W szaleństwie stosunków ludzkich wędruje szybki i cienki promień zimnego światła — to latarka policyjna. Gdy kamerdyner doniósł administratorowi hotelu, że od wewnątrz pokoju 137-go poruszała się klamka, promień latarki z uwagą zatrzymał się na twarzy administratora i błysnąwszy rozkazująco przywołał go do ręki trzymającej lampę. Z daleka ręka wydawała się najzwyklejszą ręką w mankiecie z urzędowymi guzikami, ale z bliska wyraziła całego człowieka, który nią władał. Jej palce były twarde i płaskie. Leżała, jak gdyby była z kamienia, w rogu wielkiego stołu. Latarka znikła, zastąpiło ją jasne światło zielonej lampy. Noc skończyła się; światło także znikło w blaskach porannego słońca, kiedy Betsy zjawiła się przed pytającymi i obojętnymi oczami administratora hotelu, który ostrym tonem wyraził niezadowolenie:
— Obsługujesz górę, ale tak kiepsko, że zaczęły pojawiać się skargi. Nie podoba mi się to. Usłyszałem wiele nieprzyjemnych rzeczy. Przybory nie są czyszczone, meble porozstawiane byle jak, podajesz tępe noże, wylewasz kawę i herbatę, przynosisz zmięte serwetki. Do tej chwili nie robiłem ci uwag, uważałem, że to zwykłe gafy, ale dzisiaj postanowiłem skończyć z tym lenistwem i bałaganem.
— Łaskawy panie — powiedziała oszołomiona dziewczyna — proszę wybaczyć, ja, słowo honoru, nie wiem, o co chodzi. Na Boga, tak mnie pan krzywdzi… — Uniosła fartuch do oczu. — Tak się staram, nie szczędząc rąk, że nie mam ani jednej wolnej chwili. Ktoś panu na pewno nagadał na mnie. Kto się na mnie skarżył? Kto? Kto?
— Wszystko jedno kto — wierzę szanownym mieszkańcom, a ten krzyk, to histeria. Proszę się nie tłumaczyć. Oprócz tego postanowiłem zrobić sprawdzian, który jednocześnie da ci nauczkę, a mnie pozwoli przekonać się, czy skargi są słuszne. Od tej chwili, zanim cokolwiek rozniesiesz po pokojach, pokażesz mi przedtem zastawę, jedzenie i napoje. Sam sprawdzę, czy robisz to co należy, i kończąc tę rozmowę, uprzedzam, że następnym razem tak łatwo się nie wykręcisz.
Pokojowa wyszła z ciężkim sercem, we łzach, po swojemu tłumacząc pretensje administratora.
„Dobierał się do mnie — mamrotała — obszczypał całe moje ręce, ale wszystko nadaremnie i teraz mści się; do diabła z nim, przyniosę mu do przeglądu nie tylko zastawę, ale także wszystkie dywany i tak rzucę je przed nim, że połknie z pięć funtów kurzu.”
Określiwszy w taki sposób swój stosunek do dywanów, udała się na górę prześladowana przez rozlegające się dzwonki. Na tablicy sygnalizacyjnej zapaliły się trzy numery, a wśród nich numer 137; Betsy obejrzała cyfry i zdjęła ją lekka, pełna podniecenia zgroza wywołana kuchenną paplaniną. Dwóch mieszkańców zażądało rachunków i dorożkarza; głos z pokoju 137 zapytał, która godzina, po czym mówiący oznajmił, że jeszcze nie jest ubrany, i prosi o kawę i kieliszek likieru. Potem Aysher ziewnął.
„Czyżbyś to ty się skarżył? — pomyślała Betsy przypominając sobie, że wczoraj sprzątała jego pokój nieco za szybko. — Ty podła żmijo, jeśli zachowujesz się wobec mnie tak, jak gdyby nic się nie stało, to dobrze, ja ci pokażę, umiem odpowiedzieć z godnością”.
Przypomniała sobie o jeszcze innych rzeczach, co przydało jej podejrzeniom niezbitej pewności.
„A mimo wszystko jest przystojny, a przy tym potulny jak baranek; za pierwszym razem może trzeba mu wybaczyć?”.
I tonem wymuszonego ożywienia, w którym, według niej, przewijał się smutny wyrzut, odpowiedziała, że na zegarze jest pół do ósmej, że każdy ubiera się, kiedy chce, a kawę przyniesie natychmiast.
— Cudownie — powiedział Aysher. — Betsy, pani nie jest służącą, lecz skarbem. Bardzo jestem z pani zadowolony.
Betsy zamierzała wprawdzie powiedzieć Aysherowi o upomnieniu, jakie otrzymała od administratora, i zapytać, czy aby nie on sprowadził na nią nieszczęścia, ale w jego ostatnich słowach wyczuła jakby lekką drwinę. Wysunęła więc język i zadowolona z tego, że akt zemsty zasłaniała portiera, cierpko wyrecytowała: — Jestem strasznie zadowolona, panie Aysher, gdy mam przyjemność w czymś panu dogodzić — po czym wyszła zdecydowanym krokiem, postanawiając nie okazywać w przyszłości swoich uczuć.
Zeszła na dół, gdzie kucharz w białym kołpaku już czarował przy kuchni w obłokach pary. Betsy wzięła tacę z kawą, skręciła do bufetowego, który kapnął w maleńki kieliszeczek wielkości polnego dzwoneczka ognisty płynny aksamit i udała się do administratora. Postanowiła ukarać go ogłuszającymi uderzeniami w drzwi, ale ku jej zdziwieniu administrator od razu je otworzył, gdy tylko stuknęła.
— O! — powiedział obrzucając pobieżnym spojrzeniem zastawę. — Co masz taką kwaśną minę? Proszę postawić to tutaj. Obejrzę przy oknie. Proszę poczekać. — Oddalił się, poruszając przy tym nad dzbankiem palca mi tak, jak gdyby drobił chleb, a po chwili wrócił uśmiechnięty i przekazał tacę pokojówce. — Proszę sobie zapamiętać: schludność i czystość, oto najpiękniejsze ozdoby kobiety.
Nie trzeba dodawać, że serwis i tak zawsze czysty teraz błyszczał oślepiająco. Betsy warknęła: — Niech pan poucza swoją żonę — i wyszła udając się z kawą do pokoju 137-go.
Drud, przeciągając się, popijał kawę z białej, pozłacanej filiżanki. Za rozsuniętymi zasłonami w nieskazitelnej wręcz czystości i świeżości wczesnego poranka błyszczał przed nim jasny balkon.
„Wydaje mi się, że zbyt długo tu. przebywam. Coś mnie zmusza do przysłuchiwania się tym ścianom”.
Ale lekki pył uniesiony tajemniczymi poczynaniami nie zatrzymał oddechu i jego rozmyślania skoncentrowały się na wywołanej sensacji. Wprawdzie miejscowe gazety pominęły ten incydent zupełnym milczeniem, ale Drud o tym jeszcze nie wiedział.
Jego wewnętrzny wzrok odwiedził wszystkie zakątki świata. Widział, jak przez przewody telegraficzne, w przesyłkach pocztowych, na czerwonych językach i w szarych mózgach rozchodzą się wyłupiasto przesadne, niespokojne wieści, które niecierpliwią się, by jak najszybciej oddać się następnemu telegrafowi, drugiemu umysłowi, przesyłce i językowi, i jak niczym ludojad chciwie chwyta je Legenda, owinięta w dziurawy płaszcz Plotki — rodzonej siostry każdej opowieści.
Grzmot rozległ się w sytuacji i warunkach, które nieuchronnie stwarzają przesłanki do negacji. Miejsca podobne do cyrku nie cieszą się wielkim autorytetem — jakiekolwiek wrażenia z tego płatnego widowiska zarówno w czasie jego trwania jak i potem przyjmowane są jako coś sztucznego; uśmiech i żart stanowią jego nieodłączne atrybuty. Rodzą zjawiska nieuchwytne i niecodzienne; mówi się o nich i słucha, ale jeśli się nie powtarzają, to nikt nie da im wiary, podobnie jak raz już złamanemu słowu honoru. Zdarzenie w cyrku już w swej zniekształconej formie umrze jak odległe echo rozłożone przez najróżniejsze domysły na elementy pierwsze, z których najważniejszy — człowiek bez skrzydeł w przestworzach — stanie się bajeczką chwili złożoną w ofierze czczej gadaninie o wyczynach przekraczających granice ludzkich możliwości. I być może tylko jakiś domorosły badacz snów, obłoków i lotów ptasich zaduma się nad stronicą podrzędnego czasopisma, przeżywając zwiewne marzenia, a potem zamknie numer i z roztargnieniem rozglądnie się wokoło.
„Ale, jeśli… — Drud uniósł coraz bardziej ociążałą głowę i podciągnął poduszkę jeszcze wyżej — jeśli postanowię żyć otwarcie, to nauka dostanie drgawek. Już słyszę tysiąc tysięcy referatów wygłoszonych w gorących łaźniach olbrzymich sal wykładowych. Tam niewątpliwie będą czynione wysiłki, by zakiełkowała figlarna myśl, że rozpatrywane zjawisko w gruncie rzeczy jest zgodne ze wszelkimi prawami, że jest nieprzewidzianym akordem sił, które można zbadać. A w ciszy gabinetu jakiś roztargniony, siwy starzec, który przeżył życie z dumnie podniesioną głową, pełen sławy i szacunku, mężnie obłożywszy się stertami książek, zacznie poszukiwać wśród stronic krętej ścieżyny, która może zaprowadzić go do jądra tego, co zniweczy ów przesycony system „akordu sił”, dopóki nie przekona się co do daremności swoich wysiłków i nie zbędzie słowami: „Iks. Poza nauką. Iluzja”. Podobnie uczynił ów naiwny dowcipniś, który udowodnił, że Bonapartego nigdy nie było.
I tuż przed nim z całą wyrazistością pojawił się krąg siwobrodych mężczyzn w opończach i perukach, którzy nagabując jeden drugiego starali się wykrzyczeć coś ważnego. Wówczas Drud zrozumiał, że zasypia i ginie, ale ta smutna chwila przebłysku świadomości od razu utonęła w nicości; z wysiłkiem uniósł jeszcze powieki i ulegając fatalnemu rozleniwieniu, ponownie je opuścił. W błękitnym mroku płynęły promieniste plamy, potem zgasły i twarz śpiącego zaczęła blednąc.
Rezultatem tego wszystkiego było niewielkie zbiegowisko gapiów przed wejściem do hotelu, skąd czterech sanitariuszy wyniosło na noszach nieruchome ciało owinięte w grube płótno. Jego twarz także była zasłonięta. Obecny przy tym administrator hotelu w odpowiedzi na współczujące pytania wyjaśnił, że odwożą chorego, który nieoczekiwanie i ciężko zachorował, nieszczęśnik stracił przytomność. — Może to tylko zwykły wstrząs mózgu— tłumaczył. — Zresztą nie jestem lekarzem.
W tym czasie chorego włożono do karety, sanitariusze także znaleźli się w jej wnętrzu, a na koźle obok woźnicy usiadł blady człowiek w okularach, o szarej twarzy. Coś szepnął do woźnicy. Ten zaś ruszył od razu pełnym kłusem, skręcił za rogiem i kareta podążyła w kierunku więzienia.