VI

Gdy „Podwójna Gwiazda” ponownie dotknął ziemi i szybko skierował się ku wyjściu, panika w przejściu zwiększyła się. Każdy, kto tylko mógł biec i ukryć się, znikał z jego drogi. Wielu upadło w tłoku i „Podwójna Gwiazda” bez przeszkód dotarł za kulisy; wziął kapelusz i palto, a potem wyszedł przez stajnię w aleję bulwaru.

Ukrył twarz w szalu i skręcił w lewo w kierunku światła latarni ulicznych. Gdy tylko ruszył, kilka mocnych ciosów spadło na jego ramiona i głowę; w świetle lampy błysnął nóż. Odwrócił się, ostrze uwięzło w odzieży. Starając się uwolnić lewą rękę, którą trzymało dwóch ludzi, prawą chwycił czyjąś twarz i gwałtownie odepchnął; potem wzbił się w górę. Dwie ręce odczepiły się, dwie inne zawisły na jego łokciu z zajadłością rozjuszonego buldoga. Ręka Druda drętwiała. Wzniósłszy się ponad dachami, zobaczył no cną iluminację i zatrzymał się. Wszystko to działo się w ciągu jednej minuty. Nachylając się ze wstrętem spojrzał na skurczoną ze strachu twarz szpicla; ten zaś wisiał na nim z podkurczonymi nogami walcząc z omdleniem. Drud wyrwał rękę, ciało poleciało w dół, a potem z głębi wypełnionej trzaskiem kół doleciało głuche stuknięcie.

— Oto i umarł — powiedział Drud — przepadło życie i niewątpliwie wspaniała nagroda. Chciano mnie zabić.

Miał przeczucie i ono go nie zawiodło. Czekał na swój występ z uśmiechem i smutkiem, jak góral patrzący z wierzchołka góry na zasnute mgłą rozległe doliny, tam gdzie nie doleci żaden dźwięk. A jeśli uśmiechał się do czegoś, to tylko do rzeczy przyjemnych i niemożliwych zarazem — do czegoś, co przypominało zachwycający i nękający chór, który szarpie i pociąga w krąg radośnie rozpromienionych twarzy: a co tam jest w tym świecie, gdzie płynie i oddycha swobodnie? I czyż nie można tam zmierzać, nie zakrywszy ze strachu oczu?

Drud unosił się nad miejskimi światłami w gniewnym i podniosłym nastroju. Nie śpiesząc się powracał do domu. Rozmyślał o napaści. Wąż rzucił się na orła. Jest niebezpieczny dla innych. Ludzie postarają się go zniszczyć, a jeśli nie zdążą, żyć będzie i tak w wiecznym niebezpieczeństwie. Jego cele są nieosiągalne, prócz tego takie istnienie to absurd, rzecz nie do zniesienia. Są sytuacje jasne, chociaż pozbawione logiki: Wenus z Milo w sklepie spożywczym, skrzynia z piorunami kulistymi wysłana koleją, wybuchy na odległość. To oczywiste, że zabłysło światło, przy którym rozegrały się w całej swej okropności sceny mrocznego szaleństwa. Jedyną radością były podniesione w górę ręce nieznajomej kobiety wznoszącej okrzyk zwycięstwa; przypomniał sobie stado domowych gęsi gęgających na widok swoich dzikich sióstr lecących pod niebiosami: jakaś gęś wyciągnąwszy szyję i kurczowo trzepocząc skrzydłami zapragnęła także wznieść się w górę, ale tłuszcz zatrzymał ją.

Usłyszał bliski świst skrzydeł — nocny ptak uderzył w jego pierś, zatrzepotał przed twarzą i z krzykiem przestrachu runął w bok ginąc w mroku. Drud minął granice miasta. Nad portem przeciął smugę reflektora i pomyślał, że teraz z pewnością będą tam przecierać szkła lub oczy, medytując czy aby nie przywidziała im się jakaś ludzka postać na tle przybrzeżnych skał. Rzeczywiście w twierdzy coś się stało, ponieważ snop światła zaczął kroić niebo we wszystkich kierunkach, trafiając przeważnie w obłoki. Drud zawrócił oddając się urokowi zwykłej zabawy: zasiedlił swoją drogę powietrznymi czółnami, od których dolatywał szept zakochanych par; płynęły w kierunku sierpu księżyca, w jego srebrzysty muślin spowijający dywany i kwiaty swoją delikatną bielą. Ich sternicy — wesołe, maleńkie skrzaty powietrzne, schowawszy skrzydła pod pachę, ciągnęły żagiel. Słyszał śmiech i pobrzękiwanie strun. Jeszcze wyżej ciągnęła się uroczysta pustka, skąd z odległości miliardów mil trafiały w przymrużone oczy igły gwiezdnych promieni; po nich, jak uczniowie zjeżdżający z poręczy schodów poruszały się brzuchate Murzyniątka tłocząc się, wyginając i przewracając jak małpy. Wszystkie dźwięki dochodzące z ziemi miały swoje realne odbicie; wysoko mknęły konie ciągnąc karetę-widmo z wesołym towarzystwem; dym cygar przysłaniał gwiezdny promień; woźnica wymachując biczem łapał upadający cylinder. Z boku przemykały oświetlone okna tramwaju, za którymi jakiś pan czytał gazetę, frant zaś żuł źdźbło, spoglądając na sympatyczną twarz sąsiadki. Tu i tam zwisały balkony przecięte prześwitami drzwi ukrytych w zieleni, przez którą można było dostrzec czubki pantofli lub niebezpieczny blask oczu pobłyskujących jak w zasadzce. Powietrzny gazeciarz biegł wymachując paczką gazet; kot szybko przemykał po niewidzialnych dachach, spacerowicze przystawali nad miastem kłaniając się w ciemny mrok.

Gdy tylko Drud poczuł zmęczenie, ta cała gra rozwiała się jak chmara komarów, na którą lunął deszcz. Usiadł na frontonie zegara wieżowego, który z dołu przypominał świetlisty krążek wielkości talerza, z bliska zaś był dwusążniową ambrazurą, wypełnioną szkłem grubości trzech cali z żelaznymi cyframi wielkość arszynu. Za szkłem poruszały się hałaśliwie koła zębate, kółka i łańcuchy; w kącie popijając kawę siedział maszynista z brudnym pasmem w poprzek nieogolonej szczęki; pośród przyborów, zwitków pakuł i blaszanek z olejem dymił piecyk, na którym kipiał dzbanek do kawy. Na osi wystającej na zewnątrz szkła dwie ogromne strzałki wskazywały godzinę dziesięć po pierwszej. Oś drgnęła, strzałka minutowa skrzypnęła i opadła o stopę niżej wskazując jedenastą minutę. Na gzymsach tuliły się do siebie w rządku gołębie gruchając i tłukąc dziobami. Drud ziewnął. Cyrk i napad zmęczył go. Poczekał, aż dzwony zegarowe, odmierzając kwadrans na drugą, wydzwoniły takt staroświeckiej melodii, po czym skierował się do hotelu, gdzie czasowo mieszkał.

Загрузка...