V

Tawi zacisnąwszy zęby, połykając łzy i zataczając się, jak gdyby popychana zabójczym wiatrem, szybko przeszła wzdłuż ganku, pośród stojących dookoła żołnierzy. Na dole na podwórzu chybotały się lampy i stukały końskie kopyta; spoza drzwi sąsiednich mieszkań wyglądały dzieci i kobiety, uczepione razem, jakby im także groziło jakieś nieszczęście. Ze strachem i zaciekawieniem patrzyli na ponurą twarz dziewczyny. Tawi ostatkiem sił pomachała ręką i bezradnie uśmiechnęła się do tych, których znała. Kiedy jej kroki zrównały się z drzwiami, spoza których dobiegał głos i promienie światła, wówczas ostro zatrzaskiwały się i dolatywały spoza nich głuche przekleństwa. Żołnierze śpieszyli się: dwóch szło z przodu, usuwając z drogi i przypierając do ściany tych wszystkich, którzy przypadkowo znaleźli się w pobliżu, tylko Kwang, stojący nieruchomo pośrodku przejścia z pykającą fajką w zębach, ustępował z drogi zbyt wolno, tak że żandarm z groźbą chwycił za szablę.

— Nic nie myślę! — zdążył krzyknąć Kwang do dziewczyny. — Do widzenia po zwycięstwie.

Tawi spojrzała na niego przerażonymi oczami, tak że zrozumiał całą jej trwogę.

— No tak — dotarło do niej — złapali ją jak ptaka w klatkę i nic więcej.

Jeszcze tylko te mroczne, lecz gorące słowa grzały ją jak poryw ciepłego wiatru, gdy nagle wszyscy zatrzymali się; na schody wbiegł żołnierz, krzycząc:

— Kareta odjechała! Przed domem oszalały wszystkie konie, spłoszone wyrwały się, woźnica nic nie mógł zrobić. Szarpnął lejcami i poniosły.

Zgiełk okrzyków przytłumił te słowa; tymczasem wychodzący żandarmi zbili się w gromadę, a kiedy już zapanował jako taki ład, zabrzmiały spieszne rozkazy. Tawi z głębokim zadowoleniem spostrzegła, jak część żołnierzy opuściła ją i zbiegła po stopniach w dół.

— O proszę! — powiedziała przez zęby. — Konie są mądrzejsze od was.

Pozostali żołnierze, nie szczędząc szturchańców, odprowadzili ją na oświetlone z okien podwórze, gdzie wskakując w siodła z trudem powstrzymywali przestraszone czymś konie, które pieniąc się i szarpiąc biły kopytami.

— Co tu robić!? — zapytał ktoś ze złością.

— Posadź dziewczynę na siodło — krzyknął inny. — Bądźcie ostrożni i pamiętajcie, że o wypadek nie trudno.

— Broń w pogotowiu!

— Stój! Aresztowaną do środka!

— Czego się boisz? — dał się słyszeć ostrożny szept.

— Tego nikt nie wie, tu sam diabeł się nie rozezna.

Tawi podprowadzono do konia, pochylony w siodle żołnierz wyciągnął ku niej rękę; inny z tyłu nagle i silnie podsadził dziewczynę. Ona szarpnęła się, kopiąc z rozpaczą nogą w bok konia, który raptownie skoczył przed siebie, wyminął bramę i znalazł się na ulicy, skąd donośny i bezładny tętent oraz parskanie i rżenie dawały wszystkim do zrozumienia, że jeździec ledwie panuje nad zwierzęciem. Wówczas to rozległy się wściekłe okrzyki biegnących wokół żołnierzy, którzy rzucili się, by czym prędzej zażegnać incydent.

— Diabeł nie dziewczyna — powiedział ten, kto przytrzymał Tawi.

— Nie chcę — rzekła ponuro, walcząc z obezwładniającym coraz bardziej jej ruchy uściskiem czyichś rąk. Dłużej sprzeciwiać się już nie miała siły.

— Co za noc! — rozległo się nad jej uchem.

— Dajcie bliżej lampę — ktoś krzyknął z boku.

— Nie mogę sobie poradzić — powiedział z siodła żandarm, z którym powinna była jechać Tawi. — Stańcie po bokach i przytrzymajcie za uzdę tego diabła.

Było ciemno jak w worku; ani gwiazd, ani księżyca; rzadkie latarnie przedmieścia migotały z daleka. Wiał porywisty wiatr. Wydawało się, że w takim mroku na zawsze zapomni się o tym, co się zdarzyło tego dnia, że zniknęło wszystko oprócz stukotu kopyt i ludzkich głosów. Lampa podana pośpieszną ręką, oświetliła Tawi, hełmy przytrzymujących ją żołnierzy i zadarty w górę łeb konia z poplątaną uzdą i obłędem w ogromnych oczach — z jego pyska ciekła piana. Rozlegające się jeszcze gdzieniegdzie wrzaski i krzyki stawały się coraz bardziej odległe; w końcu siłą wrzucono dziewczynę na siodło, znalazła się w nim prawie bezwładna, przytrzymywana w talii żelazną niczym obręcz ręką; paliła ją twarz od wyschniętych łez.

— Galopem, Prost! — ktoś krzyknął do żołnierza trzymającego Tawi. — Hej, rozstąpić się, na koń i za nim, baczcie pilnie!

— Puść konia! — krzyknął żandarm.

Przytrzymujący konia odsunęli się; w tym momencie żołnierz zachwiał się, jęknął, i zanim umilkł przeraźliwy huk wystrzału, rozluźnił uścisk, upadł głową w dół, a Tawi, tracąc równowagę, runęła z siodła na ziemię, myśląc, że jest zabita. Koń zarżał i znikł. Krzyki, tupot nóg i brzęk szabel rozległ się teraz ze wszystkich stron. Tawi, wstając oparła się o ścianę, gdzie natychmiast dopadli ją rozwścieczeni żandarmi. Byli pewni, że to ona strzelała.

— Obszukajcie i odbierzcie jej rewolwer! — dało się słyszeć tuż obok. — Zwiążcie ją.

Tawi urażona grubiańskim traktowaniem zręcznie wywinęła się napastnikom i uderzyła w twarz najbliższego; w tej samej chwili w ciemnościach rozległy się trzy strzały, które głośno przeszyły mrok z błyskiem oślepiającym oczy. W samym środku kotłowaniny dwóch żołnierzy zachwiało się i upadło z jękiem, pozostali bezładnie rzucili się w różne strony, potrącając się wzajemnie w zamieszaniu.

— Strzelają! Co się gapicie, musimy okrążyć dom i ulicę! Na koń! Gdzie aresztowana?

Tawi przylgnęła do ściany nieruchoma z ręką podniesioną w obronnym geście; tracąc siły zaczęła krzyczeć ze strachu, wokół niej narastała coraz większa wrzawa. Niespodziewanie tuż przy samym uchu usłyszała pośpieszny szept:

— Odwagi. Proszę mnie słuchać i nic nie mówić.

— Kto to? — także szeptem, z trudem oddychając, spytała dziewczyna.

— To ja, Kruks.

Nie zdążyła oprzytomnieć, a już objęła ją zdecydowana i twarda ręka; w tym samym momencie zgiełk bijatyki oddalił się, jak gdyby przysłonięty wielką kotarą.

Загрузка...