiej przygodzie. Często myślałem o Pielgrzymce. Często śniłem o niej śniłem i o tajemnicach czekających na szczycie Ściany, ale musiałem zmagać się z trudami dojrzewania.

Po raz pierwszy kochałem się z dziewczyną, kiedy skończyłem trzynaście lat. Nazywała się Lilim i, jak to jest w zwyczaju, pochodziła z rodziny mojej matki. Liczyła sobie dwadzieścia pięć lat. Miała okrągłą różową twarz i pełne wspaniałe piersi. Wyraźnie widoczne zmarszczki świadczyły o wieku, ale wydawała mi się bardzo piękna. Moja matka musiała jej powiedzieć, że jestem gotowy. Na zebraniu rodzinnym Lilim podeszła do mnie i zaśpiewała krótką piosenkę, którą kobiety śpiewają, kiedy wybierają mężczyznę. Chociaż w pierwszej chwili byłem zaskoczony i nawet lekko przestraszony, szybko się opanowałem i zaśpiewałem strofkę, którą mężczyźni powinni odpowiedzieć.

Tak więc Lilim nauczyła mnie Zmian i wprowadziła w rzekę rozkoszy, a ja zawsze będę ją miło wspominał. Pokazała mi jak mam doprowadzić do szczytu moją męskość, a ja zachwycałem się tym, że mój członek potrafi być taki wielki i taki twardy. W upojeniu dotykałem jej gorącego ciała, aż jej kobiece organa nabrzmiewały i puchły, wyłaniały się krągłe piersi. Było jeszcze cudowniej, niż sobie wyobrażałem. Przez czas, kiedy nasze ciała były splecione — trwało to tylko parę minut, ale mi wydawało się wiecznością — miałem wrażenie, że jestem kimś innym. Na tym właśnie polega robienie Zmian: wykraczamy poza granice swojego ja i stapiamy w jedność z drugim człowiekiem.

Wróciwszy do zwykłych bezpłciowych postaci, leżeliśmy obejmując się i rozmawiając. Lilim zapytała mnie, czy zamierzam zostać Pielgrzymem, a ja odpowiedziałem, że tak.

— Miałam więc proroczy sen — stwierdziła, a ja wiedziałem, o co jej chodzi. Sama była odrzuconą kandydatką, ale jej kochanek Gortain został któregoś roku wybrany do Czterdziestki. — Jeśli go zobaczysz na górze, przekaż mu słowa miłości ode mnie i powiedz, że o nim nie zapomniałam.

Obiecałem jej, że to zrobię i że przyniosę jej słowa miłości od Gortaina, jeśli znajdę go na Ścianie. Ona zaś roześmiała się, rozbawiona moją zarozumiałością. Zrobiła to jednak delikatnie, gdyż nie chciała mnie urazić podczas mojej pierwszej miłosnej nocy.

Później miałem wiele kobiet, więcej niż inni chłopcy w moim wieku, więcej niż dyktowałby rozsądek. Sam akt utracił dla mnie posmak nowości, ale nie wspaniałość czy siłę. Kiedy dokonywałem Zmian, czułem że idę do bogów, że sam staję się bogiem. I nienawidziłem wracać do rzeczywistości. Nic jednak nie można na to poradzić, kiedy mija ekstaza.

Pamiętam imiona prawie wszystkich moich kochanek: Sambaral, Byś, Galii, Saiget, Masheloun i druga Sambaral. Kochałem się również z Thissą z Domu Czarowników, której dziwna niepokojąca uroda bardzo na mnie działała. Ona jednak była nieśmiała i bojaźliwa, więc musiałem czekać na nią dwa lata.

Łatwo mi się rozmawiało z dziewczętami i zdobywałem je bez wysiłku. Za moimi plecami szeptano, że to z powodu nogi, gdyż dziewczęta często pociąga kalectwo. Może tak było w kilku przypadkach, ale z pewnością istniały też inne powody. Traiben nie miał takiego szczęścia do dziewcząt, więc od czasu do czasu litowałem się nad nim i podsyłałem mu którąś ze swoich kochanek. Pamiętam, że posłałem mu Galii i jedną z Sambaral. Może były i inne.

Gdy miałem prawie piętnaście lat, zakochałem się poważnie w Turimel z Domu Świętych. Kupiłem lubczyk od starej Czarownicy Kres. Później dowiedziałem się, że Turimel również odwiedziła Kres w tym samym celu. Sądzę, że tak chciało przeznaczenie, co nie znaczy, że wyniknęło z tego coś dobrego dla nas obojga.

Turimel była ciemna i piękna. Miała lśniące gęste włosy opadające długimi splotami i kiedy robiliśmy Zmiany, zabierała mnie w taką podróż, że traciłem głowę, zapominałem własnego imienia, zapominałem o wszystkim oprócz Turimel. Gdy uwydatniały się jej piersi, było tak, jakby spoza chmur ukazywała się Kosa Saag. A kiedy wchodziłem w słodką gorącą szczelinę, którą otwierała dla mnie podczas Zmian, czułem się tak, jakbym spacerował wśród bogów.

Jednak od pierwszej chwili nad naszą miłością ciążyło fatum. Ci, którzy rodzą się w Domu Świętych, nie mogą wyruszyć na Pielgrzymkę. Muszą pozostać na nizinie, żeby strzec świętości, podczas gdy inni wyruszają do bogów mieszkających na Wierzchołku. Poza tym żaden ze Świętych nie może się wyrzec swojego pochodzenia i przenieść do innego Domu. Gdybym więc postanowił związać się z Turimel, z pewnością bym ją utracił, wyruszając na Pielgrzymkę. Jeśli zaś chciałbym zostać przy niej, musiałbym zrezygnować z Pielgrzymki, co wydawało mi się straszne.

— Muszę z niej zrezygnować — wyjawiłem Traibenowi pewnego ponurego ranka. — Nie mogę przecież związać się ze Świętą.

— Nie możesz się związać z nikim, Poilarze. Nie rozumiesz tego?

— Nie wiem, co masz na myśli.

— Jesteś przeznaczony do Pielgrzymki. Wszyscy to wiedzą. Jest na tobie znak bogów.

— Tak — stwierdziłem. — Istotnie.

Pragnąłem usłyszeć od Traibena takie słowa, gdyż pomimo snu o gwiazdach i rodzinnej tradycji co dzień musiałem przedzierać się przez gęstniejący las wątpliwości, czy zostanę wybrany. Było to wina mojego wieku, ponieważ każdy młody mężczyzna wątpi we wszystko, a zwłaszcza w siebie.

— Co będzie, jeśli zwiążesz się z kimś na stałe, a twoja dziewczyna nie zostanie wybrana?

— Tak, rozumiem — powiedziałem. — Czy jednak nasz związek nie skłoni Mistrzów, żeby ją również wybrali?

— Nie sądzę. Oni w ogóle nie biorą pod uwagę takich rzeczy.

— Tak — powtórzyłem.

Pomyślałem o Lilim, której chłopak Gortain poszedł i nigdy nie wrócił ze Ściany.

— Jeśli chcesz się wiązać — odezwał się Traiben — to proszę bardzo. Musisz jednak pogodzić się z tym, że ją utracisz, kiedy pójdziesz w Ścianę. Stanie się tak na pewno, jeśli wybierzesz Turimel. Sam zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli weźmiesz dziewczynę z innego Domu, sytuacja będzie równie zła. Istnieje nie więcej niż jedna szansa na sto, że ona również zostanie wybrana do Czterdziestki. Praktycznie nie ma szansy, rozumiesz? Chciałbyś zostawić swoje dziecko bez ojca, tak jak ty zostałeś zostawiony? Nawet nie myśl o stałym związku, Poilarze. Myśl o Ścianie. Myśl tylko o Ścianie.

Jak zwykle nie mogłem znaleźć luki w rozumowaniu Taribena. Pogodziłem się więc z tym, że pozostanę samotny, ale bolało mnie to straszliwie.

Turimel i ja spędziliśmy razem ostatnią noc. Rozświetlały ją wszystkie księżyce, dwa w pełni, a trzy w nowiu. Powietrze było czyste jak kryształowe puchary Króla. Leżeliśmy spleceni na miękkim łożu z mchu na przełęczy Wzgórza Posłańca. Oznajmiłem dziewczynie delikatnie, że moim przeznaczeniem jest Pielgrzymka. Zobaczyłem, że po jej twarzy przemknął grymas bólu. Szybko jednak się opanowała, uśmiechnęła łagodnie i skinęła głową. W oczach błyszczały łzy. Myślę, że przez cały czas znała prawdę, ale miała nadzieję, że stanie się inaczej. Później zrobiliśmy Zmiany, po raz ostami zaspokajając namiętność. Była to smutna cudowna noc i żałowałem, że się skończyła. O świcie zaczął padać lekki deszcz, a my, trzymając się za ręce, wróciliśmy nadzy do wioski w perłowym świetle poranka. Trzy dni później Turimel ogłosiła zaręczyny z jakimś młodym mężczyzną z Domu Śpiewaków, którego zapewne trzymała w rezerwie, wiedząc że prędzej czy później porzucę ją dla Kosa Saag.

Po Turimel były jeszcze inne, ale moje serce stwardniało i żadnej z nich nie mówiłem o stałym związku i z żadną nie zostawałem na tyle długo, żeby same wpadły na ten pomysł. Jest bardzo prawdopodobne, że wszystkie wiedziały o moim przeznaczeniu. W każdym roczniku są osoby, o których wiadomo, że wyruszą w Ścianę. W tym roku. kiedy skończyłem dwanaście lat należał do nich Thrance. Ja byłem następnym. Ludzie twierdzili, że widzą na mnie znak Ściany. Sprawił to sen o gwiazdach, który przyśnił się całej wiosce tej samej nocy. Szukałem śladu w lusterku mojej matki, ale go nie znalazłem. Wiedziałem jednak, że jest. Nie miałem wątpliwości.


Zacząłem szesnasty rok życia. Dziesiątego dnia orguleta posłaniec z Domu Ściany przyniósł mi kawałek pergaminu, na którym ozdobnymi literami było napisane wezwanie do zgłoszenia się razem z innymi z mojego rocznika na miejsce zebra znane jako Pole Pielgrzymów. Wreszcie marzenie znalazło się w zasięgu ręki.

Pamiętam dobrze ten dzień. Jak mógłbym nie pamiętać? Zebrało się cztery tysiące dwieście pięćdziesięciu sześciu młodych ludzi. Nie była to największa grupa, ale i nie najmniejsza. Ekmelios świecił tak mocno, że niebo skwierczało. Na aksamitnej czerwonej trawie utworzyliśmy czterdzieści dwa szeregi po sto osób w każdym, a w ostatnim pięćdziesiąt sześć. Znalazłem się właśnie w tym. Wziąłem to za zły znak. Ale Traiben stojący niedaleko ode mnie w innym rzędzie mrugnął do mnie i uśmiechnął się szeroko, jakby chciał powiedzieć, że wszystko będzie w porządku.

Wreszcie nadeszła straszna godzina Pierwszej Selekcji, której bałem się bardziej niż śmierci.

Przez całe cztery lata szkolenia nie spotkało mnie nic gorszego niż Pierwsza Selekcja. Trząsłem się jak liść na wietrze, kiedy Mistrzowie z Domu Ściany przechadzali się między nami w milczeniu, przystając się tu i ówdzie, żeby klepnąć kogoś w ramie i w ten sposób dać mu do zrozumienia, że go zdyskwalifikowano.

Decyzja spada jak grom z jasnego nieba i nie ma od niej odwołania. Tylko Mistrzowie znają powody, dla których odrzucają kandydata, i nie mają obowiązku ich wyjawić.

To dlatego tak bardzo bałem się tej chwili. Ponieważ byłem młody i niedoświadczony, myślałem że Pierwsza Selekcja zależy wyłącznie od kaprysu, impulsu lub zwykłej niechęci i dlatego nikt nie weźmie pod uwagę zalet, które niewątpliwie posiadałem. Czy zrobiłem przed laty coś, co mogło zirytować lub obrazić Mistrza, co utkwiło mu w pamięci jak cierń w oku. Klepnie mnie w ramię i wszystko się dla mnie skończy: żadnej Pielgrzymki, żadnej wspinaczki na Ścianę, żadnych tajemnic Wierzchołka. Jeśli postanowią mnie wykluczyć, nie pomoże mi sen o gwiazdach. Nie będzie też miało znaczenia pochodzenie od Pierwszego Wspinacza. Większość osób z Domu Ściany powołuje się na pochodzenie od Niego. I nawet jeśli połowa kłamie, to i tak zostaje mnóstwo tych, w których żyłach płynie Jego krew. Nie stanowi to jednak przepustki na Pielgrzymkę. Czyżbym stał z jednym ramieniem uniesionym wyżej? Klap. Czy błysk w moim spojrzeniu lub grymas ust nie są zbyt aroganckie? Czy pomimo wszelkich starań kalectwo przemawia przeciwko mnie? Klap. Klap. Czy któryś z Mistrzów jest tego ranka rozdrażniony w powodu bólu w kolanie? Klap. Poilar odpada.

Jak już stwierdziłem, byłem młody i niedoświadczony. Nie rozumiałem prawdziwego celu Selekcji.

I stałem jak kołek, powstrzymując drżenie i obserwując Mistrzów. Klap! Odpadł Moklinn, wysoki pełen wdzięku chłopiec, który od czasów Thrance’a był najlepszym lekkoatletą w wiosce. Klap! i odpadła głupiutka Ellitt. Klap! Baligan, młodszy syn naczelnika Domu Śpiewaków. Klap! Klap! Klap!

Jakie było kryterium? Odrzucenie Ellitt mogłem zrozumieć, gdyż miała umysł dziecka i szybko zginęłaby na Ścianie. Ale dlaczego pozbyli się wspaniałego Moklinna? Dlaczego Baligana, którego dusza była czysta jak górski strumień? I tak dalej. Wiele decyzji nie budziło najmniejszych wątpliwości, ale odrzucono też paru najlepszych młodych ludzi w wiosce. Patrzyłem, jak odchodzą zdruzgotani. I czekałem ze strachem, aż Mistrz, który niespiesznie szedł wzdłuż naszego szeregu, zbliży się do mnie. To był Bertoll, najstarszy brat mojej matki. Wszyscy Mistrzowie pochodzili z mojej rodziny. To, że jestem członkiem Klanu Ściany, wcale mi nie pomagało. Ani to, że wszyscy znali moją obsesję na punkcie Pielgrzymki. Niemądrze, zuchowato i dziecinnie rozpowiadałem wokół, że zamierzam zobaczyć Wierzchołek. A oni tylko się uśmiechali. Może rozgniewałem ich swoją chełpliwością? I postanowili dać mi nauczkę?

W ciągu tych paru minut umarłem tysiąc razy. Żałowałem, że nie urodziłem się w innym Domu, że nie jestem Cieślą, Muzykiem, Zamiataczem, by Mistrzowie nie wiedzieli, co się dzieje w mojej duszy. Zaraz Bertoll mnie klepnie, tylko po to, żeby ukarać mnie za zuchowatość. Wiedziałem, że to zrobi. Byłem tego pewien. I przysięgałem, że jeśli to zrobi, zanim wzejdą księżyce, zabiję jego, a potem siebie.

Stałem nieruchomo jak skała, z oczami utkwionymi w jednym punkcie.

Bertoll minął mnie, nawet nie spojrzawszy i poszedł dalej.

Łzy ulgi popłynęły mi po policzkach. Straszne wizje okazały się przesadzone. I w tym momencie pomyślałem o Traibenie. Byłem tak skoncentrowany na sobie, że zupełnie o nim zapomniałem. Obejrzałem się akurat w chwili, kiedy Mistrz przechodził obok mojego drobnego chudego przyjaciela, jakby go wcale nie zauważył, a potem klepnął wielkiego silnego chłopaka stojącego za nim.

— To nie ma sensu — powiedziałem do Traibena, kiedy Selekcja się zakończyła. Odrzucono sto osiemdziesiąt osób. Reszta mogła sama podjąć decyzję co do kandydowania. — Jestem kulawy i irytuję ludzi, bo wydaję się pewny siebie. Ty nie potrafisz przebiec stu kroków bez zadyszki i onieśmielasz innych, ponieważ jesteś bardzo bystry. Przepuścili ciebie i mnie, a odrzucili kogoś takiego jak Moklinn, który jest najlepiej z nas przygotowany do wspinaczki. Albo Baligana, najlepszego, najbardziej życzliwego człowieka, jakiego znam. Jakimi kryteriami się kierują?

— To tajemnica — stwierdził Traiben — ale wiem jedno: Selekcja jest nie po to, żeby kogoś ukarać, lecz żeby nagrodzić.

Popatrzyłem na niego zbity z tropu.

— Co masz na myśli?

— Że niektórzy są zbyt dobrzy, by ich wysłać na górę.

— Nadal nie rozumiem.

Traiben westchnął z tą swoją okropną cierpliwością.

— Posłuchaj. Co roku wysyłamy czterdziestu wybrańców, z których większość ginie w Ścianie, a ci nieliczni, którzy wracają, są odmienieni. Obijają się po wiosce, medytując i modląc się. Niewiele mają z nami wspólnego. To jest gra, w której zawsze przegrywamy. Posyłamy Pielgrzymów, żeby zdobyli użyteczną wiedzę, ale z takiego czy innego powodu im się to nie udaje. Ci, którzy kończą Pielgrzymkę, nie odgrywają już nigdy żadnej ważnej roli w życiu wioski. Tak się dzieje od czasów Pierwszego Wspinacza. Zgadzasz się?

— Oczywiście.

— Już o tym kiedyś rozmawialiśmy.

— Gdybyśmy każdego roku oddali górze naszych najlepszych czterdziestu ludzi, co stałoby się z wioską? Kto by nami kierował? Kto by nas inspirował nowymi pomysłami? Rok po roku tracilibyśmy najbardziej utalentowanych. Po jakimś czasie zamienilibyśmy się w plemię głupców i słabeuszy. I dlatego należy niektórych zatrzymać, oszczędzić, żeby mogli w przyszłości sprostać potrzebom wioski.

Zrozumiałem, do czego zmierza, i wcale mi się to nie spodobało.

— Pielgrzymka jest najważniejszym czynem, jakiego możemy dokonać — oświadczyłem. — Pielgrzymi to nasi najwięksi bohaterowie. Nawet jeśli nie udaje się osiągnąć celu. Posyłając ich w Ścianę, spłacamy nasz dług wobec bogów i zapewniamy sobie w ten sposób ich błogosławieństwo. Tak nas nauczał Pierwszy Wspinacz. — Jak widzicie, znowu cytowałem katechizm.

— Istotnie — zgodził się Traiben. — Pielgrzymi to bohaterowie, nie wątpię w to. Jednak są zarazem ofiarami.

Wytrzeszczyłem oczy. Nigdy nie traktowałem tego w ten sposób.

— Dlatego Mistrzowie wybierają takich jak ty, silnych i zdeterminowanych, albo takich jak ja, bystrych i pełnych pomysłów. Tacy właśnie są bohaterowie. Ty i ja potrafimy jednak sprawić kłopoty. Możemy zostać bohaterami, ale jesteśmy zbyt dziwni i niesforni, żeby być dobrymi przywódcami w wiosce. Potrafisz sobie wyobrazić siebie jako naczelnika Domu? Albo mnie? I dlatego można nas poświęcić. Można nas wyznaczyć na Pielgrzymkę. Natomiast Baligan z pewnością kiedyś pokieruje swoim Domem. A Moklinn ma doskonałe ciało. Szkoda, by zginął na Ścianie.

— Thrance też miał doskonałe ciało — przypomniałem. — Mimo to został wybrany.

— I nie wrócił, prawda? Thrance był samolubny i dumny. Może Mistrzowie uznali, że wioska powinna się go pozbyć.

— Rozumiem — powiedziałem, chociaż wcale mnie to nie przekonało.

Byłem wstrząśnięty tym, co usłyszałem od Traibena. W ciągu zaledwie paru minut po raz kolejny przewrócił do góry nogami mój świat. Czułem takie zadowolenie, że udało mi się przejść przez Pierwszą Selekcję. Teraz zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście mam być z czego dumny, czy też potraktować to jako znak, że wioska chętnie się beze mnie obejdzie?

Szybko jednak odzyskałem równowagę. Zostanie naczelnikiem Domu nigdy nie leżało w moich planach. Natomiast zostanie Pielgrzymem tak. Zdałem pierwszy test i tylko to naprawdę się liczyło.


I tak zaczęło się szkolenie.

Od pierwszych dni stopniowo wzmacniano dyscyplinę. Podzielono nas na czterdzieści stuosobowych grup — Traiben i ja znaleźliśmy się w różnych — i od tego momentu przenosiliśmy się z Domu do Domu, żeby się uczyć i zdawać egzaminy. Z początku wszystko wydawało się zwodniczo łatwe.

Kazano nam najpierw napisać krótką rozprawkę na temat powodów, dla których chcemy zostać Pielgrzymami. Pamiętam swoją prawie co do słowa:

„1. Ponieważ uważam, że Pielgrzymka to najwspanialsza rzecz, jaką można zrobić. Naszym obowiązkiem jest pójść do bogów, oddać im cześć i nauczyć się od nich wszystkiego, co mają nam do przekazania. Ze wszystkich tradycji naszego ludu ta jest najświętsza i najszlachetniejsza, a ja zawsze chciałem być posłuszny naszym wielkim tradycjom.

2. Ponieważ mój ojciec był Pielgrzymem i mam nadzieję, że nadal żyje w którymś z Królestw Kosa Saag. Nie widziałem go od czasów dzieciństwa i moim wielkim marzeniem jest spotkać go w Ścianie.

3. Ponieważ spędziłem całe życie wpatrując się w Kosa Saag i podziwiając jej ogrom, a teraz chcę sprawdzić swoje siły i przekonać się, czy sprostam zadaniu, jakie przede mną stawia”.

To było dobre wypracowanie. Przynajmniej na tyle dobre, że pozwoliło mi przejść przez Drugą Selekcję. Odrzucono dziewięćdziesiąt osób. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu, ale podejrzewam, że rozprawki nie miały naprawdę dużego znaczenia. Zadaniem Mistrzów było wybranie spośród nas czterdziestu osób w ciągu czterech lat i mogli pod byle pretekstem — albo i bez — skreślać kandydatów z listy.

Przystąpiliśmy do nauki religii. Studiowaliśmy Księgę Pierwszego Wspinacza, choć oczywiście czytaliśmy ją już wcześniej setki razy. Omawialiśmy historię Jego życia: konflikt ze starszymi, wypędzenie z wioski, decyzję, żeby wspiąć się na Ścianę, co w tamtych czasach było zabronione, rzeczy, których się nauczył podczas Pielgrzymki. Wbijano nam do głów imiona bogów i ich atrybuty, żebyśmy mogli rozpoznać ich na górskich szlakach i pozdrowić właściwymi słowami. Siedzieliśmy w szkolnej chacie jak małe dzieci, podczas gdy któryś z nauczycieli z Domu Świętych podnosił kolejno w górę portrety, a my wykrzykiwaliśmy imiona: „Kreshe!” „Thig!” „Sandu Sando!” „Selemoy!” Dziwnie było znowu znaleźć się w szkole, gdyż moja formalna edukacja skończyła się w dziesiątym roku życia. Wiedzieliśmy jednak, że możemy spotkać Thiga, Selemoya i Sandu Sando na zboczach Ściany, więc wysłuchiwaliśmy znowu starych historii o tym, jak Kreshe stworzył Świat i spuścił go na Wielkie Morze, o tym, jak Thig sięgnął dłonią do płynnej jeszcze skały i wyciągnął z niej Ścianę, żeby zrobić nam miejsce do życia blisko gwiazd, o tym, jak po grzechu naszych Pierwszych Rodziców zostaliśmy przez Sandu Sando Mściciela wypędzeni z Wierzchołka na niziny i zabroniono nam powrotu, dopóki nań nie zasłużymy, i wielu innych opowieści z naszego dzieciństwa.

Mieliśmy także wykłady na temat samej Ściany. Najbardziej zastanawiający w nich był fakt, że tak mało wiemy o Kosa Saag pomimo tysięcy lat Pielgrzymek.

Nasi nauczyciele oczywiście nigdy nie dotarli wysoko. Odbyli tylko zwyczajowe wycieczki do dozwolonych stref tuż za wioską. Nie dziwiło mnie to. Nasi wykładowcy nie byli Pielgrzymami. Tylko Ci Którzy Wrócili mieli wiedzę z pierwszej ręki o niezwykłych miejscach, do których się wybieraliśmy, ale nikt nie oczekiwał, że zrobią coś tak oczywistego, zwykłego i pożytecznego jak przyjście do klasy i podzielenie się z nami tym, co przeżyli. Miałem nadzieję, że uczynią wyjątek, zarzucą zasadę wyniosłego i mistycznego wycofania się ze wszystkich codziennych spraw i przygotują nas do czekających niespodzianek. Jednak Ci Którzy Wrócili nie pomogli nam w niczym, zaś nasi nauczyciele, którzy byli tylko zwykłymi wyrobnikami z Domu Uczonych, raczyli nas historyjkami z trzeciej ręki, będącymi mieszaniną plotek, legend i domysłów.

Uczyli nas, że Ściana to miejsce, gdzie wielka moc bogów powoduje zdumiewające zmiany u ludzi, a wszystko jest tajemnicą i magią przekraczającą zdolność rozumienia tych, którzy dotąd żyli tylko u podnóża góry. Ostrzegali przed niebezpieczeństwem zetknięcia się podczas wspinaczki z ogniem zmian. Twierdzili, że skały Ściany wydzielają ciepło, które rozpala płonący w nas łagodnie płomień transformacji w szalejący pożar i przeistacza wędrowców w potwory.

„Wszystko jest płynne” — mówili. Nic nie jest stałe, takie, jakie znamy. Dzieje się tak z powodu dziwnego ukrytego w skałach ognia, którego nie widać, ale łatwo można poczuć. „Ściana to miejsce, gdzie świat się zakrzywia” — zapewniali nas uroczyście nauczyciele. Jak mieliśmy to interpretować? Nie potrafili odpowiedzieć. „W Ścianie — twierdzili — niebo czasami jest w dole, a ziemia w górze”. I co mieliśmy o tym sądzić? Mówili o potworach, demonach i półbogach, którzy czekają na nas ponad chmurami w niezliczonych Królestwach Ściany. Ostrzegali przed jeziorami ognia i drzewami z metalu. Opowiadali o martwych ludziach ze stopami odwróconymi tyłem do przodu i oczami z tyłu głowy przypominającymi rozżarzone węgle. Pozwalali nam czytać Sekretną Księgę Maylata Gakkerela, która jest liczącym podobno trzy tysiące lat testamentem Tego Który Wrócił. Jako jedyny oprócz Pierwszego Wspinacza opowiedział o tym, co napotkał w czasie podróży. Jednak w przeciwieństwie do Księgi Pierwszego Wspinacza, która prostym językiem opisuje wizytę w siedzibie bogów, Sekretna Księga Maylata Gekkerela składa się z ozdobnych przenośni i stanowi galimatias zmyślonych szczegółów ubranych w tak zawiły i odległy od współczesnej mowy styl, że trzeba było zaopatrzyć w ją przypisy i komentarz dłuższy od niej samej. Niewielu z nas potrafiło przebrnąć przez więcej niż kilkanaście stron. Jedyne, co pamiętam, to mroczne niezrozumiałe opisy, bajki o górach, które przechodzą w otchłanie, o kroplach deszczu, które zamieniają się w noże, o tańczących i śpiewających skalach, o demonach, z wściekłością ciskających kończynami w Pielgrzymów, dopóki nie zostanie z nich nic oprócz podskakujących czaszek, o mędrcach, co spieszą z radami, ale wszystkie słowa mówią wspak. Cała Sekretna Księga mogłaby być napisana wspak, zważywszy jej przydatność.

Doszedłem do wniosku, że wykłady to cześć Selekcji. Zamierzano nas nastraszyć, pokazując, że mieszkańcy nizinnych wiosek nie mają pojęcia, co czeka tych, którzy wyruszają w Ścianę. Rzeczy, jakich się uczyliśmy, wydawały mi się zwykłymi bujdami i dlatego po kilku tygodniach przestałem sobie nimi zawracać głowę. Inni, wierząc że ich życie będzie zależało od opanowania tego steku bzdur, robili notatki, ale wkrótce pogubili się w sprzecznościach i zagadkach. Chodzili jak błędni z wyrazem oszołomienia i zagubienia na twarzach.

Kilkunastu członków mojej grupy zrezygnowało w tym czasie ze szkolenia. Wśród nich znalazła się większość tych, co pilnie robili notatki. Byłem przekonany, że wpadli w przerażenie nabiwszy sobie mózgownice nonsensami na temat Ściany.

Mieliśmy też inne szkolenia, znacznie przydatniejsze. Mam na myśli lekcje przetrwania, podczas których uczono nas technik wspinaczki, radzenia sobie w trudnych warunkach panujących na dużych wysokościach, polowania i zdobywania pożywienia po wyczerpaniu się zabranych z wioski zapasów. Tutaj również instruktorzy musieli opierać się na mitach i przypuszczeniach, gdyż doświadczenia Tych Którzy Wrócili stanowiły tabu. Na szczęście tabu nie obejmowało wycieczek na niższe wysokości, przynajmniej do słupa milowego Hithiat, i dlatego pozwolono nam spróbować tego, co nas czeka.

Już kiedyś dotarłem do Hithiat. Wszyscy wykradaliśmy się na Ścianę, kiedy byliśmy młodsi. Większość przebywała tam tylko przez kilka godzin, ale najśmielsi ryzykowali pozostanie na całą noc. Ja również się na to odważyłem, kiedy miałem czternaście lat. Poszła ze mną wtedy Galii. Od niedawna byliśmy kochankami i bawiło nas prowokowanie się nawzajem do robienia skandalicznych rzeczy. Zakradliśmy się kiedyś do miejsca, gdzie przechowuje się święte przedmioty i dotknęliśmy niektórych, innym razem ukradliśmy butelkę wina ze skarbca Klanu Ściany, pewnej bezksiężycowej nocy poszliśmy popływać w Basenie Matek. Wtedy właśnie powiedziałem: „Chcę wejść w Ścianę. A ty?”

Roześmiała się. „Na Kreshe! Myślisz, że się boję?” Galii była duża i silna jak mężczyzna, miała głęboki donośny głos i śmiała się tak, że było ją słychać trzy Domy dalej. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, mówiąc strażnikom, że idziemy złożyć ofiarę w świątyni Roshten, a po dotarciu na miejsce skręciliśmy szybko w gęstą dżunglę na leśną drogę biegnącą równolegle do głównego szlaku. Dzień był pogodny i przed Glay ze zdumieniem stwierdziliśmy, że widać dużą część wioski. Przy Hespen zatrzymaliśmy się na chwilę, osłupiali z podziwu. Wszystko w dole wyglądało jak miniatura. Jak model wioski. Wydawało mi się, że wystarczy sięgnąć i wziąć ją do ręki. Widziałem Dom Ściany ze szkarłatnym drzewem szambar nie większym od zapałki, obok Dom Świętych, po drugiej stronie Śpiewaków, a dalej Uzdrowicieli, Cieśli, Muzyków, Klownów i Rzeźników widoczne jako niewielkie ciemne kręgi pośród zieleni lasu. Potem Domy się kończyły i była już tylko zieleń, a na horyzoncie słabe zarysy innych wiosek.

Poszliśmy dalej do Hithat. Droga zrobiła się wyboista, a my zaczęliśmy tracić odwagę. W tym miejscu zbocze Ściany było miękkie i zryte jamami. Z góry toczyły się z cichym stukiem kamyki. Czasami spadały większe kamienie, a także kilka dużych głazów, które uderzyły niepokojąco blisko nas i odbijając się poleciały dalej. Czuliśmy się nieswojo. Poza tym robiło się ciemno. Wszyscy uważają, że szaleństwem jest zapuszczać się poza Hithiat. Wiedziałem, że Galii niczego się nie boi, a ona to samo sądziła o mnie. Przyszło mi do głowy, że jeśli zaczniemy mówić o tym, by pójść dalej, prawdopodobnie to zrobimy, ponieważ żadne z nas nie będzie miało odwagi przyznać się do strachu lub słabości. Ale do tego nie doszło. Mieliśmy dość zdrowego rozsądku. Zeszliśmy więc ze żwirowej drogi na płaską porośniętą mchem polankę, skąd obserwowaliśmy zachód Ekmeliosa. Zjedliśmy mięso, ser, popiliśmy przyniesionym ze sobą winem, a potem zdjęliśmy ubrania i zaśpiewaliśmy pieśni Zmiany. Położyłem się na dużym, silnym, giętkim ciele Galii jak na łożu. Ona objęła mnie, wzięła w siebie i zrobiliśmy kilka naprawdę cudownych Zmian.

— Czujesz ognie zmian? — zapytała.

— Nie. A ty?

— Nie sądzę, żeby były silne tak blisko wioski, ale przeraża mnie myśl, że w Ścianie moglibyśmy przerodzić się w monstra.

— Nawet gdybyśmy poszli wyżej, nie uleglibyśmy żadnej przemianie, gdybyśmy tego nie chcieli — oświadczyłem. — Ognie zmian nie działają wbrew twojej woli. Ci, którym się to przytrafiło, nie mieli siły, by pozostać sobą.

— Skąd wiesz? — spytała Galii. — Nigdy o tym nie słyszałam.

— Wiem — zapewniłem uroczyście. Ale tak naprawdę tylko zgadywałem.

Zapadła ciemność. Byliśmy zbyt przestraszeni, żeby zasnąć. Siedzieliśmy więc obok siebie, czekając na świt i zastanawiając się, co oznaczają tajemnicze skrzeki dobiegające z góry. Wszyscy znają straszne opowieści o większych od człowieka jastrzębiach Ściany, porywających Pielgrzymów. Na szczęście jastrzębie, jeśli to one hałasowały, zostawiły nas w spokoju i o świcie wróciliśmy do wioski. Nikt nie zauważył naszej nieobecności. Ojciec Galii był pijakiem, a mój zginął na Ścianie dawno temu. Łagodny Urillin, brat mojej matki, który się mną opiekował, nigdy nie potrafił mnie za nic ukarać. Tak więc nikt nie robił nam wyrzutów. Przygoda w górach pozostała naszą wspólną tajemnicą.

Wspinaczka podczas szkolenia okazała się jednak znacznie trudniejsza niż wypad z Galii. Zamiast pójść główną lub jedną z bocznych dróg, musieliśmy przedzierać się przez las, wdrapywać na ogromne skały i przechodzić przez powykręcane korzenie drzew, a czasami wspinać się na nagie urwiska, korzystając z lin by nie spaść i nie roztrzaskać się w dole. Po dotarciu do Hithiat nie mieliśmy mięsa, sera i wina ani oczywiście nie robiliśmy Zmian. Robiliśmy za to co najmniej jedną wyprawę w tygodniu i była to ciężka, wyczerpująca harówka. Wracaliśmy podrapani i zakrwawieni. Martwiłem się o Traibena, ponieważ był w innej grupie i nie mogłem mu pomagać. Radził sobie jednak całkiem dobrze. Czasami spotykałem się z nim po zajęciach i dawałem dodatkowe lekcje, pokazując mu, jak pokonywać trudniejsze miejsca, jak wyszukiwać szczeliny i skalne występy, których można użyć jako chwytów lub stopami. Wspinaczki były nie tylko męczące, ale i niebezpieczne. Podczas piątej Steill z Domu Garbarzy zaginął w lasach, a my szukaliśmy go przez pół nocy w świetle księżyca. Znaleźliśmy go na dnie głębokiego jaru. Leżał połamany, a z głowy wyciekał mu mózg. Musiał spaść o zmroku. Ktoś szepnął, że napadł go szambler i zepchnął do parowu. Wszyscy zadrżeliśmy na tę myśl. Podobno szambler jest wielki jak dom, ale nie robi żadnego hałasu w lesie i nie zostawia śladów. Tak czy inaczej, Steill nie żył. Był pierwszą ofiarą spośród kandydatów. Ale nie ostatnią.

Загрузка...