VIII

Jakże często, patrząc na spokojne światło życia, z ufnością poddajemy się jego uspokajającej władzy, nie myśląc o niczym — ani o przeszłości, ani o przyszłości; istnieje tylko teraźniejszość, podobnie jak liście przed oczami siedzącego pod drzewem wędrowca, które kołyszą się i błyszczą, zakrywając wszystkie dale. Jednak stan ten nie trwa długo. Burzy go muzyka, jeszcze żywa czy już odległa, której dźwięk odrywa nasze niespokojne „ja” od przytulnych chwil; wtedy to zmartwychwstaje, powoli narasta i zmusza nas do dalszej drogi jakiś długi drżący dźwięk podobny do krzyku. To dźwięczy coraz potężniej demon pamięci, obecny w zapomnianym, ukochanym obrazie, czy też w szokującej rozum cudzej myśli, on to wyciąga swoją białą rękę z czarnej pustyni przeszłości i siada złożywszy skrzydła u twoich nóg i całuje oczy…

Życie Runy Beguem z chwilą, gdy na zawsze odszedł Drud, potoczyło się dość niespokojnie, nie od razu jednak to dostrzegła. Początkowo wszystko toczyło się niezmiennym torem, ale jej wewnętrzny spokój stawał się stopniowo coraz bardziej kruchy i to zarówno w dzień, jak i w nocy. Na pozór nie żywiła ani uczuć gniewu, ani współczucia, ani rozczarowania, ani smutku, ani zawiści; z pogardą odwróciła się od marzeń, zimno spojrzała na to, co pozostało poza zasięgiem jej woli i pragnień. Żyła tak jak przedtem, może nawet weselej, nieco swobodniej i bardziej towarzysko. Gall wyjechał wraz ze swoim pułkiem do odległej kolonii, czego niezbyt żałowała. Coraz rzadziej, coraz bezbarwnie j, jakby to była odległa choroba lub przywidzenie, o którym nie ma z kim porozmawiać, bo tego nikt właściwie nie rozumie, wspominała dni, które wzburzyły jej życie, a i Druda wspominała raczej jak jakąś zjawę w ludzkiej postaci aniżeli żywą postać, mimo że trzymała jego dłoń w swojej ręce. Taki był tylko jeden miesiąc, spokojny jak urlop, bo oto już nadciągał mrok, już pukał i wchodził.

Wszedł podczas szarego, mglistego dnia — w mózg, w nerwy i w krew, jak deszcz, który najpierw nieco pokropił, a potem lunął jak z cebra. Zdarzyło się to po niespokojnym śnie. Ledwie świtało, kiedy Runa obudziła się i usiadła. Nie wiedziała, jak zasnąć, ani śladu snu, ani rozdrażnienia — nie było nic.

Jej spojrzenie przesuwało się z wolna od podłogi i mebli, tak jakby szukała oparcia dla swych myśli. Spostrzegła więc, że sypialnia jest wysoka i jasna, że ożywiły się nieruchome kształty obrazów, a muzy i demony splecione na figuralnym plafonie unoszą się z gracją. „One lecą, lecą”. Patrzyła teraz z szeroko rozwartymi oczami gdzieś wyżej i dalej, poza odlatujące wnętrza budynku gdzieś w nocną pustkę nieba. I wówczas, jakby to było ukłucie igły, od razu przypomniała sobie Druda. Wysoko nad sobą zobaczyła jego cień, ruchy i twarz. Mknął ze świstem przecinając powietrze. Momentalnie też we wszystkich zakamarkach jej pamięci zapłonęło światło nieodległych przeżyć, ponownie dostrzegła tłum, cyrk i siebie, dźwięk muzyki uderzył w jej twarz wiatrem melodii, a ponad rozświetloną areną, uniesiony nieuchwytnym pchnięciem, popłynął jak podniesiona świeca ten człowiek o przepięknym i niesamowitym obliczu.

Runa drgnęła, podniosła się, oprzytomniała, trwożnie przytrzymując rękami zadyszane piersi. Błogą pustkę sypialnej nocy wypełniły cienie ptaków, dym sięgający obłoków i zniekształcone istoty, przypominające ćmy migające wokół lampy karety. Stała z zimnymi i nieczułymi nogami, trzymała rękę przy sercu, bojąc się spojrzeć do tyłu, tam gdzie był dzwonek. I oto ściana naprzeciwko niej najpierw zmętniała, a potem stała się przeźroczysta. Wyszedł z niej uśmiechnięty Drud i kiwnąwszy z lekka ręką, znikł tak nagle, jak się zjawił.

Czuła, że podłoga usuwa się spod jej nóg; ogarnął ją strach, a krew uderzyła do głowy. Ocknęła się jakby w ciemnym lesie pośród blasku wspaniałego zacisza, czując wokół tajemnicze niebezpieczeństwo, które podkradło się niedosłyszalnie. Bojąc się, że upadnie, pochyliła się nad dywanem i całą siłą woli powstrzymała od krzyku. Jednak skamieniałe serce ponownie zastukało — powróciła świadomość. Dzwonek! Zbawczy guziczek fajansu! Nacisnęła go, tracąc przerażona oddech i siły, bojąc się równocześnie odwrócić, ażeby nie zobaczyć tego, który, jak się zdawało, patrzy ze wszystkich zakamarków. Zmęczona z uczuciem ulgi patrzyła Runa na prostą i pełną zdrowia twarz młodej kobiety, której przerwany sen był spokojny, jak jej pierzyna. Taniec zjaw przybladł i to, co normalne, stało się znowu normalne.

— Porozmawiaj i posiedź ze mną tutaj — powiedziała Runa do służącej — nie mogę spać, źle się czuję, opowiedz mi cokolwiek.

I zanim świt ogarnął zasłony jasną krechą, opowieść służącej przekształciła się w tego typu paplaninę, która ani nie nuży, ani też nie zabawia, ale pomaga samemu zebrać myśli. Opowiadała więc, jak żyła, co było śmieszne, tam gdzie służyła, co złe lub doskonałe. Runa na poły ją słuchała, na poły jak chora zamyślała się nad męczącymi ją koszmarami; tak zasłuchana powoli wracała do równowagi.

Od tego czasu minęło niewiele dni, a w salonach, podczas wzajemnych wizyt, w wymienianej korespondencji coraz częściej zaczęły powtarzać się pytania:,Czy będzie pan na wieczorze u Beguem?”,Czy u hrabiego W. była Runa Beguem?” „Kto był na świętach u Beguem?” „Proszę przedstawić mnie Runie Beguem”. „Proszę opowiedzieć mi o Runie Beguem”. Tak jak gdyby ponownie narodziła się piękność imieniem Beguem i od nowa zaczęła fascynować swoją osobą. Jej zwariowane zamówienia wprawiały w zakłopotanie najlepsze firmy miasta. Każdego dnia kareta Runy Beguem zatrzymywała się przed najbardziej renomowanymi jubilerami, krawcami, przed willami i teatrami, przed jaskrawymi jak pożar nocą paradnymi bramami pałaców wszędzie czyniąc z życia upajającą jednostajność święta. Jak gdyby oglądając się wstecz spostrzegła i przypomniała sobie, że ma tylko dwadzieścia dwa lata, że jej inność, nawet gdyby była w jak najbardziej oryginalnym typie, powoli gasi wszelkie pragnienia, pozbawiając ją różnokolorowego bogactwa przeżyć i niezliczonych uciech. Przekraczając progi kolejnych salonów z radością odwzajemniała płynące zewsząd owacje i gesty powitań. Stała się królową towarzystwa, pożądaniem i pragnieniem tylu miłości, że już w samym uścisku męskiej dłoni odnajdywała czułe wyznanie lub tęskne westchnienie, albo też to swoiste nerwowe drżenie chłodnych serc, parzących zimnem topniejącego lodu czasem silniej niż płomienne monologi. Wydawało się, że rauty, bale, przyjęcia i wieczory płoną nieporównalnym blaskiem, że przenika je aromat najdelikatniejszego wzruszenia z chwilą, gdy zaczyna się uśmiechać ta subtelna i niezwykła piękność, dowcipnisie stawali się błyskotliwsi, amanci wytworniejsi, nawet brzydkie starcze twarze ogarniał zachwycający odblask, jeśli znaleźli się w jej towarzystwie. Wszystko kierowało się ku niej, wszyscy ją podziwiali. Każdy kto słuchał Runę lub śledził, jak kręci się w parze z eleganckim frakiem, gdzie przedziałek i postawa, dumne spojrzenie i aksamitny wąs tlą się i zatracają w pobliżu tego młodego ognia, rozwijającego biały tren sukni pośrud ociężałego bogactwem tłumu, każdy odczuwał, że tu znajduje się kres radosnego ukojenia, blask największego szczęścia, że nie ma istoty szczęśliwszej niż ona, lecz wszyscy myśląc tak, nie znali wszystkiego. „Zapomnij, zapomnij:” — słyszała czasem Runa w wybuchających zachwytem głosach, w jęku skrzypiec lub w stukocie kół, jak wiatr unoszących ją ku nowym wrażeniom. Jednak to „zapomnij!” samo przez się zdradziecko przypominało o tym, co daremnie starała się zatrzeć w swojej pamięci. Nie miłość, nie współczucie, nie namiętność teraz odczuwała, lecz ból, który trudno jej było objaśnić, a nawet uświadomić sobie samej. Często wbrew najróżniejszym myślom niewiele rozumiemy z tego, co stanęło na drodze naszych zwykłych uczuć. Smutek zabijał ją. Dokąd by poszła, w jakiej by się nie znalazła sytuacji, czy to u siebie, czy w obcym domu, nie mogła pozbyć się nurtujących ją coraz bardziej przeżyć; one te często jak błyskawice nagle rozjaśniały się, a potem po cichu z wolna stawały się ciężarem wywołującym ból cierpienia. Patrząc na kopułę teatru, powoli podniosła rękę ku oczom, ażeby zasłonić to, co zaczęło pojawiać się pod sklepieniem, a wraz z nim krążyć i wirować, światło żyrandoli, zmieniając lub rozbłyskując oślepiało i przykrywało mgłą jaskrawy obrót pięter, na dole których, jak w omdleniu jarzyła się przepastna otchłań. Wówczas to wszelki szmer, jakikolwiek odgłos chwili, spektaklu, sceny lub ledwie słyszalny za plecami szept mężczyzn, których sama obecność w pobliżu winna gwarantować poczucie bezpieczeństwa stawały się nieznośnym zgrzytem; i Runa odczekawszy aż nastąpi łomot serca, łomot powstający jednocześnie w jej skroniach i w sercu, widziała, jak do sąsiedniej bariery zbliżał się Drud.

Wówczas uśmiechając się blado do tych, co ją otaczali, mówiła, że źle się czuje, a zaraz potem odjeżdżała do domu, wiedząc, że już nie zaśnie. Całą noc w jej sypialni i w innych pokojach paliło się światło; siedziała lub chodziła, wsłuchując się w siebie i patrząc w kierunku drzwi, za którymi czaił się tłumiąc oddech wróg; czasem znów śmiała się pogardliwie, ale był to śmiech, od którego lodowacieje i zamiera serce; czasem znów płakała i drżała, walcząc ze strachem i próbując w krzyku odzyskać spokój. Jednak bez powodzenia.

— Dość tego — mówiła, gdy kilka dni spokoju i dobrego nastroju rodziło przekonanie, że majaki znikły. Cudowna z czarującym uśmiechem kroczyła wtedy po schodach, gdzie na zakrętach, wypełniając całą powierzchnię luster towarzyszyła jej druga Runa. Albo też sadowiła się w półkręgu foteli pośród migocących wachlarzy, albo też puściwszy wodze wyobraźni, jechała na koniu aleją, racząc swoich współtowarzyszy kuszącymi słowy, w których niezależnie od złudnej bliskości spełnienia obietnicy, zimnym ciężarem wisi twarde „nie”, lub „dosyć”, cała pogrążona w szczęśliwej wolności — uosobienie piany i zimnej stali. Wtedy, patrząc w lustro, z nagłym smutkiem dostrzegała, że w jego głębi tuż obok niej kroczy zamyślony Drud, że podobne do perłowych skrzydeł wachlarze ze świstem tną powietrze; że są coraz to potężniejsze i bielsze, i uczucie lotu, ostrej i błyskawicznej szybkości napełnia ją cudowną męką. Gładziła wierzchowca, ale ten odwrócił łeb, zaparł nogi, zadrżał i nie ruszył z miejsca; zwierzę kręciło się w kółko i wydawało się, że w tej chwili, jak gdyby żyło nerwami swojej pani, której serce biło tak, jak jego kopyta piasek; Drud stał z opuszczoną głową, spokojną ręką trzymając konia za uzdę. Spojrzał i znikł.

Загрузка...