24

Nie miałem odpowiedzi na pytania Traibena. Jego słowa mnie poraziły. Stałem i przyjmowałem ciosy, ale moje serce krzyczało z bólu. W pewnym momencie pomyślałem, że raczej rzucę się w przepaść, zamiast tego wysłuchiwać. Coś bowiem podpowiadało mi, że Traiben ma rację, że na szczycie tej góry nie ma bogów albo raczej, że te istoty są naszymi bogami lub też dziećmi bogów, że popełniono jakiś straszny błąd i trwano w nim przez tysiące lat Pielgrzymek.

Nie potrafiłem stawić czoła takiej możliwości. Było to nie tylko bluźnierstwo, lecz absurd, negacja wszystkiego, w co wierzyłem. Dotrzeć tak daleko, tyle wycierpieć, i wszystko na nic? Tak nie może być. Sama myśl napełniła moją duszę przerażeniem.

Nie mogłem jednak zaprzeczyć argumentom Traibena. Bo gdzie były pałace, o których śniłem? Gdzie bogowie? Widzieliśmy cały Wierzchołek od końca do końca. Zastaliśmy tutaj tylko dwa metalowe domy — jeden duży i lśniący, z którego patrzyło na nas z przestrachem kilka twarzy, nie wyglądających na twarze bogów, i drugi wielki, stary i rdzewiejący — oraz bandę dziwnych nagich istot podskakujących, wrzeszczących i ciskających kamieniami.

To była straszna chwila. Wszyscy patrzyli na mnie z wyczekiwaniem. Nie słyszeli tego, co mi powiedział Traiben. Nie mieli również pojęcia, co mi wyjawił przed śmiercią Ziemianin. Weszliśmy na Wierzchołek, a teraz? Dotarliśmy do celu Pielgrzymki. Czy te dwa metalowe domy i zdziczałe, hałaśliwe istoty to wszystko, co tutaj jest? Czy powinniśmy teraz zrobić w tył zwrot i przez setki Królestw wrócić do na pół zapomnianej wioski u podnóża Ściany, z której wyruszyliśmy tak dawno temu, zamieszkać w okrągłym domu Tych Którzy Wrócili, i podobnie jak nasi poprzednicy zachować milczenie o tym, co zobaczyliśmy na Wierzchołku?

W ustach czułem smak popiołu. Nigdy do tej pory nie zaznałem takiej rozpaczy. Nie mogłem się ukryć, nie mogłem uciec, nie mogłem podać żadnych wyjaśnień. Może odpowiedzi, których szukałem, kryły się w metalowych domach.

Potykając się na miękkich nogach ruszyłem przed siebie. Nie miałem żadnego planu. Stanąłem pod małym lśniącym domem na metalowych podporach. Z okienek w dalszym ciągu wyglądały twarze.

Z bliska przekonałem się, że nie są to twarze bogów, choć nie bardzo wiedziałem, jakie powinny być. Nie, z pewnością to nie bogowie.

Były to twarze Ziemian. Trzech przyjaciół naszego Ziemianina, do których tak pragnął wrócić przed śmiercią.

Cóż, obiecałem go do nich zaprowadzić. I uczyniłem to.

— Ziemianie! — zawołałem ze wszystkich sił, przyłożywszy złożone dłonie do ust. Wydawało mi się, że wiatr porwał słowa. Sam ledwo słyszałem swój głos. Jednak nie ustawałem. — Ziemianie! Ziemianie! Posłuchajcie mnie! Jestem Poilar Kuternoga z wioski Jespodar i mam coś dla was!

Cisza. Martwa cisza na całym plateau.

— Ziemianie, słyszycie mnie? Użyjcie tych małych pudełek, które mówią naszym językiem!

Jak mogli mnie usłyszeć, zamknięci wewnątrz metalowego domu?

Obejrzałem się. Przez ostatni odcinek drogi na Wierzchołek zabalsamowane zwłoki Ziemianina nieśli Kilarion i Talbol. Teraz leżały jak porzucona dziecięca lalka na skraju płaskowyżu w miejscu, gdzie weszliśmy na szczyt.

— Przynieście go tutaj! — zawołałem do Kilariona. Skinął głową, chwycił ciało Ziamianina, zarzucił sobie na plecy i przyniósł. Zgodnie z miomi wskazówkami położył je na ziemi, opierając plecami o skałę, twarzą do metalowego domu.

— Ziemianie! — krzyknąłem. — Oto wasz przyjaciel! Spotkaliśmy go na dole i zabraliśmy ze sobą. Opiekowaliśmy się nim, dopóki nie umarł! Nie pochowaliśmy go! Oto on! Przynieśliśmy waszego przyjaciela!

Czekałem. Co innego mogłem zrobić?

W metalowym domu powoli otworzyło się coś w rodzaju drzwi. Wysunęła się drabinka. Przyszło mi do głowy, że to nie jest prawdziwy dom, lecz statek, którym oni podróżowali między światami. A tym starym i zniszczonym musieli tysiące lat temu przybyć do naszego świata osadnicy z Ziemi.

Zobaczyłem stopę na najwyższym szczeblu drabiny. W dół schodził jakiś Ziemianin.

Był bardzo szczupły, a wokół twarzy powiewały mu długie włosy, które wyglądały jak złoto. Pod pachą niósł mówiące pudełko takie samo jak to, którym posługiwał się nasz Ziemianin. Pomimo zimna miał na sobie lekki, prosty strój. Zobaczyłem pod nim dwie wypukłości. A więc to kobieta w stanie gotowości seksualnej. Czyżbym przerwał parzenie się? Nie, prawdopodobnie przez cały czas występowała w takiej postaci. Wydawało mi się dziwne, że ludzie mogą być stale gotowi do miłości! Tym bardziej świadczyło to o tym, że Ziemianie, którzy pod wieloma względami przypomniał! nas zewnętrznie, byli w rzeczywistości obcymi istotami, pochodzili z innej rasy.

Kobieta zbliżyła się do mnie na odległość kilkunastu kroków. Spojrzała na martwego towarzysza i chociaż nie miałem doświadczenia w odczytywaniu wyrazu twarzy Ziemian, wydawało mi się, że dostrzegam na niej gniew, niesmak, nawet odrazę. Chyba zobaczyłem również ślad strachu.

— Zabiłeś go? — zapytała.

Głos dochodzący z pudełka był wyższy i czystszy niż naszego Ziemianina.

— Nie — odparłem z oburzeniem. — Nie jesteśmy mordercami. Powiedziałem już, że znaleźliśmy go, jak wędrował po górach, i zaopiekowaliśmy się nim. Był wyczerpany, toteż niedługo potem umarł. Wzięliśmy go ze sobą, ponieważ bardzo chciał do was wrócić. Poza tym pomyślałem, że będziecie chcieli mieć go z powrotem.

— Wiedziałeś, gdzie jesteśmy?

— On mi powiedział.

— Aha.

Kiwnęła głową i nie miałem wątpliwości, co oznacza ten gest. Potem odwróciła się i skinęła dłonią. Ze statku wyszedł drugi Ziemianin, a potem trzeci. Drugi wyglądał na mężczyznę. Miał ciężkie ciało i szeroką ciemną twarz, a trzeci piersi i długie powiewające włosy dziwnego szkarłatnego koloru. Oboje trzymali w dłoniach metalowe rurki. Zauważyłem, że długowłosa, która wyszła pierwsza, ma taką samą rurkę przymocowaną do bioder. Złotowłosa skinęła do tamtych dwojga, a oni schowali je do futerałów na biodrach. Przypuszczam, że to była broń.

Cała trójka stanęła naprzeciwko mnie. Na razie potrafiłem zinterpretować ich gesty. Odniosłem wrażenie, że są zmęczeni i niespokojni. Cóż, mieli powody, by się nas bać. Wyszli jednak ze statku, co było oznaką zaufania. Czerwonowłosa podeszła do zmarłego, uklękła i przez chwilę patrzyła na niego. Potem delikatnie dotknęła jego policzka. Powiedziała coś do pozostałych, ale nie miała przy sobie mówiącego pudełka, więc oczywiście nie zrozumiałem.

— Jesteście Pielgrzymami? — zapytał Ziemianin.

— Tak. Czterdzieści osób opuściło Jespodar i zostało nas tyle. — Zwilżyłem wargi i wziąłem głęboki oddech. — Jeśli wiecie, kim są Pielgrzymi, musicie też wiedzieć, że przybywamy tutaj, by poszukać naszych bogów.

— Tak. Wiemy o tym.

— Czy to jest Wierzchołek? Są na nim bogowie?

Spojrzał na mówiące pudełko, przesunął po nim dłońmi, jakby musiał akurat teraz coś przy nim majstrować. W końcu odparł znużonym głosem:

— Tak, to jest Wierzchołek.

— A bogowie? — Miałem tak suche gardło, że ledwo wydobyłem z siebie głos.

— Tak. — Skinął w napięciu głową. — To jest miejsce, gdzie żyją wasi bogowie.

Miałem ochotę zapłakać, gdy usłyszałem te słowa. Z radości serce podskoczyło mi w piersi. Opuściła mnie czarna rozpacz. Bogowie! Bogowie, bogowie, wreszcie bogowie! Spojrzałem triumfalnie na Traibena, jakbym mówił: „A widzisz? Widzisz? Przez cały czas wiedziałem, że muszą tutaj być bogowie, bo Wierzchołek to święte miejsce”.

— Gdzie oni są? — zapytałem drżąc.

Ziemianin wskazał, podobnie jak wcześnie Traiben, skalne szczeliny, gdzie schowali się dzicy Ziemianie.

— Tam — powiedział.


Była to dla mnie najtrudniejsza godzina w życiu. Dla nas wszystkich.

Siedzieliśmy kręgiem na kamienistej ziemi obok statku, którzy wylądował na tym zimnym, płaskim szczycie Świata, a Ziemianie przekazywali nam gorzką prawdę o bogach.

Nasz Ziemianin kilkakrotnie robił aluzje, ale nie miał odwagi wyjawić nam tego wprost. Ojciec mojego ojca również napomykał o potwornościach Wierzchołka, lecz nie powiedział mi całej prawdy. Traiben zrozumiał wszystko w chwili, kiedy dotarliśmy na Wierzchołek. Dawno temu śniło mu się, że właśnie tak tutaj jest. Pamiętałem, jak mi opowiadał swój sen. Jeśli o mnie chodzi, nie przyjmowałem do wiadomości tego, co było tak oczywiste. Tym razem jednak nie mogłem już temu zaprzeczyć. Znajdowałem się na Wierzchołku i na własne oczy widziałem, co na nim jest, a czego nie ma. Lecz to, co powiedzieli Ziemianie, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.

W tamtej strasznej godzinie dowiedziałem się wielu rzeczy. Muszę się tym z wami podzielić dla dobra waszych dusz. Posłuchajcie i uwierzcie mi. Posłuchajcie i zapamiętajcie.

Powiedzieli — mówiła głównie złotowłosa — że Ziemianie to rasa, która podróżuje miedzy gwiazdami z większą łatwością niż my między wioskami. Na Niebie jest wiele najróżniejszych planet. Na tych, gdzie panują odpowiednie dla nich warunki, zakładają osady, chyba że zastają planety już zaludnione.

Tak przybyli do naszego świata, który my nazywamy Światem. Niecały nadawał się do zamieszkania, więc zatrzymali się na szczycie Kosa Saag. Działo się to dawno temu, setki dziesiątków lat temu, dawniej niż potrafimy sobie wyobrazić.

Nie mogli schodzić na niziny z powodu gorąca i gęstego powietrza. I nikt z nizin nie wchodził tutaj ze względu na trudy podróży, zimno i rozrzedzone powietrze. Zresztą, mając do dyspozycji wszystkie bogactwa nizin, nie odczuwaliśmy potrzeby poznawania odległych miejsc. Trzymaliśmy się własnego terytorium, a poza tym wierzyliśmy, że to Sandu Sando Mściciel zrzucił nas z góry, więc nie mamy prawa na nią wracać. I tak, nie zdając sobie z tego sprawy, dzieliliśmy Świat z ludźmi, którzy przybyli z Ziemi. Gdybyśmy wiedzieli o istotach mieszkających na szczycie Ściany, uznalibyśmy je za bogów albo za demony.

Potem Pierwszy Wspinacz ośmielił się złamać zakaz i wejść w Ścianę. Dotarł na Wierzchołek i spotkał Ziemian. Został przez nich mile powitany. Przyjęli go, rozmawiali z nim i pokazali wioskę, którą tam zbudowali. Nauczyli go używania ognia, wyrobu narzędzi, uprawy ziemi, wznoszenia mocnych budowli i wielu innych pożytecznych rzeczy. Przekazał nam to wszystko, kiedy zszedł ze Ściany, i to był prawdziwy początek naszej cywilizacji.

Złotowłosa Ziemianka powiedziała, że był to również początek dorocznych Pielgrzymek.

Zakorzenił się zwyczaj posyłania najlepszych ludzi na Wierzchołek. Mieli stanąć przed Ziemianami, których wzięliśmy za bogów, choć byli zwykłymi śmiertelnikami, oddać im cześć, nauczyć się od nich różnych rzeczy i przynieść zdobytą wiedzę na niziny, jak to zrobił Pierwszy Wspinacz. Niewielu Pielgrzymów przeżywało długą i trudną podróż i docierało do Wierzchołka. Po drodze czyhało wiele niebezpieczeństw, a zwłaszcza ognie zmian deformujące nasze ciała nie do poznania. Z tych, którym udawało się uniknąć pułapek Ściany, wracała zaledwie garstka. Ukończenie Pielgrzymki uważano za wielkie osiągnięcie i ci, co tego dokonali, cieszyli się szczególnymi względami. Tak więc rywalizowaliśmy między sobą o to, by znaleźć się w Czterdziestce. Gdy ktoś z nas zdobywał Wierzchołek, Ziemianie witali go ciepło i uczyli wielu cennych rzeczy, podobnie jak Pierwszego Wspinacza.

Nie mogliśmy pogodzić się z tym, że nasi ukochani bogowie to zwykli śmiertelnicy, przedstawiciele obcej rasy przybyli z innego świata, zbyt słabi, żeby zejść na niziny, i dlatego trzymający się niepewnego schronienia na Wierzchołku. A Pierwszy Wspinacz, którego wszyscy czcili, okazał się tak prostym człowiekiem, że padł przed nimi na kolana, oddał im boską cześć i przekazał ten obowiązek następnym pokoleniom. Przyjęcie tych rzeczy do wiadomości równało się przełykaniu rozżarzonego metalu.

Ale jeszcze nie to było najgorsze.

Czas mijał i w wiosce na Wierzchołku następowały zmiany.

Złotowłosa przypisała je temu, co my nazywamy ogniem zmian. Powiedziała, że na Kosa Saag działają pewne naturalne siły, które powodują transformacje znacznie dalej idące od tych, które dokonują się na nizinach. Potwierdziła wiec to, co już sami wiedzieliśmy. To nie magia stworzyła Królestwa i ich mieszkańców ani kaprys bogów, lecz działanie sił fizycznych. Najważniejszą z nich był ogień zmian, czyli rodzaj tajemniczego światła wysyłanego przez skały. To tylko jeden z czynników powodujących metamorfozy kształtu ciała. Okazało się nim również rozrzedzone powietrze, które pozwalało ostremu światłu Ekmeliosa przenikać do lędźwi ziemskich osadników i zmieniać ich nasienie. Podobnie jak woda, jaką pili, oraz pewne składniki gleby. Wszystkie te czynniki doprowadziły z czasem do wielkich zmian u Ziemian mieszkających na Wierzchołku. Przybysze z gwiazd ulegli strasznym transformacjom.

— Ich ciała zdeformowały się — mówiła złotowłosa — umysły przytępiły. Utracili całą wiedzę. Zamienili się w zwierzęta.

Skinęła ręką w stronę skał, gdzie uciekli warczący i wrzeszczący dzicy ludzie.

— Tak — mruknął Traiben. — Oczywiście. Spojrzałem na niego. Siedział zafascynowany, z szeroko otwartymi oczami. Niemal nie oddychał.

— Czy to możliwe? — zapytałem go. — Czy bogowie mogli się zamienić w… w…

Traiben machnął ręką zirytowany, uciszając mnie, i wskazał na złotowłosą Ziemiankę, która mówiła dalej:

— Pielgrzymki nadal się odbywały, chociaż nie mogliście już niczego się od nas nauczyć. Zwyczaj zakorzenił się zbyt mocno, żeby go można zarzucić. Ci, którzy docierali na Wierzchołek — a było ich zawsze niewielu — byli przerażeni tym, co widzieli. Wielu postanawiało nie wracać do wiosek na nizinach, ponieważ nie chcieli albo bali się wyjawić prawdę. Osiedlali się na zboczach Kosa Saag. To był początek Królestw Ściany. Ogień zmian zaczął na nich działać podobnie jak na nas. Inni Pielgrzymi wracali do domów, ale popadali w milczenie albo w szaleństwo pod wpływem przeżyć.

Spojrzałem na swoich towarzyszy. Prawda przetoczyła się po nich jak głaz. Hendy płakała, Thissa, bardzo blada, patrzyła w dal, siedzący obok siebie Naxa Skryba i Ijo Uczony mieli szeroko otwarte usta, jakby ktoś zdzielił ich w głowy maczugą. Inni wytrzeszczali oczy z oburzenia i niedowierzania lub drżeli, niektórzy wyglądali na sparaliżowanych. Nawet flegmatyczny Kilarion marszczył czoło, mruczał coś pod nosem i spoglądał na swoje wyciągnięte dłonie, jakby miał nadzieję znaleźć w nich jakieś pocieszenie.

Tylko Thrance wydawał się zupełnie nie poruszony tym, co usłyszał. Leżał wyciągnięty na ziemi, jakbyśmy się zebrali, żeby posłuchać śpiewu albo muzyki, i uśmiechał się szeroko. Uśmiechał się!

— Statek, który tu przywiózł mnie i moich przyjaciół, wylądował nie tak dawno. Wiedzieliśmy, że kiedyś założono na tym świecie kolonię ziemską. Naszym zadaniem jest latanie od gwiazdy do gwiazdy, wizytowanie kolonii na różnych światach i przesyłanie raportów na Ziemię. Zastaliśmy tutaj dzieci osadników, którzy przybyli z Ziemi. Próbowaliśmy nawiązać z nimi kontakt, ale jak sami widzieliście są dzikimi istotami, ignorantami i barbarzyńcami. I są niebezpieczni, choć z początku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

Opowiedziała nam o tym, jak Ziemianin, którego spotkaliśmy wcześniej, zgłosił się na ochotnika, że zejdzie niżej, aby porozmawiać z mieszkańcami Królestw i dowiedzieć się od nich, co zaszło tutaj od czasu założenia kolonii Ziemian. Reszta została przy statku w nadziei nawiązania stosunków ze zdegenerowanymi krewniakami. Gdy jednak dzicy zorientowali się, że przybyszów jest tylko troje, rozpoczęli oblężenie. Posługiwali się kamieniami, pałkami i prymitywnymi włóczniami, trzymając ich uwięzionych w statku, tak że nie mogli pójść na pomoc przyjacielowi.

— Ale mieliście broń — zauważyłem. — Dlaczego jej nie użyliście? My nie mieliśmy z nimi żadnych kłopotów, a mamy tylko maczugi.

— Nasza broń jest śmiertelnie niebezpieczna — zwróciła się do mnie. — Nie potrafilibyśmy zabić własnych krewniaków.

Wydało mi się to paradoksalne. Broń, która zabija, a nie tylko rani, może okazać się bezużyteczna. I trzeba dla bezpieczeństwa chronić się we wnętrzu statku, choć się jest niemal równie potężnym jak bogowie, a atakujący niewiele różnią się od zwierząt.

— Wystraszyliśmy ich naszym przybyciem na Wierzchołek — kontynuowała. — Może myśleli, że jesteśmy przednią strażą większej armii. Teraz jednak, gdy przekonali się, że jest nas tak niewielu, zapewne wznowią atak.

Na koniec podziękowała nam za przyniesienie ciała kolegi. Potem ona i jej dwoje towarzyszy wrócili do pojazdu, zostawiając nas osieroconych na tej zimnej, kamienistej równinie, gdzie nie było pałaców bogów.


— No proszę — odezwał się Thrance ochrypłym głosem. — I macie. Bogowie! Jacy bogowie? Nie ma tutaj żadnych bogów. Są tylko te monstra! A my jesteśmy głupcami! — I splunął na ziemię.

— Ucisz się — rzucił Kilarion.

Thrance roześmiał się w ten swój zgrzytliwy sposób.

— Jesteś zdenerwowany, Kilarionie? Tak, tak, myślę, że jesteś. Kto by nie był? Wspinać się taki kawał drogi i dowiedzieć się, że bogowie to banda brudnych zwierząt nie lepszych od małp?

— Uspokój się, Thrance! — powtórzył Kilarion z prawdziwą groźbą w głosie.

Pomyślałem, że będą walczyć. Ale Thrance tylko prowokował. Nie miał nawet tyle honoru, by przejść do czynów. Kilarion wstał i zrobił taki ruch, jakby zamierzał na niego skoczyć, a Thrance uśmiechnął się szeroko, wykonał przepraszający ukłon, prawie dotykając głową ziemi, i powiedział piskliwym, denerwującym, kpiąco patetycznym głosem:

— Nie zamierzałem cię obrazić, Kilarionie! Wybacz! Nie bij mnie! Proszę, nie bij mnie, Kilarionie!

— Zostaw go, Kilarionie — mruknęła Galii. — Nie jest wart twojego wysiłku.

Kilarion opadł na ziemie, gderając coś do siebie. Jednak Thrance jeszcze nie skończył.

— Wiedziałem, że tutaj tak właśnie jest. Byłem kiedyś w Królestwie Mallasillima na granicy Jeziora Ognia. Niektórzy jego mieszkańcy dotarli na szczyt i widzieli bogów. Opowiedzieli mi, jacy oni są. Myślałem, że kłamią, że wszystko zmyślają, ale potem przyszło mi do głowy, że może mówią prawdę, więc postanowiłem, że sam to zobaczę. I teraz mam. Przekonałem się na własne oczy, że opowieści z Mallasillima były prawdziwe. Wyobraźcie sobie! Nie ma bogów! To wszystko mit, kłamstwo! Nie ma tu nic oprócz bandy degeneratów…

— Dosyć, Thrance — uciąłem.

— O co chodzi, Poilarze? Nie potrafisz stawić czoła rzeczywistości?

Wróciła czarna rozpacz, sparaliżowała mi serce i umysł, tak że nie umiałem mu odpowiedzieć.

Widząc, że milczę, Kilarion podniósł się, podszedł do Thrance^ i stanął nad nim.

— Gdybyś nie był takim tchórzem — powiedział — dałbym ci nauczkę, jak stawić czoła rzeczywistości. Ale Galii ma rację. Nie powinienem sobie brudzić rąk.

— Nie powinieneś — zgodził się Thrance. — Gdybyś mnie dotknął, zamieniłbym cię w kogoś, kto wygląda dokładnie jak ja. Potrafię tego dokonać. A ty nie chciałbyś być podobny do mnie, prawda? A może chciałbyś? Co?

Podszedłem i stanąłem między nimi. Odsunąłem trochę Kilariona i zwróciłem się do Thrance’a.

— Posłuchaj mnie. Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, będzie ono twoim ostatnim. Czy to jasne? — Thrance ukłonił się znowu, prawie tak głęboko i pogardliwie jak Kilarionowi, spojrzał mi w twarz i powiedział prawie bezgłośnie: — Bez obrazy, Poilarze! Bez obrazy!

Odwróciłem się do niego plecami.

— Bierzmy się do rozbijania obozu — wydałem polecenie.

— Obozu? — zapytał Naxa. — Zostajemy tutaj?

— Przynajmniej na tę noc — odparłem.

— Dlaczego? Po co?

Nie udzieliłem mu odpowiedzi. Nie znałem jej. Byłem zupełnie zdezorientowany. Przywódca bez planu. W głowie miałem pustkę, w duszy miałem pustkę. Straciłem cel życia. Jeśli to, co powiedziała Ziemianka, jest prawdą — a jak mógłbym temu zaprzeczyć? — bogowie nie istnieją, Wierzchołek zamieszkują monstra, a Pielgrzymka, której poświęciłem połowę życia, okazała się bezsensownym przedsięwzięciem. Miałem ochotę zapłakać, ale wszyscy na mnie patrzyli. Myślę zresztą, że to powietrze, które trudno nazwać powietrzem, odebrało mi zdolność płaczu. Nie wiedziałem, co robić. Nie wiedziałem, co myśleć. Thrance, choć był szydercą, miał rację. Rzeczywistość zadała kłam naszym mrzonkom i trudno było się z tym pogodzić.

Nadal byłem przywódcą. Musiałem prowadzić, nawet jeśli nie miałem pojęcia, ku jakiemu celowi. Mimo rozpaczy, w głębi duszy żarliwie wierzyłem, że gdzieś tutaj są bogowie, że Wierzchołek to naprawdę święte miejsce. Łudziłem się, że ich znajdę.

— Będziemy spali tam — zadecydowałem, wskazując na małe zagłębienie terenu osłonięte przez niskie pokruszone skały od hulających po Wierzchołku wiatrów.

Kazałem Thissie rzucić urok. Posłałem Galii i Gryncindil na poszukiwanie drewna na opał, a Naxę i Malti, żeby znaleźli źródełko świeżej wody. Na pierwszą wartę wyznaczyłem Kilariona, Narrila i Talbola. Mieli chodzić szerokim kręgiem wokół statku Ziemian i uważać na wszelkie ruchy „bogów”. Nadal w ten sposób myślałem o tych zdegenerowanych boskich potomkach.

— Masz dla mnie jakieś zadanie? — spytał Traiben. — Bo jeśli nie, wyruszę na mały zwiad.

— Jaki zwiad? Gdzie?

Skinął w kierunku zniszczonego statku starożytnych Ziemian.

— Chce zobaczyć, co jest w środku — wyjaśnił. — Czy są tam rzeczy Ziemian, świętości, które zostały z dawnych czasów, kiedy jeszcze byli bogami.

Dostrzegłem w jego oczach błysk, który znałem aż za dobrze. Błysk będący przejawem jego głodu wiedzy, chęci wścibiania nosa we wszelkie tajemnice, jakie ma do zaoferowania Świat.

Przyszło mi do głowy, że jeśli kiedykolwiek wrócimy do wioski — choć w dalszym ciągu nie miałem żadnego planu — może dobrze będzie przynieść ze sobą jakieś święte przedmioty, których dotykali prawdziwi bogowie w czasach przed swoim upadkiem. Przerażała mnie jednak myśl o Traibenie wchodzącym samotnie do tej masy rdzewiejących dźwigarów i poskręcanych blach, zwłaszcza że powoli zapadała noc. Kto wie, na jakich „bogów” może się natknąć w ciemności? Nie pozwoliłem mu iść. Prosił mnie i błagał, ale się nie ugiąłem. To szaleństwo — powiedziałem — ryzykować życie. Jutro może zbadać wrak w większej grupie, jeśli podjęcie takiej próby uznamy za bezpieczne.

Zapadł zmierzch. Ciemne niebo jeszcze pociemniało. Pojawiły się gwiazdy i jeden księżyc. Statek Ziemian rzucał długi, ostry cień sięgający niemal do moich stóp. Stałem sam, wpatrując się ponuro w skały po drugiej stronie płaskowyżu, gdzie ukryły się żałosne istoty, które uważaliśmy za bogów.

Podeszła Hendy. Przewyższała mnie teraz o półtorej głowy i wydawała się przezroczysta jak duch. Niemal pozbawiona ciała, musiała marznąć w przejmującym zimnie. Jednak nie było po niej tego widać. Położyła mi lekko dłoń na ramieniu.

— Więc teraz wiemy wszystko — stwierdziła.

— Tak. Chyba tak. W każdym razie dość.

— Zabijesz się, Poilarze? Spojrzałem na nią zdumiony.

— Dlaczego miałbym to zrobić?

— Ponieważ znamy odpowiedź, a jest ona bardzo przykra.

Bogowie nie istnieją i nigdy nie istnieli albo są tutaj, lecz upadli nisko, co jest jeszcze smutniejsze. Tak czy inaczej nie ma nadziei.

— Tak myślisz? — zapytałem i przypomniałem sobie jej sen o uwięzieniu na wieki w skrzyni wielkości ciała. Wiele lat życia spędziła w pozbawionym radości, skutym mrozem wymyślonym świecie bardzo różnym od mojego. — Dlaczego tak mówisz? Zawsze jest nadzieja, Hendy, jak długo żyjemy i oddychamy.

— Nadzieja na co? Że mimo wszystko pojawią się Kreshe, Thig i Sandu Sando i przytulą nas do łona? Że zobaczymy Krainę Sobowtórów? Że życie będzie dobre, miłe i wygodne?

— Życie będzie takie, jakim je uczynimy — odparłem. — Kraina Sobowtórów to tylko piękna bajka. A Kreshe, Thig, Sandu Sando i cała reszta z pewnością istnieją gdzieś indziej, może poza zasięgiem naszego wzroku. To tylko mit, że żyli na Wierzchołku. Bajka i nic więcej. Dlaczego bogowie, którzy potrafią stwarzać światy, mieliby mieszkać w tak niegościnnym miejscu, skoro mają do dyspozycji całe Niebiosa?

— Pierwszy Wspinacz powiedział, że są tutaj. Pierwszy Wspinacz, którego czcimy.

— Żył dawno temu. Z czasem historie ulegają zniekształceniu. Spotkał tutaj mądre istoty z innego świata, które przekazały mu pożyteczną wiedzę. My doszliśmy do wniosku, że to byli bogowie. Czy to Jego wina?

— Nie — powiedziała. — Chyba nie. W pewnym sensie byli bogami. Przynajmniej możemy o nich myśleć w ten sposób. Ale jak mówisz, to wydarzyło się dawno temu. — Przez moment wydawała się pogrążona we własnych niewesołych myślach. Potem spojrzała na mnie uważnie. — Co teraz zrobimy, Poilarze?

— Nie wiem. Chyba wrócimy do wioski.

— Chcesz tego?

— Nie jestem pewien. A ty?

Potrząsnęła głową. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na zjawę. Była ode mnie tak odległa jak gwiazdy i równie niedostępna, chociaż stała obok. Wydawało mi się, że mógłbym przejrzeć ją na wylot.

— Nie ma dla mnie miejsca w wiosce — stwierdziła. — Utraciłam je na zawsze, kiedy mnie porwano. Po powrocie czułam się jak obca.

— Więc osiedlisz się w jednym z Królestw?

— Może. A ty?

— Nie wiem. Niczego już nie jestem pewien, Hendy.

— A Królestwo, gdzie rządzi ojciec twojego ojca? Podobało ci się. Mógłbyś tam wrócić. Oboje moglibyśmy.

Wzruszyłem ramionami.

— Może tak. Może nie.

— Albo w innym Królestwie, przez które nie przechodziliśmy. W jakimś ładnym, niezbyt dziwnym miejscu. Nie w Kavnalli ani Kvuz.

— Moglibyśmy też założyć własne — powiedziałem głównie po to, żeby usłyszeć dźwięk własnego głosu. Nadal nie miałem żadnego planu. — Na Kosa Saag jest mnóstwo miejsca na nowe Królestwa.

— Zrobiłbyś to? — zapytała z zapałem.

— Nie wiem — odparłem. — Niczego nie wiem, Hendy. Czułem się jak pusta skorupa. Ostatnie rewelacje ugodziły mnie w samo serce. Nic dziwnego, że Hendy zastanawiała się, czy zamierzam się zabić. Nie, nie zrobiłbym tego. Nie miałem jednak pojęcia, czego naprawdę chcę.

Загрузка...