25

Oczywiście, gdy na tyle się ściemniło, że nikt nie zauważył, jak się wymyka, Traiben poszedł do starożytnego statku. Mogłem się tego spodziewać. W tej części równiny na straży stał Kilarion i Traibenowi jakoś udało się go ominąć i pognać w ciemność.

W pewnej chwili w pobliżu usłyszałem głosy, stłumiony okrzyk, odgłosy szarpaniny, skowyt bólu.

— Puść mnie, ty idioto! — wysapał ktoś. Poznałem głos Traibena.

Otworzyłem oko. Leżałem na skraju obozowiska nie do końca rozbudzony, skulony w śpiworze dla ochrony przed zimnem. Nie było ze mną kobiety. Od czasu transformacji Hendy nie spaliśmy razem ani nie robiliśmy Zmian. Nie wziąłem sobie innej.

Otrząsnąłem się szybko ze snu i w świetle księżyca zobaczyłem Traibena wijącego się w uścisku kogoś znacznie większego od niego. Zorientowałem się, że to Talbol. Pełnił wartę w tej części obozu.

— Co się dzieje? — rzuciłem szeptem. — Co robicie?

— Niech mnie puści — krzyknął Traiben zduszonym głosem.

— Cicho! Obudzicie cały obóz!

Podbiegłem do nich i uderzyłem Talbola w ramie. Traiben cofnął się kilka kroków, rzucając mu posępne spojrzenie. Talbol spoglądał na niego równie ponuro.

— Zakrada się bez słowa do obozu w środku nocy. Skąd miałem wiedzieć, że to nie jedna z tych małp?

— Czy wyglądam jak małpa? — spytał Traiben.

— Nie chciałem powiedzieć, że… — zaczai Talbol. Gestem kazałem mu się uciszyć i odesłałem do patrolowania wyznaczonego odcinka. Traiben rozmasował gardło. Byłem zły i rozbawiony jednocześnie, ale bardziej rozgniewany.

— No i co? — spytałem po chwili.

— Poszedłem tam.

— Tak. Wbrew mojemu bezpośredniemu rozkazowi. Zdumiewasz mnie, Traibenie.

— Musiałem to zobaczyć.

— Tak. Oczywiście. I co?

Zamiast odpowiedzi podał mi ciemny bezkształtny przedmiot, który trzymał w lewej ręce.

— Masz. Zobacz. To własność bogów. Statek jest ich pełen. Poilarze!

Wziąłem od niego tę rzecz. Była to skorodowana metalowa plakietka, długa na trzy palce, a szeroka na cztery. Podniosłem ją do słabego światła rzucanego przez Tibiosa i zobaczyłem, że jest na niej coś w rodzaju inskrypcji napisanej nie znanym alfabetem.

— To pismo Ziemian — powiedział Traiben. — Znalazłem to wbite do połowy w podłogę statku.

— Wiesz, co tu jest napisane?

— Skąd miałbym wiedzieć? Nie potrafię czytać ziemskiego pisma. Ale posłuchaj, Poilarze, ten statek to skarbiec pełen boskich przedmiotów. Oczywiście wszystko zniszczone, zardzewiałe i bezużyteczne. Wystarczy tam zajrzeć, żeby się zorientować, jakie to stare. Tych rzeczy musieli używać pierwsi przybysze z Ziemi! Ci, których wielbimy jako Kreshego, Thiga i…

— Przestań — przerwałem mu zirytowany. — Ziemianie byli nauczycielami, a nie bogami. Bogowie to istoty innego rodzaju niż Ziemianie czy my.

— Jak chcesz — powiedział Traiben, wzruszając ramionami. — Pójdziesz ze mną rano przeszukać statek?

— Może.

— Lepiej, żebyśmy poszli wszyscy. Ci jaskiniowcy mogą sprawić trochę kłopotów. Kiedy byłem w środku, widziałem paru czających się wokół statku. Myślę, że to jest dla nich coś w rodzaju świątyni. Po drugiej stronie wznieśli jakiś ołtarz, przed którym leżą na stosie gałązki i pomalowane kamienie. Zauważyłem, że palą przed nim małe wiązki suchej trawy i coś śpiewają.

Popatrzyłem na niego ze zdumieniem.

— Poszedłeś do nich? Mogli cię zabić!

— Nie sądzę. Bardziej się nas teraz boją niż my ich. Muszą mieć jakieś przykre doświadczenia z Pielgrzymami. Na mój widok zerwali się i uciekli. Wszedłem więc do statku, a kiedy wracałem, nie było po nich śladu. Ale… w końcu się zorientują, że nie jesteśmy dla nich zagrożeniem, i wtedy…

— Poilarze? — odezwał się nowy głos.

Obejrzałem się. To była Thissa. Nawet w nikłym świetle księżyca dostrzegłem przestrach w jej oczach. Nozdrza jej drgały, jakby wyczuwała w powietrzu zapach niebezpieczeństwa.

— O co chodzi? — zapytałem. Spojrzała niepewnie na Traibena.

— Muszę ci coś powiedzieć.

— Mów.

— Ale on…

— Możesz mówić przy Traibenie. Wiesz, że mu ufam, This-so. To jego nie dotyczy, prawda?

— Nie. Nie. — Zbliżyła się i wyciągnęła rękę, w której trzymała mały lśniący amulet. — Dotknij go — powiedziała.

Traiben mruknął coś i nachylił się z zainteresowaniem. Zirytowany odsunąłem go i dotknąłem palcem wycyzelowanego klejnotu. Jego powierzchnia była ciepła.

— Co to jest? — zapytałem.

— To talizman santanilli — wyjaśniła. — Należał do mojej matki, a wcześniej do jej matki. Zaczyna świecić, kiedy szykuje się zdrada.

— Masz na myśli, że jest to urządzenie, które potrafi wykryć…

— Nie teraz, Traibenie — przerwałem mu niecierpliwie i zwróciłem się do Thissy. — Jaka zdrada? — Już dawno temu nauczyłem się brać poważnie przeczucia Thissy. Wskazując na statek Ziemian, zapytałem: — Chodzi o nich?

— Nie sądzę. Myślę, że to jedno z nas. Ale nie jestem pewna. Czuję zdradę w powietrzu, Poilarze. To wszystko, co wiem.

— Możesz rzucić jakiś czar, żeby dowiedzieć się więcej?

— Mogę spróbować.

— Więc spróbuj.

Odeszła. Usiadłem skołatany na legowisku. Nie mogłem zasnąć, dręczony wątpliwościami. Traiben został ze mną, starając się dodać mi otuchy, dotrzymać towarzystwa. Miał dobre zamiary, ale sypał zwariowanymi domysłami, od których rozbolała mnie głowa, toteż jego obecność nie podniosła mnie na duchu, więc po jakimś czasie go odprawiłem.

Potem przyszła do mnie Hendy. Ona również miała tej nocy kłopoty z zaśnięciem.

Uklękła przy mnie i położyła kościstą, suchą i zimną dłoń na mojej. Wziąłem ją delikatnie, bojąc się ścisnąć zbyt mocno. Byłem zadowolony, że jest przy mnie, ale w głowie mi wirowało od niedawnych rewelacji. Czułem się zagubiony.

— Powinniśmy wyruszyć, kiedy wzejdzie słońce — stwierdziła. — Nie czeka nas tu nic oprócz smutku, Poilarze.

— Może tak — przyznałem. Ledwie zwróciłem uwagę na jej słowa.

— I czuje, że coś nam grozi.

— Naprawdę? Thissa powiedziała to samo. Zostałaś santanillą, Hendy? — rzuciłam obojętnie, nie patrząc na nią.

— Zawsze miałam w sobie trochę mocy — wyznała. — Ale tylko trochę.

— Tak? — mruknąłem, w dalszym ciągu nie okazując zainteresowania.

— A po transformacji stała się silniejsza.

— Thissa mówi, że szykuje się zdrada.

— Tak. Też tak myślę.

— Z czyjej strony?

— Czuję ją wszędzie wokół nas — odparła.

To prowadziło donikąd. Popadłem w ponure milczenie. Chciałem zasnąć. Ale to nie było miejsce, gdzie sen przychodzi łatwo. Nic nie mówiąc, siedzieliśmy obok siebie w ciemności. Mijały godziny. Może trochę się zdrzemnąłem. Nie czułem upływu czasu, lecz w końcu uświadomiłem sobie, że musi być późna noc, blisko świtu. Gwiazdy zmieniły położenie i wzeszedł drugi księżyc, chyba Malibos, wysyłając na Wierzchołek snopy jasnego, zimnego światła.

Nagle Hendy chwyciła mnie za nadgarstek.

— Poilarze! Poilarze, nie śpisz?

— Oczywiście, że nie.

— Spójrz tam!

— Co? Gdzie?

Zamrugałem oczami i potrząsnąłem głową. Byłem zamroczony i na pół zamarznięty.

Hendy pokazała ręką. Podążyłem za nią wzrokiem.

W lodowatym świetle Malibosa na skale pośrodku równiny rysowała się jakaś postać. To była Thissa. Lewą rękę miała uniesioną, a oba kciuki rozstawione w geście oskarżenia.

— Widzę zdrajcę! — krzyknęła wysokim, dźwięcznym głosem. Musiał się nieść z jednego krańca Wierzchołka w drugi. — Widzicie go? Wszyscy go widzicie? — I trzykrotnie gwałtownie wskazała ręką w kierunku starożytnego rozbitego statku. — Widzicie go? Widzicie go? Widzicie go?

Nic nie widziałem.

I wtedy z mroku wynurzyła się pokręcona, zdeformowana postać, kuśtykając w jej stronę w szalonym tempie. Był to mężczyzna z monstrualnie wydłużoną nogą, który mimo kalectwa biegł tak szybko, że zdawał się niemal frunąć. Thrance. Wskoczył na skałę ze zręcznością, jaką pamiętałem w czasów dzieciństwa, kiedy był mistrzem. Trzy susy i znalazł się obok niej. Usłyszałem, że Thissa tonem oskarżenia wykrzykuje jego imię. Thrance rzucił coś w odpowiedzi stłumionym, nabrzmiałym groźbą głosem. Thissa znowu zawołała jego imię. On uniósł maczugę i zadał jej cios, który rozłupałby drzewo na trzy części. Usłyszałem głuchy odgłos i zobaczyłem, że Thissa chwieje się i pada.

Przez chwilę stałem jak sparaliżowany, niezdolny się poruszyć. Na Wierzchołku zapadła grobowa cisza. W uszach miałem tylko świst wiatru.

Wreszcie zerwałem się i pobiegłem.

Thrance uciekał przede mną jak jastrząb po niebie. Ścigałem go niczym błyskawica. Pędziłem przez równinę, wokół skały, gdzie leżało ciało Thissy, obok smukłego statku trzech Ziemian. Thrance biegł w stronę ponurego wraku w drugim krańcu Wierzchołka. Wydawało mi się, że widzę czające się obok niego włochate postacie, zwierzęcych „bogów”. Czyżby uciekał do nich? Co uknuł z nimi w nocy?

Usłyszałem straszliwy ryk. Po chwili uświadomiłem sobie, że wydobywa się z mojego gardła.

Thrance był już prawie przy wraku, gdzie czekali na niego „bogowie”. Musiał pójść do nich wieczorem i umówić się, że zabiją nas podczas snu. Miał ich poprowadzić.

Odległość między nami szybko się zmniejszała. Choć był szybki, biegłem z furią Mściciela, stopami ledwo dotykając ziemi. Niespodziewanie Thrance skręcił w lewo tuż przed statkiem i popędził na jego drugą stronę. Puściłem się za nim i zobaczyłem „bogów” zebranych wokół ułożonych w stos gałązek i pomalowanych kamieni, które musiały być ich ołtarzem. Thrance wpadł między zdziczałych Ziemian, roztrącając ich, i pognał w górę po stromych skalnych stopniach.

Popełnił wielki błąd, gdyż po drugiej stronie usypiska otwierała się przepaść. Wpadł w pułapkę.

Wbiegł na szczyt, ujrzał w dole królestwo mgły i uświadomił sobie, że pod nim jest tylko wielka pustka. Przystanął, odwrócił się i, czekał, aż podejdę.

— Thrance — warknąłem. — Thrance, ty draniu!

Uśmiechał się.

Do samego końca nic się dla niego nie liczyło. Może z wyjątkiem jednej rzeczy. Niewykluczone, że przywędrował tutaj z nami, bo chciał, żeby śmierć dosięgła go w tym najświętszym z miejsc. Cóż, w takim razie dostanie, czego pragnął. Skoczyłem na niego. Był na to przygotowany. Przyjął postawę zapaśnika, śmiejąc mi się przy tym prosto w twarz. Zwarliśmy się w uścisku, z którego tylko jeden mógł wyjść żywy.

Był silny. Jak za dawnych czasów, atleta nad atletami. W tym straszliwie zdeformowanym ciele nadal kryła się moc dawnego Thrance’a, co wygrywał wszystkie zawody, celował w rzucie oszczepem, skakał przez wysokie płotki, jakby miał skrzydła. Na chwilę znowu stałem się chłopcem, który z szeroko otwartymi oczami patrzył na wielkiego bohatera. To wspomnienie na chwilę odebrało mi siły. Thrance okręcił mnie tak, że niemal zawisnąłem nad przepaścią i widziałem w dole białą mgłę iskrzącą się w świetle księżyca. Wydawało mi się, że dostrzegam pod nią wielkie szczeliny i iglice odległych gór. Wciąż się uśmiechając, Thrance przechylał mnie coraz bardziej do tyłu… do tyłu…

Nie zapomniałem, jak uderzył delikatną Thissę na szczycie skały. Myśl o tej ohydnej zbrodni przywróciła mi siły. Zaparłem się mocno, zaklinowałem zdrową stopę w skalnej szczelinie, a chorą oparłem na pionowej płycie za sobą, tak że Thrance nie mógł mnie popchnąć w stronę krawędzi. Przez jakiś czas siłowaliśmy się, nie mogąc się nawzajem ruszyć.

Potem zacząłem zyskiwać nad nim przewagę.

Obróciłem go, ująłem za biodra i uniosłem tak, że jego normalna noga oderwała się od ziemi, a dotykała jej tylko ta zdeformowana, groteskowo wydłużona. Spojrzał na mnie w dół, szczerząc zęby nawet teraz, prowokując do najgorszego. Zmieniłem chwyt tak, że moje ramiona zamknęły się na jego piersi, i uniosłem go jeszcze wyżej.

Dłuższą nogą nadal zapierał się w pęknięciu skały. Kopnąłem go swoją zdrową, wkładając w to całą siłę. Następnie okręciwszy się na kalekiej, zrzuciłem w przepaść. Wydał tylko jeden dźwięk, ale nie potrafię powiedzieć, czy to był śmiech czy okrzyk wściekłości lub strachu. Przez sekundę czy dwie zdawał się wisieć w powietrzu, wpijając we mnie wzrok. Odniosłem wrażenie, że jest raczej rozbawiony niż przerażony. Potem runął jak spadająca gwiazda i poszybował przez mgłę. Wokół niego zrobiło się jakby jaśniej, tak że widziałem, jak obija się tu i tam o skałę. Potem warstwy mgły zamknęły się za nim i straciłem go z oczu na dobre. Wyobraziłem sobie, że będzie spadał cały dzień od świtu do zmierzchu przez całą wysokość Ściany, zajmując się płomieniem, aż wreszcie popiół dotrze do jej podnóża i spocznie przy słupie milowym Roshten na granicy naszej wioski. Przykucnąłem na skraju najwyższego miejsca Ściany, zaglądając w przepaść, jakbym mógł dojrzeć spadającego Thrance’a.

Po chwili wstałem i z zapartym tchem obejrzałem się oszołomiony, zdumiony tym, co zrobiłem, bez tchu.

W świetle poranka zobaczyłem nie opodal trzy czy cztery potykające się małpie istoty, o których nadal myślałem jako o „bogach”. Wolno zbliżali się do mnie, lecz nie potrafiłem stwierdzić z jakim zamiarem. Czy po to, żeby mi zrobić krzywdę, czy po prostu zobaczyć, co jestem za jeden.

Kiedy tak stałem patrząc na nich, zrozumiałem, że sprofanowałem najświętsze ze wszystkich miejsc, że popełniłem mord na samym Wierzchołku. Nieważne, że Thrance zasłużył na śmierć za swoją zbrodnię. Nie do mnie należało wymierzenie kary.

Wstrząśnięty tą myślą, na moment zapomniałem, kim jestem i skąd się tutaj wziąłem. Pamiętałem tylko, że jestem winien najstraszniejszej ze zbrodni i musze zostać przykładnie ukarany. A bogowie zbliżali się do mnie, żeby przyjąć ode mnie pokutę i wymierzyć karę.

Czekałem na nich z radością. Zamierzałem przed nimi uklęknąć. I ukląkłbym mimo tego, co o nich wiedziałem.

Kiedy jednak znaleźli się zaledwie kilka kroków ode mnie i spojrzałem w ich pospolite twarze, puste oczy, zobaczyłem śliniące się usta, uświadomiłem sobie, że to, co mówiła nam Ziemianka, jest niewątpliwie prawdą, że to nie są bogowie, lecz upadłe dzieci bogów, ich przerażające, koszmarne karykatury. Nie byłem winien tym kreaturom żadnego hołdu ani życia. A to miejsce wcale nie było święte, choć w to wierzyłem na początku Pielgrzymki. Kiedyś może tak, lecz z pewnością nie teraz. Tak więc nie miałem za co pokutować.

Zrozumiałem, co muszę zrobić. Mimo to zawahałem się. I wtedy zjawiła się przy mnie Hendy. Odwróciłem się do niej i ona wyczytała z mojej twarzy, co zamierzam uczynić. Skinęła głową.

— Tak, Poilarze! No dalej! Tak! Zrób to!

Tak. Powiedziała „zrób to”. Tylko tego potrzebowałem.

Poczułem chwilowy przypływ litości dla tych smutnych, pokracznych istot, potomków wielkich ludzi, którzy nauczyli nas tylu cennych rzeczy. Zdziczałe i szkaradne, bezcześciły to miejsce samą swoją obecnością. Ruszyłem na nich, skoczyłem z furią w środek grupy. Chwyciłem jedną i uniosłem w powietrze, jakby nic nie ważyła. Bełkotała coś, śliniła się i sapała. Rzuciłem w pustkę. Potem złapałem kolejno pozostałych „bogów”, kotłujących się wokół mnie w przerażeniu, i strąciłem ich z urwiska w przepaść śladem Thrance’a. Stałem w milczeniu na krawędzi. Oddychałem ciężko. Na nic nie patrzyłem, nie myślałem o niczym, nie czułem nic. Po jakimś czasie bardzo delikatnie dotknęła mnie Hendy. Byłem jej za to wdzięczny.


Oto jak zakończyła się Pielgrzymka. Własnymi rękami zamordowałem bogów, którym przyszedłem tutaj oddać cześć.

Po przeciwnych stronach nieba wzeszły dwa słońca i w ich pomieszanym różowym świetle zobaczyłem towarzyszy biegnących w stronę Hendy i mnie. Kilarion i Galii na czele, za nimi Talbol i Kath, a dalej reszta, Gryncindil, Narril, Naxa. Widzieli, jak zabijam „bogów”, i kiedy zebrali się wokół mnie, opowiedziałem im, co się wydarzyło między mną a Thrance’em.

Wtedy zobaczyłem, że reszta boskich kreatur wychodzi z jaskiń i zbliża się do nas przez równinę. Było ich mniej niż sądziłem, nie więcej niż piętnaście lub dwadzieścia, w tym kobiety i dzieci. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego przyszli do nas akurat w tym momencie: żeby nas zabić czy złożyć hołd. Ich tępe oczy i ospałe twarze nie mówiły nam nic. Zaatakowaliśmy ich, przyparliśmy do brzegu przepaści i zepchnęliśmy wszystkich co do jednego, podobnie jak rozprawiliśmy się dawno temu na płaskowyżu ze skrzydlatymi bogami Stopionych. Teraz zabijaliśmy naszych własnych. Musieliśmy oczyścić Wierzchołek. To niegdyś święte miejsce zostało splugawione. Do czasu naszego przybycia nikt nie miał odwagi, rozumu albo siły, żeby zrobić to, co należało. My jednak się na to zdobyliśmy. Krzyczeli, skamleli, rozpierzchali się w przerażeniu, bezradni wobec naszego gniewu.

Zniszczyliśmy wszystkich. Na koniec poszliśmy do ich jaskiń, by się upewnić, że żaden się w nich nie ukrywa. Nawet nie będę próbował opisać zastanego tam przez nas brudu i plugastwa. Znaleźliśmy dwie ostatnie małpie istoty. Trzęsły się i beczały. Bez wahania wyciągnęliśmy je stamtąd i popędziliśmy nad przepaść. I tak panowanie bogów na szczycie Kosa Saag zakończyło się rozlewem krwi.

Potem nie mogliśmy wydobyć z siebie słowa.

Staliśmy zbici z gromadkę, drżąc w lodowatym powietrzu, oszołomieni ostatnimi wydarzeniami. Rozumieliśmy, że to, co się stało, było koniecznością, że oczyściliśmy nie tylko nasze dusze, lecz całą rasę i że uwolniliśmy ziemskich osadników od przekleństwa, które na nich ciążyło. Mimo to zabijanie okazało się trudną rzeczą. Wstrząśnięci, nie wiedzieliśmy co myśleć lub mówić.

W tym momencie ze statku wynurzyło się troje Ziemian.

Zeszli po drabince i stanęli przed nim niepewnie, trzymając w pogotowiu broń, jakby spodziewali się, że zaatakujemy ich z taką samą ślepą furią jak tamtych. Nie mieliśmy jednak powodu, by to zrobić. Zresztą opuściła nas cała wściekłość.

Ruszyłem przed siebie, zmęczony i nieprzytomny, i ukląkłem przed nimi. Moi towarzysze dołączyli do mnie i po chwili wszyscy klęczeliśmy ze zwieszonymi głowami.

Ziemianka o złotych włosach wzięła do ręki mówiące pudełko i odezwała się cichym głosem, jakby ona również opadła z sił po tym, co się wydarzyło.

— Nic nas już nie trzyma na tym świecie. Odlatujemy. Musicie się cofnąć na drugą stronę płaskowyżu i zaczekać, dopóki nie wystartujemy. Rozumiecie? Ze statku buchnie ogień. Gdybyście stali za blisko, poparzyłby was.

Zapewniłem ją, że rozumiemy.

Wtedy powiedziała, że życzy nam dobrze, i ma nadzieję, że przez resztę naszych dni będziemy pogłębiali wiedzę. Zapewniła, że nie musimy się obawiać najazdu Ziemian.

Wrócili do statku, a my wycofaliśmy się na drugi koniec Wierzchołka.

Przez długi czas nic się nie działo. Najpierw zobaczyliśmy kurz wokół statku. Chwilę później pojawił się pod nim słup ognia i uniósł go w górę. Przez sekundę lub dwie lśniący pojazd tkwił nad nami nieruchomo na ognistym ogonie. Potem odleciał. Zniknął nam z oczu, jakby nigdy nie istniał.

— To byli prawdziwi bogowie. A teraz nas opuścili — stwierdziłem.

Po tych słowach, gdyż inne nie były potrzebne, zaczęliśmy przygotowywać się do wymarszu.


Przed odejściem wykopaliśmy grób dla Thissy i zbudowaliśmy nad nim kopiec. Zawsze będzie spoczywała w chwale na dachu Świata. Wznieśliśmy również kopiec na pamiątkę Thrance’a, bo pomimo swoich grzechów był Pielgrzymem i człowiekiem z naszej wioski, więc mu się to należało. Potem przez dłuższy czas staliśmy nad nimi w ciasnym kręgu, szukając w sobie nawzajem otuchy. To był koniec naszej Pielgrzymki i koniec wszystkich Pielgrzymek. Osiągnęliśmy coś wielkiego, choć jeszcze nie byliśmy pewni co. Usłyszałem obok siebie płacz, najpierw Malti, potem Gryncindil, Naxy i Katha. A później ja również się rozpłakałem i Traiben, i Galii. Wszyscy płakaliśmy. Nigdy nie czułem takiej miłości jak wobec tych ludzi, z którymi przeżyłem tak wiele. Podczas długiej podróży stworzyliśmy coś nowego, staliśmy się dla siebie Domem. Wszyscy to rozumieli, więc nikt o tym nie mówił. Nie mieliśmy nawet odwagi spojrzeć na siebie. Chwila była zbyt uroczysta. Wpatrywaliśmy się w ziemię, wciągaliśmy powietrze głęboko w płuca, trzymaliśmy się mocno za ręce i pozwalaliśmy sobie na płacz. Gdy w końcu podnieśliśmy wzrok, nasze oczy lśniły, a twarze były rozpłomienione nowo nabytą mądrością, której nie potrafiliśmy wyrazić słowami.

Zebraliśmy cały dobytek, jaki nam został, i w milczeniu ruszyliśmy w dół tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. Zostawiliśmy Wierzchołek za sobą, schodząc w chłód strefy mgieł i dalej przez krainę wiatrów i burz do leżących niżej królestw, a potem jeszcze niżej i niżej do miejsca, z którego zaczęliśmy podróż. Hendy szła obok mnie. Teraz też kroczy przy mnie.

Nic ważnego nie spotkało nas podczas drogi w dół, więc pominę ją milczeniem. Liczy się tylko to, że weszliśmy na Kosa Saag, pokonując wszelkie przeszkody. Na Wierzchołku zobaczyliśmy rzeczy, które zobaczyliśmy, dowiedzieliśmy się tego, czego się dowiedzieliśmy, i wróciliśmy z tą wiedzą do domu. A teraz przekazuję ją wam w tej księdze, żebyście się nad tym wszystkim zastanowili.

Bogowie odeszli. Zostaliśmy sami.

Wiemy teraz, że zmian, które przytrafiają się nam na Ścianie, nie zsyłają bogowie, bo ci, których uważaliśmy za bogów, ulegli im tak samo jak wielu Pielgrzymów. Transformacji nie powoduje moc bogów promieniująca z Wierzchołka, lecz skład tamtejszego powietrza, intensywne światło słoneczne oraz żar ognia zmian wydobywającego się ze skał, który rozpala i wzmacnia nasze naturalne zdolności do metamorfozy. Wiem, że to brzmi jak herezja, ale tak powiedzieli Ziemianie i ja im uwierzyłem, więc niech tak będzie. Kiedyś na górze mieszkały istoty wyższe — może bogowie lub prawie bogowie — lecz nie rzucały czarów na wspinaczy.

A Królestwa? Czym są?

Są miejscami odpoczynku dla tych, którzy nie nauczyli się niczego w Ścianie. Wielu Pielgrzymów zmarło w drodze na Kosa Saag, niektórym się udało, ale utracili rozum podczas wspinaczki, natomiast większość po prostu zawiodła. To oni właśnie założyli Królestwa w połowie drogi między dżunglą i chmurami. Nie ma dla nich powrotu do domu ani drogi w górę.

Nie widzę w tym nic nagannego. Trzeba być po trosze szaleńcem, żeby piąć się na sam Wierzchołek. Takim jak Traiben, Hendy albo nawet Thrance. Jak ja. Inni ludzie są mniej skomplikowani i spokojniejsi niż my, więc odpadają w trakcie podróży. Dla nich są Królestwa. My jesteśmy jedynymi, którzy przetrwali tak długą i daleką drogę.

A teraz wróciłem i przyniosłem ze sobą prawdę o Wierzchołku. Dzielę się nią z wami, a wy patrzycie na mnie z podziwem i strachem, widząc na moim ciele ślady wędrówki.

Muszę wam coś powiedzieć.

Nie możemy liczyć na wiedze i pomoc mieszkańców szczytu. Czas włożyć to miedzy bajki. Tych, których braliśmy za bogów, już nie ma. Musimy sami odkrywać nowe rzeczy i nauczyć się je wykorzystywać. Dane było mnie i moim towarzyszom przynieść te naukę do domu. Nikt inny przed nami tego nie uczynił. Mam w żyłach krew Pierwszego Wspinacza i może Jego duch mną kierował, kiedy prowadziłem swoją Czterdziestkę na Wierzchołek.

Musimy wytyczyć ścieżkę do źródła, z którego wypływa mądrość. Zbudujemy pojazdy, a one będą nas woziły miedzy wioskami, potem po niebie, a potem miedzy gwiazdami. Znowu spotkamy bogów, lecz tym razem będziemy im równi.

To nie jest niemożliwe. Ziemianie to osiągnęli. Dawno temu byli tacy jak skalne małpy, a uczynili siebie bogami. My też możemy.

My też możemy.

Możemy być jak bogowie. Tę prawdę przekazuje wam Poilar Kuternoga. Nie ma innych w naszym zasięgu i jeśli siebie nie uczynimy bogami, będziemy musieli żyć bez nich, co jest straszną perspektywą. Oto mądrość, którą Poilar Kuternoga przyniósł z Wierzchołka Kosa Saag, lekcja, którą wyciągnął ze swoich cierpień. Ta księga opowiada o wszystkim, co przydarzyło się jemu i jego towarzyszom, o tym, co widzieli i przeżyli. Tej wiedzy nie zdobyłem łatwo. Jednak przekazuję ją chętnie dla dobra waszych dusz. Jeśli tylko ją przyjmiecie, da wam wolność. Czytajcie więc. Czytajcie i zapamiętajcie.

Загрузка...