7

Znaleźliśmy się teraz poza najdalszym słupem milowym, wkraczając na zupełnie nie znane terytorium. Była tu wprawdzie ścieżka, ale wąska, ledwo widoczna i zdradliwa. Doszliśmy do wniosku, że lepiej nie ryzykować dalszego marszu w gęstniejącym mroku. Rozbiliśmy więc drugi obóz w Ścianie. W głowie kłębiły mi się myśli o krainie duchów, groźnych zarodnikach i kuszących czarownicach.

Odsunąłem je od siebie. Wchodząc w Ścianę, nie należy myśleć o tym, co się zostawiło za sobą, ani tym bardziej zamartwiać się tym, co przyniesie następny dzień. Podczas wspinaczki trzeba żyć chwilą.

Obozowaliśmy w małej ziemnej niszy w stromym wąwozie, które znalazł Kilarion, kiedy wysforował się przed wszystkich. Nagie zbocze Kosa Saag wznosiło się prawie pionowo szeregiem ostrych występów, znikając wysoko w ciemności. Na tych skalnych półkach zobaczyliśmy owłosione twarze gnomów, jasnookich małp, które wyśmiewały się z nas i ciskały garściami kamyków. Nie zwracaliśmy na nie uwagi.

Po drugiej stronie w niezmierzonej pustce migotały światła odległych wiosek. Skrajem obozowiska biegł sięgający do kolan skalny kołnierz, który stanowił rodzaj naturalnej bariery. Za nią była już tylko czerń. W rogu wąwozu płynął wartki strumień. Rosło nad nim kilka dziwnych drzew. Miały spiralne pnie, skręcone jak śruba, i sztywne, kanciaste liście. Z gałęzi zwisały wielkie, ciężkie, czerwonawe owoce. Były długie i pełne jak piersi karmiących matek, z małymi wypukłościami przypominającymi sutki. Gdzieniegdzie wyrastały niewielkie kępki fioletowawej trawy o ostrych źdźbłach.

Thuiman, Kilarion i Galii znaleźli parę kawałków suchego drewna i rozniecili ognisko. Reszta przygotowała miejsca do spania. Byliśmy wygłodniali, gdyż nie chcieliśmy w krainie duchów robić południowej przerwy na posiłek. Wyjęliśmy ser, suszone mięso i kilka dzbanków wina. Zobaczyłem, że Marsiel z Domu Ogrodników zerka z zainteresowaniem na piersiaste owoce.

— Jak sądzisz? Można jej jeść? — zawołałem do niej.

— Kto wie? Nigdy takich nie widziałam.

Zerwała jeden, zważyła w dłoni, ścisnęła i przecięła paznokciem lśniąca skórkę. Wyciekł czerwonawy sok. Wzruszyła ramionami. Przerzucając owoc z ręki do ręki, spojrzała na nas.

— Ktoś chce to spróbować? Spojrzeliśmy na siebie niezdecydowani.

Ostrzegano nas w trakcie szkolenia, że zapasów starczy nam tylko na kilka tygodni, a potem będziemy musieli sami zdobywać pożywienie. Pogodziliśmy się z koniecznością jedzenia nie znanych rzeczy. Jak mieliśmy jednak stwierdzić, które są jadalne, a które trujące?

— Daj mi to, Marsiel. Spróbuję — powiedział Traiben.

— Nie — zaprotestowałem od razu — zaczekaj. Nie rób tego, Traibenie.

— Ktoś musi — stwierdził. — Może ty chcesz?

— Cóż…

— Więc ja to zrobię.

— Boisz się, Poilarze? — zawołał Muurmut. — Czego? To tylko owoc!

I roześmiał się. Nie zaproponował jednak, że sam go spróbuje.

Stanąłem przed dylematem. Nie chciałem, żeby mój najlepszy przyjaciel zjadł trujący owoc i padł martwy na moich oczach. Sam jednak bałem się go ugryźć. Podobnie jak pozostali. Chcieliśmy żyć. Była to normalna ostrożność. Ale Traiben miał rację: ktoś musi spróbować. Skoro ja nie wyraziłem na to ochoty, on się odważył. Między ostrożnością a strachem jest cienka linia i właśnie wtedy ją przekroczyłem. Nie pamiętałem, żebym kiedykolwiek przedtem zachował się tak tchórzliwie.

Chory ze wstydu, obserwowałem, jak Traiben rozdziela owoc w miejscu, gdzie nacięła go Marsiel. Ugryzł kawałek pomarańczowego miąższu i przełknął bez wahania.

— Słodkie — stwierdził. — Dobre. Bardzo dobre. Wziął drugi kęs, potem trzeci i z zadowoleniem pokiwał głową.

— Daj mi trochę — poprosił Kilarion.

— I mnie — powiedział Thuiman.

— Nie, zaczekajcie! — krzyknąłem. — Skąd wiecie, że owoc jest bezpieczny? Przypuśćmy, że trucizna działa po godzinie albo dwóch? Musimy zaczekać, co będzie z Traibenem. Jeśli rano będzie się czuł dobrze, zjemy je na śniadanie.

Było trochę sarkania, ale wszyscy zgodzili się, że mówię rozsądnie.

Podszedłem do Traibena.

— To było szaleństwo. A gdybyś umarł na miejscu?

— Wtedy byłbym martwy. Ale nie jestem, prawda? I teraz zyskamy pewność, że owoc nadaje się do jedzenia, co może nam się przydać w dalszej podróży.

— Ale mogłeś umrzeć.

Rzucił mi wyrozumiałe spojrzenie, jakbym był chorowitym dzieckiem, którym trzeba się opiekować podczas ataku kolki.

— A gdyby zamiast mnie Chaliza spróbowała owocu i umarła albo Thissa czy Jaif? Byłoby lepiej?

— Dla ciebie tak.

— Dla mnie tak. Ale stanowimy grupę, Poilarze. Jesteśmy Czterdziestką. I mimo niebezpieczeństwa musimy na zmianę próbować nie znanych rzeczy, bo inaczej umrzemy z głodu. Wiesz, dlaczego to zrobiłem? Bo na mnie wypadła kolej. Spełniłem obowiązek i może minie dużo czasu, zanim znowu będę musiał zaryzykować, z czego jestem bardzo zadowolony. Gdybym się teraz wymigał, jak mógłbym oczekiwać, że inni podejmą za mnie ryzyko? Musimy myśleć o całej Czterdziestce, Poilarze, a nie tylko o sobie.

Poczułem się podwójnie zawstydzony. Aż skręcałem się w środku.

— Byłem głupi — przyznałem. — Stanowimy jedność. Jesteśmy zdani na siebie.

— Tak.

— Szkoda, że nie wziąłem od ciebie owocu. Uśmiechnął się szeroko.

— Ja nie żałuję. Masz jeszcze przed sobą próbę. Ja swoją już przeżyłem.

Najwyraźniej był z siebie zadowolony. Rozzłościło mnie to, zważywszy na to, jak się o niego martwiłem. On jednak zaryzykował, a ja nie. Miał powód do dumy.


Zapadła noc. Ochłodziło się, więc usiedliśmy, tuląc się do siebie wokół ogniska. Gdy zostały z niego tylko żarzące się węgle, udaliśmy się na spoczynek.

— Czy to jastrząb? — zapytała nagle Tenilda.

Staliśmy przy skalnym murku. Dziewczyna wskazała w stronę przepaści. Podążyłem wzrokiem za jej ramieniem i zobaczyłem unoszącego się w powietrzu dużego ptaka Podleciał bliżej, tak że prawie mogłem go dosięgnąć. Wyraźnie się nam przyglądał.

Wyglądał odpychająco. Miał okrągłe włochate ciało wielkości dziecięcego, potężne złote szpony, jasnożółty dziób w kształcie zakrzywionego noża i ogromne czerwone oczy. Bił mocno skrzydłami dłuższymi od ramienia człowieka. Z ich końców wyrastały kolce przypominające małe kościste palce. Poczułem drażniący zapach piżma, który wydobywał się z gęstego futra. Ptak utrzymywał się w miejscu. Gdyby nie ruch skrzydeł, można by pomyśleć, że zwisa z nieba na niewidocznym sznurze.

Od czasu do czasu widywałem jastrzębie krążące wysoko nad doliną i spadające na zdobycz, ale nigdy z tak bliskiej odległości. Nie miałem jednak wątpliwości, że tym paskudnym stworzeniem jest jastrząb. Wbrew wioskowym legendom nie wydawał się dość duży, by porwać dorosłego człowieka. Mimo to wyglądał niebezpiecznie, demonicznie i złowrogo. Stałem jak wryty, wpatrując się w niego z przedziwną fascynacją. A on gapił się na mnie z wyraźną ciekawością. Może przyleciał tylko na zwiady, a nie na polowanie?

— Cofnij się, Poilarze — odezwał się za mną jakiś głos. To był Kilarion. Podniósł kamień wielkości głowy i zamierzył się, żeby rzucić w ptaka. Usłyszałem, że nuci pieśń śmierci.

— Nie — krzyknąłem. — Nie rób tego!

Puścił moje słowa mimo uszu. Przepchnął się obok, podszedł do krawędzi, zamachnął się i cisnął kamieniem z ogromną siłą. Nie uwierzyłbym, że można rzucić tak daleko tak wielkim kawałkiem skały. Kamień poleciał krótkim łukiem i z głuchym odgłosem uderzył jastrzębia w brzuch. Ptak wydał z siebie przeszywający krzyk, tak głośny, że pewnie usłyszano go w wiosce, i zniknął, pikując w dół jak martwy. Jednak gdy zerknąłem w przepaść, zobaczyłem, że ożył i odleciał w noc. Wydawało mi się, że słyszę w oddali jego wściekły skrzek.

— Zabiłem go! — krzyknął Kilarion z dumą i wykonał triumfalny taniec.

— Nie jestem pewien — stwierdziłem ponuro. — On wróci. Z innymi. Powinieneś był zostawić go w spokoju.

— To zły ptak. Plugawe, ohydne ptaszysko.

— Tak czy inaczej niepotrzebnie to zrobiłeś — powiedziałem. — Kto wie, jakie kłopoty na nas ściągnąłeś?

Kilarion odparł coś drwiąco i odszedł bardzo zadowolony z siebie. Ja jednak niepokoiłem się. Odwołałem na bok Jaifa, Galii. Katha i jeszcze dwoje innych i zaproponowałem, by tej nocy wystawić warty po dwie osoby. To był dobry pomysł. Galii i Kath czuwali jako pierwsi, a ja położyłem się spać, przykazując im, żeby mnie obudzili, kiedy przyjdzie moja kolej. Wydawało mi się, że ledwo zasnąłem, kiedy Galii potrząsnęła mną brutalnie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą płonące czerwone oczy.

W górze zataczało kręgi pięć czy sześć jastrzębi… albo, co bardziej prawdopodobne, dziesięć czy dwadzieścia. Kto miał czas liczyć? W powietrzu aż się od nich roiło. Widziałem ich oczy, ostre dzioby i szpony, słyszałem łopot skrzydeł. Zerwaliśmy się, broniąc pałkami i kamieniami przed ich wściekłym atakiem. Dwa ptaszyska siedziały Kilarionowi na ramionach — wydawało się, że rozpoznały w nim tego, który rzucił kamieniem — i raz po raz uderzały w niego pazurami, biły skrzydłami, podczas gdy on starał się chwycić je za nogi. Ruszyłem mu na pomoc. Strąciłem pałką jednego jastrzębia. Pofrunął w górę, skrzecząc jak oszalały. Krążył, próbując spaść na mnie, ale gwałtownie wymachiwałem maczugą. Tymczasem Kilarion uwolnił się od drugiego ptaka. Widziałem, jak cisnął go na ziemię i postawił mu nogę na piersi. Z drugiej strony strumienia dobiegł krzyk kobiety. W migotliwym świetle księżyca zobaczyłem, jak Traiben chwyta jeden po drugim kamienie z leżącego przed nim stosu i celnie rzuca w bestie. Zauważyłem stojącą samotnie Hendy. Z głową odrzuconą do tyłu i dziwnie błyszczącymi oczami wymachiwała pałką, choć wokół niej nie było żadnych ptaków. Kath rozniecił ogień i rozdawał płonące pochodnie dla obrony przed napastnikami.

Atak skończył się tak nagle, jak się zaczął. Jeden z jastrzębi dał sygnał do odwrotu — zgrzytliwy krzyk, który odbił się echem od Ściany, jak wysoki dźwięk galimondu — i wszystkie natychmiast odleciały z głośnym łopotem skrzydeł. Któryś porwał pęto kiełbasy leżące przy ognisku. Przez chwilę widzieliśmy całe stado na tle oblanego księżycowym światłem nieba. Został tylko ten, którego rozdeptał Kilarion. Marsiel kopnęła cielsko z okrzykiem obrzydzenia, a Thuiman zepchnął je do przepaści. W zapadłej nagle ciszy wyraźnie było słychać nasze ciężkie oddechy. Choć atak trwał krótko, zaskoczyła nas jego gwałtowność. Ściana dała nam ostrzeżenie, przedsmak czekających nas okropności.

— Są ranni? — zapytałem.

Prawie wszyscy byli mniej lub bardziej poszkodowani. Najgorzej dostało się Fesild z Winiarzy. Na zalanym krwią policzku miała długą ranę, która biegła aż do oka, i drugą, bardzo głęboką, na lewym ramieniu. Zajął się nią Kreod, jeden z trzech Uzdrowicieli. Kilarion również był mocno poturbowany, ale zbył to śmiechem. Talbol miał rozorane ramię, Gazin Żongler czerwoną sieć zadrapań na plecach, Gryncindil poszarpaną dłoń. Opatrywanie trwało do świtu. Ja sam byłem solidnie posiniaczony razami skrzydeł.

Traiben policzył nas i zameldował, że są wszyscy. Ptaszyska nikogo nie porwały. — Jedyną stratą było pęto kiełbasy. Tak więc opowieści o tym, że jastrzębie porywają nieostrożnych Pielgrzymów ze szlaku i pożerają ich w gniazdach, okazały się bajkami, co zawsze podejrzewałem. Te wstrętne bydlaki są na to za małe. Spodziewałem się jednak, że będziemy mieli z nimi jeszcze do czynienia w wyższych partiach góry.

Gdy naniebie pojawiło się czerwone światło Marilemmy, Kilarion ukucnął obok mnie i stwierdził niezwykle spokojnym tonem:

— Głupio zrobiłem, że rzuciłem kamieniem, prawda, Poilarze?

— Tak. Istotnie. Od razu ci to powiedziałem.

— Gdy zobaczyłem tego jastrzębia wiszącego w powietrzu, poczułem nienawiść. Chciałem go zabić, bo był taki paskudny.

— Dziwne, że jeszcze żyjesz, skoro masz ochotę zabijać wszystko, co jest brzydkie, Kilarionie. A może nigdy nie widziałeś siebie w lustrze?

— Nie wyśmiewaj się ze mnie. — Nadal mówił łagodnie. — Uważam, że to było głupie z mojej strony. Powinienem był ciebie posłuchać.

— Tak. Powinieneś.

— Zdaje się, że zawsze wszystko przewidujesz. Wiedziałeś, że jeśli uderzę tego jastrzębia, wróci z innymi i zaatakuje nas.

— Podejrzewałem, że tak może się stać.

— A wcześniej pogoniłeś mnie, kiedy chciałem zostać i zrobić Zmiany z tą dziewczyną-duchem. Wtedy także miałeś rację. Gdybym z nią poszedł, sam zostałbym duchem. Byłem za głupi, żeby to samemu zrozumieć.

Wpatrywał się ponuro w ziemię, rozgarniając palcem kamyki. Nigdy nie widziałem go tak przygnębionego. To był inny Kilarion: zatroskany, pogrążony w myślach.

Uśmiechnąłem się.

— Nie bądź dla siebie taki surowy, Kilarionie. Po prostu staraj się pomyśleć, zanim zaczniesz działać, zgoda? Unikniesz wielu kłopotów, jeśli nabierzesz takiego zwyczaju.

Nadal miał spuszczony wzrok i bawił się kamykami.

— Wiesz, byłem pewien, że ty zostaniesz przywódcą naszej Czterdziestki — stwierdził ze smutkiem. — Jestem najsilniejszy, najwytrzymalszy i umiem budować różne rzeczy, ale nie jestem dość bystry, by dowodzić, prawda? Przywództwo musi należeć do kogoś takiego jak ty. Traiben jest nawet bystrzejszy od ciebie, ale nie jest przywódcą. Ani Muurmut, choć się za niego uważa. Od tej pory będę cię we wszystkim słuchał. A jeśli zobaczysz, że robię coś głupiego, powiedz mi cicho do ucha: „jastrzębie, Kilarionie” albo: „duchy”, żeby mi przypomnieć. Zrobisz to dla mnie, Poilarze?

— Oczywiście, jeśli tego chcesz.

Spojrzał na mnie. W jego oczach dostrzegłem niemal uwielbienie. To było krepujące. Uśmiechnąłem się szeroko, poklepałem go po ramieniu i powiedziałem, że bardzo go potrzebujemy. W głębi duszy czułem ulgę. Człowiek, który się przyznaje do swojej głupoty, jest znacznie mniej niebezpieczny dla swoich towarzyszy. Może wbrew moim obawom Kilarion nie sprawi wielu kłopotów? Przynajmniej przez jakiś czas będę miał na niego wpływ, i będę mógł bronić wszystkich przed skutkami jego bezrozumności.


Umyliśmy się w zimnym strumyku i zjedliśmy śniadanie składające się z chleba i księżycowego mleka. Trzeba było pomagać najmocniej poranionym przez jastrzębie. Ponieważ Traiben nie umarł w nocy ani nie narzekał na samopoczucie, zjedliśmy trochę owoców — były zimne, słodkie i delikatne — po czym zapakowaliśmy do plecaków tyle, ile się zmieściło. Następnie zwinęliśmy obóz.

Jar okazał się węższy w górnej części i po kolejnych stu krokach skończył się niespodziewanie nagą pionową skałą. Kilarion, który nie dotarł tutaj, kiedy poprzedniego wieczoru znalazł to miejsce, był na siebie wściekły. Pluł, skakał i tupał jak pogryziony przez rój palibozów.

— Zaczekajcie — powiedział. — Wszyscy tutaj zaczekajcie. I pobiegł w stronę wejścia do wąwozu, zrzucając po drodze plecak.

Zobaczyłem go parę minut później, jak spogląda w dół i kiwa na nas z jednego z wąskich występów, z których o zmierzchu wyśmiewały się z nas małpy. Znalazł ścieżkę. Zawróciliśmy i poszliśmy jego śladami. Czekał na początku skalnego rumowiska, które prowadziło w dół zamiast w górę. Jaki impuls kazał mu wybrać tę drogę? Wyglądała zniechęcająco. Okazała się jednak właściwa. Kilarion promieniał z zadowolenia, pokazując, jak okrążyć mały komin wytyczający początek trasy. Spojrzał na mnie, szukając aprobaty, jakby mówił: „Widzisz? A widzisz? Jestem mimo wszystko dobry!” — Skinąłem mu głową. Zasłużył sobie na pochwałę.

Małpy pojawiły się koło południa. Pędziły mocno zerodowanymi różowymi półkami skalnymi tuż nad naszym szlakiem. Jedną ręką chwytały się skał i wychylały mocno, trajkocząc szyderczo lub obrzucając nas kamieniami, a nawet własnymi jasno-żółtymi odchodami. Jeden z takich pocisków trafił Kilariona w ramię rozorane szponami jastrzębi. Kilarion wydał z siebie ryk wściekłości, chwycił ostry odłamek skały i zamachnął się. Zatrzymał się jednak w pół ruchu i spojrzał na mnie z głupim uśmiechem, jakby pytał o pozwolenie.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Rzucił kamieniem, lecz chybił. Małpa zaśmiała się dziko i obsypała go garścią żwiru. Kilarion syknął, zaklął i rzucił następnym, równie niecelnie jak poprzednio. Po jakimś czasie małpy straciły zainteresowanie nami i już więcej ich nie zobaczyliśmy tego ranka.

Ścieżka skończyła się. Musieliśmy sami wyszukiwać drogę. Wdrapywaliśmy się na poszarpane rumowiska kamiennych bloków dwa razy wyższych od człowieka, przypominających schody dla gigantów. Trzeba było wspinać się na nie za pomocą lin i haków. Czasami przechodziliśmy przez połacie ostrego rumoszu skalnego. Widziałem, jak Traiben męczy się i sapie, pokonując zdradzieckie osypisko. Raz upadł, a ja przystanąłem obok niego, pomogłem mu wstać i zaczekałem, aż odzyska oddech. Prowadziłem go do chwili, kiedy mógł iść o własnych siłach.

Przeważnie jednak wspinaczka była łatwiejsza niż się spodziewaliśmy, ponieważ to, co z dołu wyglądało jak pionowa ściana, okazywało się w rzeczywistości serią szerokich kamiennych płyt, które wprawdzie wznosiły się stromo, ale nie tak ostro, jak się wydawało z daleka. Poszczególne płyty pokonywaliśmy wytężonym marszem.

Nie chcę, byście myśleli, że nie sprawiało nam to trudności. Szlak, którym mogliśmy się posuwać naprzód nie używając lin, stanowiła zerodowana skała, krucha i żwirowata podobnie jak cała powierzchnia Kosa Saag, tak że ciągle ślizgaliśmy się i potykaliśmy, ryzykując skręceniem kostek. Dźwigaliśmy ciężkie plecaki, a słońce świeciło mocno. Gorący blask Ekmeliosa oślepiał, palił twarze i karki i zamieniał skalne płyty w lśniące lustra. Smażyliśmy się w żarze, zamiast dusić się jak na nizinie. Przyzwyczailiśmy się do innego rodzaju upału i tęskniliśmy za nim. Tutaj nie było ciepłej gęstej mgły, która chroniłaby nas przed furią białego słońca, żadnych łagodnych wilgotnych mgieł. Parny świat naszej wioski został daleko w dole.

Powietrze było na tej wysokości przejrzyste, lecz mniej ożywcze: suche, ostre, rzadkie. Musieliśmy oddychać dwa razy głębiej niż zwykle, żeby napełnić płuca. Bolały nas głowy, a gardła i nosy mieliśmy wysuszone i podrażnione. Stopniowo przyzwyczajaliśmy się do rozrzedzonego powietrza. Czułem zachodzące we mnie drobne zmiany: wydłużanie się przerw między oddechami, zwiększenie pojemności płuc, żywsze krążenie krwi. Skutecznie przystosowywałem się do nowego otoczenia. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak upajające jest powietrze na nizinach. Było jak mocne wino w porównaniu z ostrym powietrzem górskim.

Z kolei woda była tutaj znacznie czyściejsza i lepsza niż w wiosce. Zawsze chłodna i świeża, miała magiczną klarowność. Niestety, na zboczach rzadko trafiały się strumienie i źródełka. Gdy je znajdowaliśmy, zrzucaliśmy plecaki i piliśmy łapczywie. Na koniec napełnialiśmy bukłaki, bo nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy napotykamy następny zdrój.

Już nie widzieliśmy rodzinnych stron. Wszystko w dole spowijała gęsta biała mgła, jakby ktoś przykrył naszą dolinę białym futrem. Od czasu do czasu pokrywa rozrywała się, dając nam na chwilę widok na zieleń, ale nie mogliśmy rozpoznać żadnych szczegółów. Szliśmy wciąż w górę i w górę.

Kosa Saag była całym naszym wszechświatem. Przekonaliśmy się, że Ściana nie jest jedną górą, lecz wieloma górami, morzem gór a każda wyrasta z grzbietów innych, podobnie jak fale na wzburzonych wodach. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie znajduje się wierzchołek. Czasami wydawało się, że już doszliśmy do najwyższego punktu, gdyż widzieliśmy nad nim czyste niebo. Myliliśmy się jednak, ponieważ zawsze okazywało się, że dalej wznoszą się kolejne wierzchołki. Spoglądając w górę, widzieliśmy tylko nieskończoną gmatwaninę różowych skał: iglic, półek, ścian, kominów. Wyglądały jak schody do Nieba. Nie było żadnego wierzchołka, tylko nie kończąca się góra, na którą wspinaliśmy się jak cierpliwe mrówki.

Загрузка...