15

Tej nocy obozowaliśmy na łące ostrej czerwonej trawy tuż pod górą wybraną przez Muurmuta i kiedy leżałem w półśnie obok Hendy, miałem wizję bogów w wielkim pałacu na Wierzchołku. Oto co zobaczyłem:

Wspiąłem się samotnie na szczyt góry przez krainę lodu, wirujących ostrych płatków śniegu i silnych wiatrów smagających jak ogniste bicze. Potykając się, dotarłem na pół żywy do cudownego królestwa złotego światła, gdzie wiał łagodny wietrzyk, a powietrze było słodkie jak wino. Zobaczyłem kryształowe kolumny pałacu, spacerujących po nim bogów ubranych w szkarłatne szaty i noszących wysokie, wąskie korony ze złota. Stał tam Kreshe Stwórca, jaśniejąca istota, ani mężczyzna ani kobieta, choć zawsze myślałem o nim jako o mężczyźnie. Z dłoni tego wielkiego boga, które były długie, wąskie i tak piękne, że zapłakałem na ich widok, emanowały strumienie jasnego światła, wznosząc się w powietrze, wyginając w łuk i obejmując cały Świat, jak nici najczystszego złota łączące wszystkie rzeczy. Obok z pucharem pieniącego się napoju w dłoni stał wesoły Thig o promiennej twarzy, który nadał formę bezkształtnemu światu stworzonemu przez Kreshe. Thig jaśniał jak słońce. Wino nalewał mu do pucharu srogi Sandu Sando Mściciel, ciemniejszy niż bezksiężycowa noc, o groźnej twarzy i rękach jak sztylety. Gdy roześmiał się z jakiegoś żartu Thiga, jego głos przeciął powietrze jak topór.

Zobaczyłem też dwoje pięknych młodych kochanków robiących Zmiany i od razu wiedziałem, że to Selemoy, który rządzi Słońcami, i Niri-Sellin, bogini Księżyców. Obejmowali się tak, że jego światło padało na nią, a jej na niego. Niedaleko nich siedziało Troje Niemowląt, tłustych, nagich i szczęśliwych, z zielonymi gwiezdnymi kamieniami w pępkach. Dostrzegłem również Yeegę, który przynosi deszcz, i Lasht, która pilnuje, żeby owoce dojrzewały na gałęziach, a także Septa, który daje gwiazdom blask. Wszyscy śmiali się i żartowali jak szczęśliwi członkowie Domu, którzy zebrali się w Dniu Nadania Imienia, albo jak starzy przyjaciele świętujący jakieś wielkie wydarzenie. Byli tam też inni bogowie, których nie mogłem rozpoznać, ale emanowało z nich takie piękno i doskonałość pod każdym względem, że zapłakałem z czystej radości, gdyż wizja świadczyła o tym, że Świat naprawdę ma sens i cel, że bogowie istnieją i że są dobrzy, a wszystkie rzeczy, choćby nie wiem jak złe i straszne, skupiają się na tym złotym Wierzchołku Kosa Saag, gdzie cudowne istoty prowadzą wspaniałe życie, zaś odblask tych cudów pada na niższe rejony świata i na takie skromne stworzenia jak my. Od czasu do czasu w to wątpiłem. Teraz jednak poczułem w sobie obecność łaski bożej i wszystkie wątpliwości się rozwiały. Co innego mogłem robić, jak płakać z wdzięczności i zachwytu?

— Poilarze? — odezwała się Hendy. — Poilarze, co się stało? Dlaczego szlochasz?

Zamrugałem oczami, otworzyłem usta i przez chwilę nie mogłem wydusić słowa. Potem wyjaśniłem jej, że miałem wizje bogów i płacze ze szczęścia. O tej porze nocy nie było na niebie żadnych księżyców i ledwo mogłem dojrzeć jej twarz. Usłyszałem jednak, że łapie gwałtownie oddech, jakbym powiedział coś niewłaściwego i zrobił jej przykrość. Zaniepokoiłem się trochę, ale wizja nadal przepełniała mnie tak, że nie mogłem myśleć o innych rzeczach. Opowiedziałem trochę z tego, co widziałem, choć nie potrafiłem oddać wszystkich wspaniałości. Hendy słuchała bez słowa. A kiedy skończyłem, westchnęła:

— Jak ci zazdroszczę, Poilarze!

— Zazdrościsz? Czego?

— Że masz takie piękne sny.

— Nie wszystkie są takie.

— Ale przynajmniej jeden. Ja nigdy nie miałam takiego, Poilarze. — Drżała, choć noc była ciepła. Objąłem ją ramieniem. — Często boję się zasnąć, bo moje sny są takie przerażające.

— Nie, Hendy. Nie. Nie.

Tuliłem ją. Jej ból stał się moim bólem, a radość, którą przyniósł mi sen, zgasła. Czułem się winny, że wprawiłem ją w smutny nastrój, próbując się podzielić z nią swoim przeżyciem. Nie powiedziałem jednak tego, wiedząc, że tylko poczuje się gorzej. Stopniowo uspokoiła się, przytuliła mocno do mnie i szepnęła:

— Przepraszam, Poilarze. Opowiedz mi, co jeszcze widziałeś.

— Już więcej nie pamiętam.

— Ale wszystko było takie piękne i wspaniałe?

— Tak. — Nie chciałem kłamać.

— Nawet Mściciel?

— Tak, nawet on. Choć wyglądał strasznie, nie tak, jak na obrazach. Chociaż przerażający, był piękny, gdyż oni wszyscy są bogami, tworzą harmonijną jedność.

Mógłbym jeszcze dalej o tym mówić, bo chociaż wizja zbladła, uczucia, jakie we mnie wzbudziła, nadal we mnie żyły. Bałem się jednak znowu ją urazić.

Po chwili odezwała się, zwracając się nie tyle do mnie, co swoim zwyczajem w przestrzeń.

— Mam ci opowiedzieć sen, który kiedyś miałam?

— Oczywiście, jeśli chcesz.

— Tak. Tak. — Hendy umilkła, jakby zbierała myśli. — To było dawno temu, kiedy jeszcze mieszkałam w Tipkeyn. Śniło mi się, że nie żyję. Wiesz, jak wyglądała śmierć, Poilarze? Jakbym znajdowała się w skrzyni wielkości dokładnie mojego ciała. Zachowałam jednak świadomość. Wszystko odbierałam, mogłam myśleć, czuć. Wydawało mi się, że oddycham. Nadal byłam Hendy. Zupełnie jakbym żyła. Ale leżałam w tej skrzyni i nie mogłam się z niej wydostać. I wiedziałam, że zostanę w niej na zawsze, ponieważ śmierć nigdy się nie kończy. Leżeć tak przez całą wieczność, myśleć, myśleć, nie móc się ruszyć, podrapać, kiedy swędzi. Powietrze jest zawsze stęchłe i cuchnące, ciemność spowija jak ciasny pas uciskający pierś. Uwięziona w skrzyni. Na zawsze. Myśleć. Nie móc przestać myśleć. Przypominać sobie, przeżywać wciąż te same rzeczy, niczego nowego, bo co nowego może się wydarzyć, kiedy się jest zamkniętym w ciemnej skrzyni? Powiedziałam sobie, że uduszę się, kiedy powietrze się skończy, a potem uświadomiłam sobie, że powietrze wprawdzie się skończy, lecz ja nadal będę walczyć o oddech, czując, że zaraz umrę, ale przecież nie mogłam umrzeć, ponieważ już byłam martwa. I będę krzyczeć, choć nikt nie usłyszy.

Wyrzucała z siebie słowa głosem zachrypniętym od emocji. Zaczęła drżeć.

Ścisnąłem jej dłonie.

— Zaczekaj, Hendy… powoli, weź oddech… Ale nie można było jej powstrzymać.

— Dusiłam się własnym smrodem. Dławiłam. Swędziały mnie stopy, drętwiały plecy, ale skrzynia była dokładnie moich rozmiarów, wiec nie mogłam się poruszyć. Nawet palcem. Musiałam tylko leżeć, leżeć i leżeć. Na zawsze, żadnej ucieczki, przez całą wieczność. Hendy na zawsze w skrzyni, walcząca o każdy oddech. Wiedziałam we śnie, że tak będzie, kiedy umrę, że wszystkich to czeka. Właśnie to oznacza być martwym. Każdy leży sam, całkowicie świadomy, ciało uwięzione, ale umysł wciąż żywy, i nienawiść, żadnej ucieczki, nigdy, żadnego kresu. Czas spędzony w skrzyni jest tysiąc razy dłuższy od czasu życia, milion razy, nigdy się nie kończy, nigdy… nigdy… nigdy…

— Hendy!

Przytuliłem ją mocno i zamknąłem usta pocałunkiem, żeby powstrzymać potok strasznych słów, a ona trzęsła się w moich ramionach jak gałązka w wartkim strumieniu uwięziona jednym końcem między dwoma kamieniami. Dopiero kiedy przestała drżeć, oderwałem usta od jej ust.

— Przepraszam — szepnęła. Unikała mojego wzroku. — Pewnie myślisz, że jestem szalona, skoro mówię takie rzeczy.

— Nie. Nie. To był tylko sen.

— Miałam go wiele razy. Dziesiątki razy. Setki. Ciągle wraca. Zawsze boję się zasnąć.

— Miałaś go na Kosa Saag?

— Dwa razy.

Spojrzałem w wygwieżdżone niebo. Mieć takie sny tutaj, w siedzibie bogów, co to może znaczyć? Ja śniłem o wspaniałościach, ona o śmierci, która wcale nie była śmiercią, lecz nie kończącą się torturą.

Jej sen zatrwożył mnie. Nigdy nie słyszałem czegoś tak przerażającego, tak ponurego. Nieczęsto myślałem o śmierci, ale zawsze sądziłem, że to po prostu koniec życia, ciemność, cisza, powrót materii do ziemi, z której pochodzimy. Traiben i ja czasami rozmawialiśmy o tym, kiedy byliśmy młodzi. Obaj uważaliśmy, że świadomość gaśnie jak świeca. Człowiek żyje cztery dziesiątki lat albo jeszcze kilka dziesiątków więcej, jeśli bogowie dadzą mu przywilej podwójnego życia, a potem odchodzi i to wszystko. Ale ta straszna wizja Hendy, ta katastroficzna fantazja o wiecznej męce, wstrząsnęła mną jak nigdy. Leżałem rozbudzony przez wiele godzin, bojąc się, że jeśli zasnę, przyśni mi się koszmar Hendy. Po pewnym czasie zmorzył mnie sen i nie śniło mi się nic, co pamiętałbym następnego dnia. Jednak kiedy się obudziłem, w pamięci została mi nie wspaniałość boskiej wizji, lecz sen, który opowiedziała mi Hendy.

Szedłem tego dnia jak szaleniec, niemal biegnąc po wznoszącej się w górę łące do miejsca, gdzie zaczynały się nagie czerwone skały, i dalej zboczem do przełęczy. Pozostali musieli mocno się wysilać, żeby za mną nadążyć, lecz szybko zostali w tyle. Kiedy dotarłem do siodła, zobaczyłem z drugiej strony następny poziom Kosa Saag. Magia nieba Muurmuta może i była oszustwem, ale zaprowadziła nas na szlak. Zaczekałem na resztę. Zatrzymaliśmy się i otworzyliśmy ostatnie wino zabrane z domu. Podawaliśmy sobie bukłak, a na każdego przypadło zaledwie kilka kropel. Wzniosłem toast za Muurmuta. Niech pławi się w chwale. Co to miało dla mnie za znaczenie? Znowu mieliśmy iść w górę.

— Muurmut! — krzyczeli wszyscy. — Muurmut, Muurmut, Muurmut!

Szczerzył się jak głupiec, którym zresztą był. Najważniejsze, że znowu znaleźliśmy się na właściwym szlaku. Bogowie czekali na nas na Wierzchołku w pałacu z kryształowymi kolumnami. Albo tak sobie wmawiałem w nadziei, że usunę z pamięci wizję ciemności, strachu i wieczności spędzonej w skrzyni o wymiarach nie większych niż moje ciało.

Wkroczyliśmy w zupełnie nowy świat, w nagą, niedostępną krainę czerwonych skał wyżłobionych w miriady fantastycznych form, z jaskiniami, kuluarami i pociętymi rysami iglicami. Bezchmurne niebo miało dziwny, intensywnie niebieski kolor. Skalnymi korytami płynęły małe potoki. Po ostrych i mroźnych wiatrach, które hulały niżej, powietrze było zaskakująco ciepłe i łagodne, ale już dawno zrezygnowaliśmy z prób zrozumienia rytmów pogody i klimatu Kosa Saag. Znaleźliśmy się w innym świecie.

Góra wznosiła się przed nami serią szerokich płaskich stopni. Wydawało się, że wystarczy postawić stopę na pierwszym stopniu, a będziemy tylko szli i szli aż na sam szczyt. Czułem jednak, że kiedy dotrzemy do pierwszej z tych wielkich kamiennych półek, przekonamy się, że w stosunku do nich jesteśmy nie więksi od ziarenek piasku i że wspinaczka nie będzie taka łatwa.

Zarządziłem postój i kazałem zgromadzić zapasy żywności i wodę, gdyż przed nami rozciągała się sucha, surowa kraina. Sam ruszyłem dalej na rekonesans, zabierając do towarzystwa Traibena. Po drodze niewiele się odzywałem, a kiedy Traiben coś do mnie mówił, odpowiadałem półsłówkami.

— Jak na kogoś, kto wziął sobie nową kochankę, jesteś w bardzo ponurym nastroju — stwierdził po chwili.

— Tak — przyznałem. — Istotnie.

— Czasami tak bywa, kiedy spełnia się jakieś dręczące pragnienie i okazuje się, że rzeczywistość nie dorównuje…

— Nie — przerwałem mu ostro. — Co możesz o tym wiedzieć? Nie o to chodzi!

— Cóż — powiedział Traiben. — Myliłem się. Przepraszam, Poilarze.

Teraz on milczał. Szliśmy przez cały ranek jak dwaj obcy maszerujący obok siebie tą samą ścieżką. Na niebie świeciły oba słońca. W rzadkim powietrzu tej wysoko położonej krainy biały Ekmelios prażył bezlitośnie. Nawet odległa czerwona kula Marilemmy wydawała się zalewać nas żarem. Spieczony słońcem teren zaczął się wznosić stromo. Poczułem dziwną emanację z pierwszego poziomu schodkowej góry, osobliwe zaproszenie, jakby głęboki senny głos mówił: „Tak, to jest ta droga, chodźcie do mnie, chodźcie, chodźcie.”

Zawstydzony, że odezwałem się do Traibena tak szorstko, przerwałem milczenie.

— Jestem w ponurym nastroju z powodu snu, który Hendy opowiedziała mi kilka dni temu w dolinie. Nadal wisi nade mną jego cień.

I zrelacjonowałem go Traibenowi. Znowu drżałem z przerażenia, ale Traiben tylko wzruszył ramionami.

— Biedna kobieta — stwierdził, jakby to nie zrobiło na nim większego wrażenia. — Co za fantastyczne i mroczne myśli krążą jej po głowie.

— A jeśli to nie jest fantazja? Jeśli rzeczywiście coś takiego dzieje się z nami po śmierci?

Roześmiał się.

— Po śmierci nie ma nic, Poilarze. Nic.

— Skąd możesz być tego pewien?

— Rozmawialiśmy o tym, kiedy byliśmy dziećmi, pamiętasz? Czy świeca pali się, kiedy ją zgasisz?

— Nie jesteśmy świecami, Traibenie.

— To jest to samo. Odchodzimy i wszystko się kończy.

— A jeśli nie?

Znowu wzruszył ramionami. Widziałem, że sen Hendy nie przeraził go ani trochę. Albo Traiben zadawał sobie wiele trudu, żeby to ukryć. Może Hendy stanowiła dla niego drażliwy temat. Zdarzało się już, że nową kobietę uważał za zagrożenie naszej przyjaźni.

Góra wciąż zdawała się wzywać. „Chodźcie… chodźcie… chodźcie… „Co to mogło być?

Wahałem się jednak, czy spytać Traibena, czy słyszy to samo wołanie. Obawiałem się, że pomyśli, iż mam halucynacje. Tego dnia stosunki między nami były napięte, a nasze dusze bardziej od siebie oddalone niż kiedykolwiek przedtem.

Chcąc trochę poprawić nastrój, zacząłem opowiadać mu własny sen o złotych i promiennych bogach w cudownym oświetlonym przez słońce pałacu na szczycie Ściany. Ale Traiben ledwo mnie słuchał. Rozglądał się, podnosił kamienie, rzucał je w powietrze, osłaniał oczy i patrzył w dal.

— Nudzę cię? — zapytałem w połowie opowiadania.

— To miły sen, Poilarze. Naprawdę bardzo ładny.

— Ale trochę naiwny.

— Nie. Nie. To piękna wizja.

— Tak, wizja. A sen Hendy to zwykły koszmar. Obie te rzeczy nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, prawda?

— Kto to może stwierdzić? Nie będziemy wiedzieli, jaka jest śmierć, dopóki nie umrzemy. Podobnie jąknie dowiemy siejący są bogowie, dopóki nie dotrzemy na Wierzchołek.

— Wolę myśleć, że bogowie są tacy, jakich widziałem w swoim śnie. Może oni sami zesłali mi ten sen, by nas ponaglić, skłonić do wytrwałego marszu?

Traiben obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem.

— Mówisz, że to przesłanie? Cóż, możliwe. — Po chwili dodał: — Wierze raczej w twój sen niż w koszmar Hendy. Ale nie będziemy wiedzieli, póki się sami nie dowiemy. Kiedyś miałem sen zupełnie inny niż twój. Opowiadałem ci go, Poilarze? Bluźnierczy sen, naprawdę okropny, prawdziwy koszmar. Śniłem, że dotarłem na Wierzchołek i zobaczyłem bogów, ale były to wstrętne, zezwierzęcone istoty, zepsute, śliniące się bestie, przy których Stopnieni są piękni. I dlatego żaden Pielgrzym, który dotarł na Wierzchołek i wrócił, nie chce mówić o tym, co widział. Nie może wyjawić przerażającej prawdy o bogach, którym oddajemy cześć. — Roześmiał się typowym dla siebie śmieszkiem, który znałem tak dobrze i który miał być niedbałym skwitowaniem czegoś, co w rzeczywistości nie było dla niego obojętne. — A jeśli już mówimy o przesłaniach, słyszałeś coś?

— Wezwanie… ponaglenie z gór?

— Wiec ty też to słyszysz!

— Tak jak ty.

— Od pewnego czasu. Wewnętrzny głos, nakazujący, żebym szedł dalej.

— Tak. Dokładnie tak. Myślisz, że to głos bogów mówiący, że jesteśmy na właściwym szlaku?

— Dzisiaj tylko bogowie ci w głowie, Poilarze. Kto wie, co to zawołanie? Bogowie… demony… Stopieni… inne Królestwo?

— Powinniśmy zawrócić. Dowiedzieć się, czy inni również to słyszeli. Zwołać naradę i omówić dalsze plany.

— Tak — przyznał. — To dobry pomysł.

Wracaliśmy pośpiesznie tym samym kamienistym szlakiem. Z każdym krokiem głos stawał się cichszy. To samo stwierdził Traiben. W pobliżu obozu w ogóle już go nie słyszeliśmy.


Podczas mojej nieobecności w obozie zjawił się bardzo dziwny nieznajomy.

Pielgrzymi otaczali go ciasnym kręgiem, jakby rywalizując o lepsze miejsce. Tylko Thissa stała z boku zamyślona po swojemu, obserwując go posępnie. Obcy przerastał wszystkich o dwie głowy. Był wyższy nawet od Muurmuta i Kilariona. Wyglądało na to, że żartuje i śmieje się z nimi, a oni chłoną każde jego słowo. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest łysy, ale kiedy się poruszył, zobaczyłem, że ma włosy tylko po jednej stronie głowy, bardzo dziwne, białe jak górska mgła i grube jak postronki zwisające długimi pasmami prawie do pasa. Był chudy i żylasty, dosłownie pozbawiony ciała, tak że kości odznaczały się pod napiętą, pokrytą plamami skórą, czarną jak noc w niektórych miejscach i lśniąco białą w innych. Plecy, choć szerokie, miał dziwnie wykrzywione i przygarbione, jakby przerwał w połowie jakąś transformację. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że jest kaleką jak ja, lecz w znacznie bardziej przerażającym stopniu, gdyż jego lewa noga była dużo dłuższa od prawej i wygięta w bok jak ostrze kosy. Jedno biodro znajdowało się wyżej, przesunięte pod kątem w stosunku do drugiego, przez co noga sterczała w bok w taki dziwny sposób.

Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się szeroko. W każdym razie to miał być uśmiech, ale przypominał raczej zimny, niewesoły, demoniczny, dwulicowy grymas. Z jednej strony obnażał poczerniałe pniaki, a z drugiej robił groźną minę. Lewe oko miało inny kolor niż prawe, oba były bardzo małe i błyszczące, ale zdawało się, że płonący za nimi ogień dogasa. Lewa strona twarzy była ściągnięta i zniekształcona jak u Min, ale to, co się przydarzyło Min, nie mogło się równać z okaleczeniami tego człowieka. Z pewnością zetknął się kiedyś z ogniem zmian, ale podczas gdy Min po wyjściu z jaskini Źródła wyglądała jak Stopiona, ten dziwny mężczyzna wyglądał jak przypieczony, wypalony do niezbędnego minimum.

Przez chwilę nie mogłem znaleźć słów.

Z grupy wystąpił Kath i rzucił mi chytre spojrzenie.

— Pamiętasz tego człowieka, Poilarze? — zapytał.

— Czy pamiętam? Skąd?

— Z wioski — odparł Kath.

— Nie. — Przyjrzałem się uważniej i potrząsnąłem głową. — Ani trochę.

Nieznajomy zrobił krok w moją stronę i podał rękę, pokręconą i zdeformowaną jak całe ciało.

— Mam na imię Thrance — powiedział.

Gwałtownie zaczerpnąłem oddechu, jakbym otrzymał cios w brzuch. Thrance? Thrance?

Na dźwięk tego imienia w pamięci pojawiło mi się natychmiast niezatarte wspomnienie z dzieciństwa. Miałem dwanaście lat, był Dzień Procesji i Wymarszu. Traiben i ja staliśmy na głównej platformie widokowej, czekając, aż z Chaty wyjdą nowi Pielgrzymi. Wielkie łozinowe drzwi otworzyły się i pojawili się w nich Pielgrzymi, a wśród nich Thrance. Thrance wspaniały, Thrance bez skazy, atleta nad atletami, słynny ze swoich wyczynów, mężczyzna o doskonałym ciele. Zatrzymał się tylko na chwile na progu Chaty, by się uśmiechnąć i pomachać, a potem ruszył znajomym szybkim krokiem w stronę Ściany. Jakże wspaniale wyglądał tamtego dnia, jak pięknie! Jak bóg! I to ma być Thrance? Ten tutaj?

Загрузка...