Wszyscy patrzyli to na mnie, to na niego. Chcieli zobaczyć, jak go potraktuję. Po błysku w ich oczach i wyrazie oczekiwania na twarzach zorientowałem się, że w jakiś magiczny sposób ten odpychający mężczyzna ich oczarował, pozyskał ich sobie podczas mojej krótkiej nieobecności. Było w nim coś mrocznego, przerażającego i dzikiego, co ich przyciągało. Fascynacja ciemnością potrafi być nieodparta. Dostałem gęsiej skórki, jakbym wyczuwał zbliżającą się burzę z piorunami. Jeśli to rzeczywiście był Thrance, a nie jakiś demon noszący jego imię, to został naprawdę mocno oszpecony. Mimo to dostrzegałem w nim siłę, choć może inną niż dawniej. Możliwe, że był silny z powodu krzywd, które wycierpiał. Jednocześnie stał się nieprzewidywalny, a przez to niebezpieczny.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem jak dwaj zapaśnicy przed walką. Patrzenie w jego pozbawione światła oczy było jak zaglądanie w otchłań.
Wiedziałem, że jeśli się zawaham, zyska nade mną przewagę. Wziąłem jego suchą, łuskowatą dłoń w swoją i ścisnąłem mocno.
— Mam na imię Poilar, jestem synem Gabriana, syna Droka — rzekłem oficjalnie. — Jestem przywódcą tej Czterdziestki, która wyszła z Jespodar na Pielgrzymkę. Czego od nas chcesz?
— Cóż — odparł takim głosem, jakby znalazł coś zabawnego w tym, co powiedziałem — chyba cię pamiętam, Poilarze. Tak. Mały kościsty kuternoga zawsze robiący wokół siebie mnóstwo zamieszania, zgadza się? A teraz prowadzisz grupę Pielgrzymów! Jak się wszystko zmienia, prawda?
Usłyszałem nerwowe śmieszki wśród moich towarzyszy. Nie byli przyzwyczajeni do wysłuchiwania drwin na mój temat. Opanowałem się jednak, nie odrywając od niego wzroku.
— Tak, jestem tym Poilarem. A ty naprawdę jesteś Thrance’em?
— Powiedziałem, że mam tak na imię. Dlaczego w to wątpisz?
— Pamiętam Thrance’ a. Widziałem go, jak wychodził z Chaty Pielgrzymów i biegł ulicą. Jaśniał jak słońce. Był piękny jak bóg.
— A ja nie jestem?
— Wcale go nie przypominasz. W najmniejszym stopniu.
— Cóż, w takim razie muszę być teraz bardzo brzydki. Najwyraźniej zaszły we mnie jakieś nieprzyjemne zmiany, odkąd wkroczyłem w tę górska krainę. Jeśli już nie jestem taki piękny jak kiedyś, to proszę o wybaczenie, że obrażam twoje oczy, przyjacielu. Wybaczcie mi wszyscy. — I złożył krótki ironiczny ukłon, który wywołał niepewne uśmiechy na twarzach. — Ale jestem Thrance’em, synem Timara, Pielgrzyma z Jespodar.
— Może tak. Może nie.
— W takim razie kim jestem według ciebie?
— Skąd mam wiedzieć? Możesz być kimkolwiek. Albo czymkolwiek. Demonem. Duchem. Bogiem w przebraniu.
Obdarzył mnie tym swoim upiornym uśmiechem.
— Tak — powiedział. — Mogę być na przykład Sandu Sando albo Selemoyem. Ale jestem Thrance’em. Synem Timara Cieśli, który był synem Diunedisa.
— Każdy demon potrafiłby wymienić przodków Thrance’a — odparłem. — To o niczym nie świadczy.
Nieznajomy wyglądał na rozbawionego, a może po prostu zaczynał go nudzić mój upór.
— Wobec takich argumentów trudno byłoby kogokolwiek przekonać, prawda? Mógłbym wymienić moich przodków wstecz do dziesiątego pokolenia, dwadzieścia Domów wioski, innych członków mojej Czterdziestki albo czegokolwiek byś zażądał, a ty nadal twierdziłbyś, że demon mógł dowiedzieć się tego z umysłu Thrance’a. Bardzo dobrze. Wierz, w co chcesz. Nie sprawia mi to różnicy. Ale powtarzam ci, że jestem Thrance’em.
— Skąd wziął się ten człowiek? — spytałem Katha, obrzucając go spojrzeniem.
— Po prostu pojawił się wśród nas — odparł Kath. — Jakby wyrósł spod ziemi.
— Demon by tak zrobił — stwierdziłem i posłałem obcemu spojrzenie.
— Możliwe — przyznał Kath. — Czekaliśmy na ciebie i w pewnym momencie zauważyliśmy go wśród nas. „Jestem Thrance z Jespodar”, powiedział. „Słyszeliście o Jespodar?” Kiedy odparłem, że jesteśmy Pielgrzymami z tej wioski, zaczął się śmiać jak obłąkany, podskakiwać i tańczyć. Potem nagle spoważniał, chwycił mnie i Galii za nadgarstki i zapytał: „Kto pamięta Thrance’a? Jeśli naprawdę pochodzicie z Jespodar, powinniście pamiętać Thrance’a”. Na to Galii oświadczyła: „Byliśmy dziećmi, kiedy wyruszyłeś, więc nie pamiętamy cię dobrze.” Roześmiał się na to, przyciągnął ją bliżej do siebie, pocałował, ugryzł w policzek tak mocno, aż zabolało, i rzekł: „Teraz mnie zapamiętasz”. Zapytała go o swojego starszego brata, który był w tej samej Czterdziestce co Thrance. Znał imię jej brata, ale powiedział, że nie ma pojęcia, co się z nim stało, na co Galii zaczęła płakać. A potem poprosił mnie o wino. Odparłem, że nie mamy. Bardzo się rozzłościł i znowu powtórzył, że jest Thrance’em z Jespodar. Wtedy Muurmut rzucił: „Thrance czy nie Thrance, nie mamy dla ciebie wina”. A wtedy…
— Starczy — przerwałem mu. Nieznajomy odszedł podczas opowiadania Katha i stał teraz z Tenildą, Gryncindil i paroma innymi kobietami. — Bardzo się różni od Thrance’a, jakiego pamiętam. Mówił, co mu się przydarzyło?
— Nie.
Nie mogłem pozbyć się z pamięci obrazu bohaterskiego młodzieńca i jego boskiej urody ani pogodzić go z widokiem wychudzonej i straszliwie zmienionej postaci. Z wyjątkiem wzrostu i szerokich barów nie było w tym wraku człowieka nic, co potwierdzałoby, że jest Thrance’em. Obserwując go rozmawiającego z kobietami, poczułem dziwny niepokój, chociaż nie jestem strachliwy. Odniosłem wrażenie, że jest w nim szaleństwo i ledwo powstrzymywana furia. Jeśli spędził wszystkie te lata w Ścianie, mógł się przydać jako przewodnik na nowym terytorium. Obawiałem się jednak, że sprawi nam kłopoty. Wolałbym, żeby nigdy się wśród nas nie pojawił.
Szedł teraz w moją stronę, trzymając Tenildę pod ramię. Słodka Muzyczka miała taką minę, jakby chętnie znowu znalazła się na płaskowyżu zamiast tak blisko zdeformowanej istoty nazywającej siebie Thrance’em.
— Twierdzą, że nie macie wina, Poilarze. Czy to prawda? — powiedział, nachyliwszy się do mnie.
— Tak, wino już dawno się skończyło.
— Ale ty musisz mieć trochę. — Mrugnął okiem bez śladu wdzięku czy wesołości. Przypominało to raczej tik. — Ukrytego na własny użytek, co? No dalej, przyjacielu. Podziel się ze mną, zanim wyruszymy we wspólną podróż. Wypijmy za starego Thrance’a, za nasz sukces.
— Nie mamy wina — powtórzyłem.
— Oczywiście, że macie. Wiem, że macie. Zdajesz sobie sprawę, od jak dawna nie piłem niczego porządnego? Jak cierpiałem samotny na tej górze? Wiec wyciągnij wino i napijmy się. — Mówił bezbarwnym tonem, który pozbawiał jego słów natarczywości. Wiedziałem, że po prostu stara się wybadać, jak;| może zdobyć nade mną władze. Bardzo prawdopodobne, że w ogóle nie miał ochoty na wino. Mrugnął znowu, równie fałszywie jak poprzednio, i szturchnął mnie łokciem, co miało być konspiracyjnym gestem, ale brakowało mu przekonania. — Tylko my dwaj. Jesteśmy braćmi kuternogami, nieprawdaż? Popatrz… moja jest jeszcze gorsza niż twoja!
— Thrance, którego pamiętam, miał proste nogi — stwierdziłem. — Poza tym nie ma wina.
— Nadal nie wierzysz, że jestem tym, za kogo się podaję.
— Nie mam się na czym oprzeć, z wyjątkiem twoich słów.
— A ja nie mam nic oprócz twoich słów, kiedy twierdzisz, że nie masz wina.
— Nie ma wina.
— A ja jestem Thrance.
— Więc jesteś Thrance’em zmienionym nie do poznania.
— Cóż, taki jestem. Kosa Saag to miejsce, gdzie zdarzają się transformacje. Musisz zawsze o tym pamiętać, przyjacielu. Więc co z tym winem…
— Powtarzam po raz ostatni. Nie ma wina.
Rzucił mi sceptyczne spojrzenie, jakby sądził, że jeśli tylko przyciśnie mnie dość mocno, wyjmę bukłak z jakiejś kryjówki. Nie było jednak żadnej kryjówki. Spojrzałem na niego tak lodowatym wzrokiem, że to zrozumiał.
— No cóż — powiedział. — Skoro tak twierdzisz, to znaczy, że naprawdę nie ma wina. Już to uzgodniliśmy. A ja jestem Thrance. Co do tego również się zgadzamy. Tak? W porządku. O czym teraz porozmawiamy?
Miałem dość dyskutowania z tym człowiekiem w obecności całej grupy. Wskazałem na drugą stroną obozu, gdzie mogliśmy być sami, i zaproponowałem, żebyśmy kontynuowali rozmowę na osobności. Zastanowił się chwilę i skinął głową. Poszliśmy kuśtykając ramie w ramię. Dwaj kutemodzy. Jak sam powiedział, miał nogę znacznie bardziej zdeformowaną od mojej. Jego kalectwo było tak wyraźne, że szedł przekrzywiony, za każdym krokiem obracając się o spory kąt, a ja musiałem zwolnić, żeby się do niego dostosować.
Znaleźliśmy głaz i usiedliśmy na nim. Wahałem się chwilę, starając się zebrać myśli, a on czekał, żebym ja zaczął. Może czuł wobec mnie pewien respekt.
— No dobrze — odezwałem się w końcu. — Po co tutaj przyszedłeś? Czego od nas chcesz?
Jego oczy zabłysły. Po raz pierwszy dostrzegłem w nich prawdziwe życie, a nie tylko siłę woli.
— Chcę się dołączyć do waszej Czterdziestki. Chcę wejść z wami na Wierzchołek.
— Sądzisz, że to możliwe?
— A co za problem? Bierzecie mnie, idę z wami i wchodzimy razem.
— Ale Czterdziestka to Czterdziestka. Jesteśmy związani przysięgami, przecież wiesz. Nie możemy dopuścić obcego do swojej grupy.
— Oczywiście, że możecie. Po prostu to zróbcie. „Hej, Thrance, przyłącz się do nas”. Wystarczy, że powiecie: „Bądź jednym z nas”. Tutaj przysięgi nie mają znaczenia. Przysięgi są dla dzieci. W tym miejscu stawką jest życie. Mogę być dla was bardzo użyteczny. Wiem dużo o Królestwach, które leżą przed wami. Wy nie wiecie o nich nic.
— Może i tak. Niemniej…
— Posłuchaj, Poilarze, będę waszym przewodnikiem. Skorzystacie z mojej wiedzy. Nie zdobyłem jej łatwo, ale jest do waszej dyspozycji. Poprowadzę was tak, żeby ominąć przeszkody. Będę was uprzedzał o niewłaściwych szlakach. Ostrzegę o niebezpieczeństwach. Po co mielibyście cierpieć jak ja?
Była w tym pewna logika. Jednak podczas szkolenia nie wspomniano o rekrutowaniu nowych członków grupy podczas wspinaczki. Wydawało się to niemal bluźniertswem. A myśl, że będziemy mieli wśród siebie tego niesfornego przybysza, niezbyt mi się podobała.
— Masz swoją Czterdziestkę — stwierdziłem. — Dlaczego jesteś dopiero tutaj po tylu latach spędzonych w Ścianie? Dlaczego nie wędrujesz razem z nimi?
— Już nie mam swojej grupy — odparł.
— Dowiedziałem się, że nikt nie został z Czterdziestki, którą widziałem wyruszającą tak dzielnie tego roku, kiedy skończyłem dwanaście lat.
Thrance opowiedział mi, że na samym początku podróży jednogłośnie wybrano go przywódcą, ale, jak się domyśliłem z paru jego uwag, okazał się trudnym wodzem, niekonsekwentnym, porywczym i gwałtownym, i wkrótce członkowie grupy wymykając się w nocy zaczęli się od niego uciekać jeden po drugim. Inni ulegali pokusom Ściany, zniknęli na dobre to w tym, to tamtym Królestwie i już nie wrócili. W końcu został sam. Przez wszystkie te lata wędrował po okolicy, nie wchodząc wyżej ani nie schodząc. Krążył w kółko, włócząc się bez celu po tej bezlitosnej krainie poszarpanych czerwonych skał. Stał się na pół obłąkany. Zapominał, kim jest. Czasami widywał inne grupy Pielgrzymów, ale chował się przed nimi jak dzikie zwierzę. Żywił się korzeniami, orzechami i małymi zwierzętami, które udawało mu się złapać. Przez wszystkie pory roku spał pod gołym niebem. Nadal cieszył się wytrzymałością i ogromną siłą, dzięki której był niegdyś tak doskonałym atletą. Spędzał jednak dni na długich drzemkach. Od czasu do czasu przychodziła mu do głowy myśl o podjęciu Pielgrzymki albo zejściu do wioski i zamieszkaniu w okrągłym domu dla Tych Którzy Wrócili. Nie zrobił jednak żadnej z tych rzeczy. Ta sucha, jałowa strefa Ściany stała się jego domem. Jego światem. Całkiem zapomniał, dlaczego w ogól znalazł się na górze. Gdy zobaczył naszą grupę wchodzącą na przełęcz, olśniło go, że celem jest wspinaczka, dotarcie na szczyt. Nie wspomniał o bogach, o zdobyciu wiedzy ani o wypełnieniu starych ślubów. Obudziła się w nim wyłącznie chęć dotarcia na Wierzchołek. Miał już dosyć tej części Ściany. Uświadomił sobie jednak, że sam nie da rady zajść zbyt daleko. I dlatego teraz zaproponował siebie jako nowego członka grupy, doświadczonego i zaznajomionego ze wszystkimi czyhającymi na nas niebezpieczeństwami. Jeśli go przyjmiemy, on odwdzięczy się, pomagając nam uniknąć pułapek. Jeśli postanowimy inaczej, będzie nam życzył szczęścia i zaczeka na następną grupę Pielgrzymów.
Umilkł i czekał niemal obojętnie, aż coś powiem.
— W swojej długiej opowieści nie wspomniałeś, w jaki sposób zaszły takie zmiany w twoim wyglądzie, gdzie i dlaczego — zauważyłem po chwili.
— Czy to coś tajemniczego? Z pewnością wiesz, że Kosa Saag to miejsce, gdzie nieostrożnym grozi transformacja. I ostrożnym czasem też.
— Tak. Wiem. W Pierwszym Królestwie, Królestwie Stopionych widziałem, jak to się dzieje. Czy to tam…
— Nie, nie tam — powiedział lekceważąco. Po jego wykrzywionej twarzy przemknął cień. — To było wyżej. Przez Pierwsze Królestwo przeszedłem bez kłopotów. Kto chciałby żyć w takim okropnym kraju i wielbić krwiopijcze demony? Nie jestem Stopionym, Poilarze. Oni są nie lepsi od zwierząt, jak sam pewnie zauważyłeś. Nie, jestem Przekształconym. I to z własnej woli, ze względu na korzyści, których się spodziewałem.
Wydawało mi się to niewielką różnicą: Stopiony, Przekształcony, co to miało za znaczenie? Tak czy inaczej, poddanie się ogniowi zmian prowadziło do zniekształcenia. Nie zapytałem jednak o to.
— Opowiesz mi jak do tego doszło?
— To było w Królestwie Kavnalli. Nastąpiła tylko częściowa transformacja. Dzieło nie zostało dokończone i dlatego tak wyglądam.
— Kavnalli? — Ta nazwa nic dla mnie nie znaczyła.
— Tak. Wkrótce poznacie Kavnalle. Będziecie mieli szansę pozdrowić ją osobiście i posłuchać jej pieśni. I jeśli nie będziecie bardzo uważali, podobnie jak ja ulegniecie pokusie i w ten sposób dołączycie do legionów Przekształconych.
Pomyślałem o cichym głosie, który dzisiaj rano słyszeliśmy z Traibenem na szlaku, uwodzicielski szept przywołujący nas do siebie. Czy to była Kavnalla Thrance’a? Bardzo prawdopodobne. A jednak bez trudności oddaliliśmy się od tego pieszczotliwego głosu.
— Bardzo w to wątpię — powiedziałem. — Mnie nie jest łatwo uwieść.
— O, czyżby, Poilarze? Naprawdę? — Uśmiechnął się. Tym protekcjonalnym uśmiechem sprawił, że poczułem się jak dziecko. — Cóż, możliwe. Wydajesz się dość niezwykły. Obyś się jednak nie pomylił. Kavnalla zwabiła już wielu. Byłem jednym z nich.
— Opowiedz mi o tym.
— Wszystko we właściwym czasie. Kiedy staniemy u wrót Królestwa. Teraz powiem ci tylko, że moja transformacja była największym życiowym błędem. Myślałem, że wygram z Kavnallą. Naprawdę wierzyłem, że zostanę Królem tej góry. Kiedy zdałem sobie sprawę, że się myliłem, uciekłem… niewielu się to udało, chłopcze, niewielu… ale dopiero kiedy stałem się taki, jak widzisz. Tego kształtu już nie mogę zmienić. — Prześwidrował mnie wzrokiem. Zauważyłem to jego protekcjonalne „chłopcze”, ale postanowiłem je puścić mimo uszu. — Kavnalla śpiewa bardzo kuszącą pieśń — powiedział. — Za późno nauczyłem się zamykać na nią uszy.
— Daleko stąd jest ta Kavnalla? — zapytałem.
— Jej terytorium to najbliższe Królestwo. Można tam dojść bardzo szybko. — Wiec jednak słyszeliśmy głos Kavnalli. — Zanim się zorientujesz, co się dzieje — dodał Thrance — twoi ludzie ustawią się w kolejce i będą prosić o transformacje. To tam, w Królestwie Kavnalli, straciłem dużą cześć mojej Czterdziestki. I jak widzisz, omal sam nie przepadłem. Wielu Pielgrzymów spotkał smutny los w Królestwie, gdzie rządzi Kavnalla. Ogień zmian jest tam bardzo silny. Buzuje pod ziemią, wydostaje się na powierzchnię i niszczy wszystkich, którzy się nie bronią.
— W takim razie pójdziemy inną drogą — odparłem bez namysłu. — Jest więcej tras na szczyt.
— Nie. Nie, nie macie innego wyboru, jak iść tą drogą. Wierz mi. Ja wiem. Przeszedłem wszystkie te szlaki, chłopcze. Na Wierzchołek prowadzi tylko jedna ścieżka, która przechodzi przez Królestwo Kavnalli. Potem przez Sembitol, a dalej przez Królestwo Kvuz.
Sembitol… Kvuz… te nazwy nic mi nie mówiły. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że niczego nas nie nauczono w wiosce. Niczego.
— Skąd masz pewność, że nie ma bezpieczniejszej trasy? — zapytałem.
— Ponieważ byłem wszędzie i widziałem wszystko. Wiem, którą drogą musicie iść.
— A jeśli kłamiesz? Jeśli przyszedłeś do nas jako agent Ka-vnalli, żeby zdobyć nasze zaufanie i zaprowadzić prosto w jej ręce?
Na to zapłonął gniewem. Wydawało się, że nareszcie zrzucił wszystkie maski. Ukazał się pod nimi prawdziwy człowiek: obrażony, wściekły, udręczony. Splunął, wyrzucił w górę ramiona, zerwał się i odszedł tym chwiejnym krokiem, przy którym mój wyglądał jak taniec. Kiedy odwrócił się do mnie, jego oczy rzucały błyskawice.
— Jesteś głupi, chłopcze! Jakże bzdurne są wszystkie twoje podejrzenia! Cóż, skoro myślisz, że jestem szpiegiem, idźcie beze mnie! Wmaszerujcie prosto do jaskini Kavnalli, pocałujcie ją w policzek i szepnijcie, że Thrance przesyła jej słowa miłości! I przekonajcie się, co się wtedy z wami stanie! Zobaczycie, co zrobi z wami ogień zmian! Albo… nie, nie, jeśli wolicie ominąć krainę Kavnalli, wybierzcie inną trasę. Idźcie w górę tego zbocza na wschód, gdzie czeka na was wrzące jezioro. Idźcie na zachód do krainy pijących ciemność. Rób, co chcesz, chłopcze. Rób, co chcesz! — Zaśmiał się gorzko. — Agent Kavnalli? Tak! Tak, oczywiście właśnie nim jestem! Sprytnie mnie zdemaskowałeś! Widzisz, jakim pięknym uczyniła mnie Kawialla? I z wdzięczności dostarczę jej wszystkich twoich ludzi, żebyście się stali równie piękni! — Pogardliwie machnął zniekształconą ręką. — Rób, co chcesz, chłopcze! — I odwrócił się do mnie plecami.
— Czego od nas chcesz, Thrance? — Po dłuższej chwili zapytałem spokojnie.
— Już mnie o to pytałeś. I otrzymałeś odpowiedź.
— Wejść z nami na górę? To wszystko?
— Nic więcej. Wędrowałem przez wiele lat. Tak długo przebywałem w swoim towarzystwie, że nie mogę znieść dźwięku własnego oddechu. Chcę ruszyć dalej. Nie potrafię ci wyjaśnić dlaczego, ale chcę. Weźcie mnie ze sobą, a ja podzielę się z wami tym, co wiem o Królestwach. Albo zostawcie mnie i radźcie sobie sami, a ja pójdę swoją drogą. Wszystko mi jedno. Rozumiesz? Na niczym mi już nie zależy, chłopcze! — I potrząsnął głową. — Agent Kavnalli!
— Będę musiał poddać to pod głosowanie — oświadczyłem.
Narada była burzliwa. Thrance czekał na skraju urwiska, poza zasięgiem słuchu, i nawet nie zerkał w naszą stronę, kiedy się spieraliśmy. Początkowo głosy były równo podzielone. Naxa, Muurmut, Seppil i Kath wypowiadali się ostro przeciwko przyjęciu Thrance’a do grupy, a Marsiel, Traiben, Tuli i Bress Cieśla za. Reszta przychylała się ku jednej lub drugiej grupie zależnie od siły argumentów ostatniego mówcy. Muurmut, najsilniejszy głos opozycji, stwierdził, że Thrance jest szaleńcem i demonem, który spowoduje wśród nas zamieszanie i odwróci uwagę od zadania. Traiben, który spokojnie przewodził drugiej stronie, dopuszczał możliwość, że Thrance jest obłąkany, ale że w przeciwieństwie do nas zna tę część Ściany, więc powinniśmy skorzystać z jego doświadczenia.
Przez cały czas odgrywałem rolę mediatora, udzielając chętnym głosu, ale nie wyrażając własnej opinii. Po części zachowywałem się tak dlatego, że sam byłem niezdecydowany. Skłaniałem się ku opinii Muurmuta, a jednocześnie dostrzegałem mądrość w słowach Traibena. Fakt, że przychylam się ku argumentom Muurmuta, wydawał mi się tak dziwny, iż nie wiedziałem, co powiedzieć. Przed naradą skonsultowałem się z Thissą, która z zakłopotaniem stwierdziła, że jej kunszt czarodziejski na nic się tutaj nie przyda. Thrance był tak niesamowity i przerażający, że nie potrafiła czytać w jego duszy. Samo to przemawiało za wypędzeniem go, ale Thissą nie odezwała się podczas narady.
Wezwałem do wstępnego, orientacyjnego głosowania. Było osiem przeciwko ośmiu, przy czym od głosu wstrzymała się ponad połowa grupy.
Wtedy zabrała głos Gryncindil, która do tej pory milczała.
— Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy go ze sobą nie zabrali. On wie wszystko, co powinniśmy wiedzieć. Poza tym, jaką krzywdę może nam wyrządzić sam jeden?
— Tak — poparła ją Galii, która do tej pory również nie brała udziału w dyskusji. — Jeśli będzie sprawiał kłopoty, zawsze możemy go zabić, prawda?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Stwierdziłem jednak, że głosy tych dwóch silnych i zdecydowanych kobiet przeważyły szalę. Muurmut również to dostrzegł. Chodził w te i z powrotem z nachmurzoną miną i piorunował wzrokiem Gryncindil, która przecież była jego kochanką, a wypowiadała się w obronie Thrance’a.
— Co myślisz, Poilarze? Nic nie powiedziałeś. Może byś się z nami podzielił swoją opinią? — odezwała się Hendy.
Parę osób gwałtownie nabrało powietrza. Wszyscy wiedzieli, że Hendy i ja niedawno zostaliśmy kochankami, a ona zachowała się teraz zuchwale, rzucając mi wyzwanie. Byłem zły, że zmusza mnie do zajęcia stanowiska. Spojrzałem na nią z irytacją. Jednak w jej oczach zobaczyłem miłość. Nie zamierzała mnie urazić. Po prostu traktowała mnie jak przywódcę, ponaglając, żebym wypełnił swój obowiązek wobec grupy.
Wszystkie oczy były utkwione we mnie. Szukając po omacku drogi wśród pomieszanych myśli, powiedziałem wolno:
— Zgadzam się z Muurmutem, że Thrance może nam sprawić kłopoty. I zgadzam się z Traibenem, że może być użyteczny. Wziąłem również pod uwagę to, co podsunęła Gali. Jeśli będą z nim problemy, zawsze będziemy mogli się go pozbyć. Dlatego głosuję za przyjęciem go.
— I ja — oświadczyła Gryncindil.
— I ja — dołączyła się Galii, a także Malti i parę innych osób, które wcześniej wstrzymały się od głosu.
Przekonałem je. Podnosiły się kolejne ręce. Muurmut mruknął coś i odmaszerował dumnym krokiem, zabierając z sobą swoich popleczników, Seppila i Talbola. Pozostali głosowali za Thrance’em, z wyjątkiem Thissy, która rozłożyła dłonie, jakby dać do zrozumienia, że nie może się zdecydować.
Tak wiec sprawa się rozstrzygnęła. Poszedłem do Thrance’a, który siedział patrząc na wielką ciemną zatokę krain leżących w dole.
— Głosowanie wypadło na twoją korzyść — oznajmiłem. — Jesteś teraz jednym z nas.
Nie wyglądał na zbytnio poruszonego tą nowiną.
— Naprawdę? No cóż, więc jestem.