XI

W końcu września Runa pojechała do Gwinkla, gdzie góry otaczają dolinę podniebnym śniegiem. Surowo zakazała służącej podawania komukolwiek adresu, również dla korespondencji. W jej otoczeniu wiadomość ta wywoływała porozumiewawcze spojrzenie i traktowana była jako kolejny kaprys.

Wynajęła w wiejskiej rodzinie pokój ze skromnym umeblowaniem i zaczęła żyć jak wszyscy okoliczni mieszkańcy. Przezwyciężywszy ironiczne lub niechętne spojrzenia, pracowała w winnicach i sadach, do kresu sił dźwigając kosze pełne winogron i śliw, kopiąc ziemię, myjąc się w strumieniu, zasypiając o zmierzchu i wstając o świcie, jedząc przaśny chleb i pijąc mleko, nie czytając książek, chodząc daleko w las, w dzikiej potędze którego ze smutkiem wpatrywała się w swój wewnętrzny świat tak, jak się patrzy na drogocenne naczynie, tracące swoją urodę z powodu pęknięcia. Niezależnie od tego jak bardzo była zmęczona, co przeżywała w tym świecie, gdzie identycznie brzmi pieszczota i przekleństwo, gdzie potrzeba zastępuje życzenie, gdzie nikt nie widzi liści i kwiatów, jak my to widzimy czytając książkę — nic nie straciła ze swojej urody i wdzięku, często drżały jej delikatne ramiona pod ciężarem koszy z owocami, ale dźwigała je tak, jak gdyby była na balu. Opaliła się, jej ręce zaczerwieniły się i zaczęły grubieć, zachowywała się z uporem człowieka cierpiącego na bezsenność, który z twarzą odwróconą do ściany odlicza do stu i gotów jeszcze raz powtórzyć, aż zaśnie. Tak minął tydzień, potem drugi — trzeciego tygodnia poczuła, że ta rozległa i kwitnąca z wysiłku ziemia jest miła i przyjemna, że „ja” i „ona” można połączyć w „my” i przy tym z bezwiednym, kojącym westchnieniem. Zaczęła podśpiewywać, uśmiechać się do przechodniów, poruszać gałęzie czubkiem buta, odzyskiwała poczucie stałości i zwyczajności otaczających ją rzeczy! Runa nabierała sił.

Pewnego wieczoru ucichł wiatr; zachodnie niebo pobladło i przejaśniło się, jak zwierciadło odbijające pustkę. Nad czerwonym pasmem horyzontu pojawiły się trzy obłoki — jeden większy od drugiego, i powoli zaczęły płynąć ku ciemniejszemu fragmentowi cudownej krainy. Wyobraźnia zaledwie nadążała nadawać monotonnej lekkości tych efemeryd ziemskie kształty pejzażu, pełnego białego światła, bo już z przeświadczeniem wędrowca brnęła ku górze, zatopiona w tajemniczej samotności nieosiągalnego i wiecznego celu. Łatwo było zamyślić się lub śnić z otwartymi oczami duszy nad blaskiem tej krainy, lecz trudno było powrócić do siebie i zatrzymać się przy tym w myślach.

Nie od razu Runa spostrzegła, że do jej swobodnych skojarzeń wkradło się zaniepokojenie, i dostrzegłszy pośród owych jasnych cieni wieczoru ciemną, tępą krechę, wstała jak podczas grożącego niebezpieczeństwa. Wyciągnąwszy ręce, odpychała nieprzyjazny napór, wicher — i tu serce nie okłamało jej — jaki powstał w obłocznych sadach Hesperyd. Dźwięczne głosy bawiących się dzieci nagle stały się niewyraźne, jak gdyby za ścianą. Opadła z sił; bezradnie skierowała wzrok na płynne ruchy obłocznego masywu i zobaczyła, że prosto ku jej twarzy mkną, niczym nadlatujący ptak, zamyślone oczy. Nic innego nie było w tej strasznej grze wyobraźni — tylko obdarzone zagadkowym życiem wśród szkarłatnej zorzy, pędzące z powietrznego urwiska oczy Druda. Były już jak wówczas podczas spotkania całkiem blisko, jednak zaledwie serce nieszczęsnej stanęło na skraju omdlenia, błyskawicznie znikły.

Przez dwa dni Runa była chora, a na trzeci z gwałtowną pogardą do tego wszystkiego, co tak jeszcze niedawno podtrzymywało ją na duchu i bawiło, powróciła do domu. Nie straciła nadziei. Przeciwnie, miała wrażenie jak gdyby spotkała starego przyjaciela, o którym dawno już zapomniała. Była pewna, że przyjaciel jest tuż obok — wystarczyło tylko z ufnością zwrócić się do niego. Jego głos był tak samo spokojny jak w latach dzieciństwa — wieczny, jak szum rzeki i prosty jak oddech. Należało tylko posłuchać, co powie i uwierzyć mu.

Ten dzień minął spokojnie, nie niepokoiły jej żadne drobiazgi ani strach, ani wspomnienia. Przeszłość poruszała się, jak gdyby za przeźroczystą, nieruchomą ścianą, oddzielającą psychiczne urazy. Cicho jej się przyglądała. Gdy ściemniało, wyszła przez furtkę ogrodu i skierowała się w plątaninę peryferyjnych ulic miasta; za nimi znajdował się. zaułek z maleńką cerkwią, stojącą na niewielkim placu. Skończyło się wieczorne nabożeństwo; kilku ludzi minęło ją, wychodząc z oświetlonych drzwi cerkwi, w głębi których błyszczały srebra i świece. Już rozeszli się wszyscy, pusta świątynia trwała w półmroku, stróż cerkiewny, zamiatając pod kolumnami podłogę, przesuwał swój ogromny cień z kąta w kąt, sam pozostając niewidocznym; miarowy szelest jego miotły, skwierczenie palącego się wosku i cisza jeszcze pełna ciepłego, cerkiewnego zapachu — wszystko to, wydawało się, zawsze było i będzie, pociągając ku wewnętrznemu ukojeniu.

Świece dopalały się w bocznych ołtarzach, przydając twarzom świętych liliowymi ogniami szczególny wyraz tajemniczego, zamkniętego w sobie życia, lecz ołtarz główny był jeszcze jasno oświetlony; błyszczały tam różnokolorowe i złote plamy naczyń; ogromne, śnieżnej białości świece wydymały spokojne płomienie w półmroku sklepień, którego odblask wylewał się złotą wodą po ściemniałych farbach obrazu Matki Boskiej Mórz, lat temu trzydzieści zamówionej i ofiarowanej przez marynarzy w Lissie. Oni też upiększali swoją świętość, jak tylko mogli. Niejeden z nich naznaczony tropikalnym świerzbem, sczerniały od spirytusu i skwaru, na-faszerowany chorobami i przygodami, o których opowiadając trzeba najpierw pomyśleć jak je opisać — niejeden taki zarośnięty olbrzym, który zapomniał przeżegnać się, a z modlitw pamiętał tylko jedno „daj”, zjawiał się tutaj po wieloletnim rejsie wymyty i ogolony i drżąc z przepicia, zostawiał przed świętą dziewicą z Nazaretu wszystko, co potrafił i chciał przynieść. Na drewnianym stole ołtarza leżały najróżnorodniejsze przedmioty: modele okrętów, oceaniczne muszle, maleńkie pozłacane kotwice, zwoje lin owinięte koralami i perłami, strzępy żagli, kawałki masztów lub sterów, darowane od tych, których statek wymknął się śmierci; chińskie skarbczyki, monety z wszystkich krajów; pośród pstrokacizny darów leżały na plecach z surowymi, topornymi twarzami drewniane figurki przywiezione z Bóg wie jakiej dziwacznej krainy. Patrząc na tę dziwną kolekcję, miało się wrażenie, że bezwiednie kojarzono tu i biedę, i ogromne bogactwo ofiarodawców, którzy szczerze lubując się datkami, nieraz właśnie z tego powodu zachodzili do cerkwi, ażeby przyglądać się jakiemuś wysuszonemu jeżowi morskiemu i powtarzać z zadowoleniem: „Jeża przywiozłem, oto jest”.

Pośród tych wywołujących różnorakie myśli wspaniałości, przyniesionych przez ludzi znających życie i śmierć wcale nie ze słyszenia, spojrzenie boskiej dziewicy skierowane było z pokorną uwagą ku obliczu siedzącego na jej kolanach dzieciątka, które trzymając lewą rączką prawą rękę matki, drugą dziecięcym gestem wyciągało przed siebie ku widzowi. Jego oczy — zawsze te same zadumane oczy maleńkiego Chrystusa — patrzyły na nieodgadnione losy świata. U jego stóp, namalowanych tak doskonale, że w zestawieniu z nimi ginęły inne drobne potknięcia obrazu, leżał kompas okrętowy.

Tutaj Runa uklękła z opuszczoną głową i zaczęła prosić o zmiłowanie i ratunek. Jednak jej duszy nie ogarnął promienny spokój bijący z obrazu; nie zaznała ani jego prostoty, ani lekkości, ani cichych, kojących słów ukrytych w szemraniu ciszy; pogrążona w myślach widziała między ołtarzem i sobą samą tylko swoje nieszczęście jak wroga siłą zmuszonego do ujawnienia się. Coś nieuchwytnego i twardego nie mogło roztopić się w niej, przeszkadzało w pojawieniu się łez. A tak gorąco ich pragnęła. Podobnie jak myśli skrępowany był jej oddech; bardziej i przede wszystkim czuła się taką, do jakiej przyzwyczaiła się, lecz teraz z roztargnieniem patrząc na siebie, nie mogła wyrwać się z mocy obezwładniającego ją spojrzenia. Jak gdyby w ciepłym pokoju stała boso na zimnej podłodze.

— Czy ja wierzę? — spytała z rozpaczą.

— Wierzę — sama sobie odpowiedziała. — Wierzę oczywiście, i wiem, że tak jest, ale odzwyczaiłam się czuć wiarę swoją. Boże, pomóż mi!

Zmęczona uniosła wzrok, pamiętając jaką nadzieję wzbudziły w niej ufne oczy zamyślonego dzieciątka. Wyżej strzeliły płomienie świec, ołtarz stał się jaśniejszy, rozbłysnął złoty ornament cerkwi, jak gdyby zwieńczony ognistą krechą. I tu, jeden jedyny raz w ciągu tego całego czasu bez cienia strachu — przecież to w niej wszystko jaśniało i płonęło — dostrzegła poprzez złotą poświatę ołtarza, że Drud wyszedł z ramy obrazu i usiadł u nóg maleńkiego Jezusa. Był w brudnym i zgrzebnym odzieniu rybaka, który jak gdyby dopiero co wysiadł z łodzi; Jezus uśmiechał się do niego radośnie jak chłopiec na widok zabawnego wujka. Przybysz wziął ostrą muszlę, ze zwiniętym do wewnątrz kołnierzem, i przyłożył do ucha.,Oto szumi morze” — powiedział cicho. „Szumi… morze…” — szepnęło echo po kątach. Drud podał muszlę Jezusowi, ażeby usłyszał jak szu,mi morze w sercach ludzkich. Chłopczyk niecierpliwym gestem schwycił ją — muszla była większa niż jego głowa — i z pewnym trudem nie bez pomocy matki utrzymał ją, potem podobnie jak Drud przyłożył do ucha i zaczął słuchać z oczami skierowanymi tam, skąd dolatywał łoskot fali. Po chwili palec przybysza przybliżył się do strzałki kompasu, przesunął ją do tyłu, do przodu — wokoło. Dziecko spojrzało i kiwnęło główką.

Stróż cerkiewny, dostrzegłszy zastygłą w nieruchomym pokłonie kobietę, przez jakiś czas czekał, aż się podniesie, zamierzał już zamknąć cerkiew. Jednak kobieta trwała nieporuszona. Wówczas zawołał do niej, potem dotknął i przerażony przyniósł zimną wodę. Runa teraz dopiero oprzytomniała. Dała mu pieniądze, jakie tylko miała przy sobie i tłumacząc, że jest chora, poprosiła o przywołanie dorożki. Zmęczona i rozbita, jak po długiej podróży, wróciła do domu, zadając sobie pytanie: czy warto i czy można jeszcze żyć?

Загрузка...