IX

Następnego dnia wieczorem Runa odwiedziła ministra, swojego wujka ze strony matki. Była już jedenasta, ale Daugowet przyjął ją. Wyraził tylko zdziwienie, że ona, jego ulubienica, jak gdyby rozmyślnie wybrała taką właśnie porę, chcąc zakłócić jego dobre samopoczucie.

Odpowiedziała:

— Nie, pańskie dobre samopoczucie, wujku, może wzrosnąć z powodu tego, co przywiozłam. — I roześmiała się, a od tego śmiechu rozpromieniła się jej cała uroda.

Piękność zdobi tych, którzy pogrążają się w niej; wszystkie jej odcienie i barwy wywołują podobne uczucia, a wszystko razem wzrusza i uszczęśliwia. Ale jeszcze bardziej zniewalająco działa doskonałość, gdy uzbrojona jest w świadomość swej potęgi. Tylko z oddali można z nią walczyć, ale i wtedy ma zagwarantowaną część zwycięstwa — uśmiech zamyślenia.

Dlatego też piękna dziewczyna, stosując wszystkie środki dla osiągnięcia celu, ubrała się jak na pokaz. Włożyła błyszczącą, mocno wyciętą suknię, przypominającą letni kwiatek; spod koronek wyłaniały się jej delikatne, białe ramiona; obnażone ręce rysowały się miękkością i szlachetnością linii; twarz promieniowała uśmiechem. W cienkich brwiach czaiła się jakaś urocza swoboda lub też kapryśność gestów, co też nadawało jej spojrzeniu swoistego wyrazu przewrotnej szczerości, jak gdyby mówiła stale i każdemu: „Co robić, skoro jestem tak niemożliwie i niewybaczalnie piękna. Pogódźcie się z tym, zapamiętajcie i wybaczcie”.

— Dziecko — powiedział minister, sadowiąc ją koło siebie — jestem starcem i twoim rodzonym wujem, ale muszę przyznać, że za prawo patrzenia na panią, chociażby oczami Galla, z ochotą i z zapamiętaniem zwróciłbym losowi swój władczy mundur. Szkoda, że nie posiadam takich oczu.

— I ja nie wierzę ślepym, dlatego pomówmy o pańskiej bezgranicznej, trwałej miłości do książek. Czy nie zdradził pan swojej namiętności?

Daugowet ożywił się, co zdarzało się zawsze, gdy poruszano ten problem.

— Tak, tak — powiedział — teraz pochłonięty jestem „Epitafiami” z 1748 roku, wydanymi w Madrycie pod inicjałami H.J.; dwa egzemplarze zostały sprzedane Werfestowi i Grossmannowi, ja zaś spóźniłem się, chociaż co do jednego egzemplarza rysuje się pewna nadzieja. Otóż Werfest zgadza się na pertraktacje. Jednak — spojrzał na książkę, którą miała w ręku Runa — czy nie jesteś pani czarodziejką i czy nie trzymasz czasem skarbu Werfesta? — Minister przechodził na ty w tych wypadkach, gdy pragnął dać do zrozumienia, że swobodnie dysponuje swoim czasem. — Przyznaję, że tę cudowną nadzieję zasugerowała mi twoja uroczysta, wewnętrzna jasność i zagadkowe słowa o radości. Chociaż czasem żal, że to, co cudowne, istnieje tylko w wyobraźni.

— Nie, to nie „Epitafia”. — Runa ukradkiem zerknęła na swoją książkę. — Ale cudowną zagadką jest to, co razem z panem widzieliśmy w cyrku. To był cud. Nie mogę sobie tego wyjaśnić. Minister, zanim odpowiedział, chwilę milczał, obmyślając słowa, którymi chciał wyrazić swoją niechęć do mówienia o tym szokującym wydarzeniu i dziwnym zachowaniu Runy.

— Nie rozumiem, co tu można rozumieć? A ty, zdaje mi się, przestraszyłaś się najbardziej ze wszystkich. Prawdę mówiąc, żałuję, że byłem w cyrku „Solaille”. Niechętnie wspominam sceny których byłem świadkiem. Co się zaś tyczy samego faktu lub, jak ty to określasz „cudu”, to powiem tak: sztuczki cyrkowych magików nie budzą we mnie chęci analizy ich istoty, a oprócz tego w moim wieku jest to niebezpieczne. Lepiej już w nocy poczytam sobie o Szecherezadzie. Czarująca świeżość starych książek przypomina wino. Ale co to? Tyś schudła nieco, kochanie?

Pamiętała, co przeżyła w tych dniach owładnięta potrzebą odnalezienia człowieka, który zaśpiewał pod kopułą cyrku. W napój, którym chciała ukoić pragnienie, ten oto starzec, jej wuj, wrzucił truciznę. Wykrętne słowa Daugoweta poruszyły ją; szybko jednak swoje niezadowolenie ukryła w roztargnionym uśmiechu.

— Owszem, schudłam, ale przyczyna tego tkwi w panu. Jeszcze bardziej schudłabym, gdybym nie miała w ręku tej oto książki.

Minister uniósł brwi.

— Gdzie leży klucz do tych zagadek? Proszę wyjaśnić. Jestem już prawie poważny, intrygujesz mnie.

Dziewczyna położyła wachlarz na jego ręce.

— Wuju, proszę spojrzeć mi w oczy. Proszę patrzeć uważnie, dopóki nie zauważy pan, że nie mam chęci do żartów, że jestem w szczególnym stanie. — W rzeczy samej, jej skupione spojrzenie błysnęło, a lekko rozchylone usta, ledwie dotknięte igrającym uśmiechem, drżały w delikatnym i czarującym podnieceniu. — Czy mówię przekonująco? Czy widzi pan, jak mi jest dobrze? W takim wypadku proszę zrobić wysiłek i sprawdzić, czy jest pan w stanie znieść cios, wstrząs, grom? Właśnie — grom, nie tracąc ani snu, ani apetytu?

W słowach jej, w dźwięcznej zmienności barwy jej głosu pobrzmiewał triumf obezwładniającej tajemnicy. Minister patrzył na nią w milczeniu, podążając z mimowolnym uśmiechem za wszystkimi delikatnymi promieniami, igrającymi na przepięknym obliczu Runy, czując, że jej wybuch zawiera w sobie coś bardzo istotnego. W końcu i on uległ jej wzruszeniu; nachylił się nad nią z ukrytym ojcowskim nieomal niepokojem.

— No, mój Boże, co to? Daj mi się opamiętać! Zawsze wystarczająco panuję nad sobą.

— W takim razie — z godnością powiedziała dziewczyna — co pan myśli o zakupie Werfesta? Czy jest nadzieja, że „Epitafia” zabłysną w pańskiej kolekcji?

— Kochanie, jeśli nie uwzględniać nadziei zawartej w twoich dziwnych pytaniach i twojej egzaltacji, to nie, nie ma prawie żadnej. To prawda, że potrafiłem zainteresować pewnego nadzwyczaj zręcznego komisanta, właśnie tego, który wymienił Gray'owi złoty zwój Wed z XI stulecia na katechizm z uwagami Leona VI, przekonawszy właściciela, że drogocenny rękopis przynosi właścicielowi nieszczęście. Tak, tak rozpaliłem tego pośrednika poważnymi obietnicami, ale Werfest, jak mi się zdaje, ma propozycje bardziej korzystne, aniżeli moja. Muszę przyznać, że ta rozmowa bardzo mnie poruszyła.

— W takim wypadku — Runa westchnęła wesoło — o „Epitafiach” musi pan zapomnieć! — Jak to?! I ty mi to mówisz? To straszne!

— Nie, myślę tylko, czy nie pocieszyłoby pana coś równego „Epitafiom”; czy tak jak one albo jeszcze silniej może przyciągnąć pana coś, co bez reszty zawładnęłoby panem i wygładziłoby zmarszczki?

Minister uspokoił się i wpadł w zachwyt.

— Tak, teraz wszystko rozumiem — powiedział — chyba bibliomania stała się twoją kolejną pasją. Dobrze, dobrze. Od tego należało zacząć. Mogę wyliczyć ci unikaty, że tak powiem trwałej wartości, ponieważ składają się one na fortuny rodowe. Prawdziwy, ale nie wszechwładny kolekcjoner rozmyśla o nich z platoniczną miłością zakochanego starca. Oto one: „Objaśnienie i wyjaśnienie Apokalipsy” Nostradamusa z 1500 roku — własność Weissa; „Don Kichot, wielki i niezwyciężony rycerz z la Manchy” Cervantesa, Wiedeń 1652 rok, należący do Do-ryana Cambolla; wydanie to całkowicie spłonęło z wyjątkiem jednego, jedynego egzemplarza. Potem…

W czasie tego wyliczania Runa z pochyloną głową w zamyśleniu wodziła palcami po brzegu swojej książki. Przerwała:

— A co by było, gdybym podarowała panu „Objaśnienia i wyjaśnienia Apokalipsy”? — spytała niewinnie. — Czy sprawiłoby to panu dużą radość?

Minister roześmiał się.

— Gdybyś jak w bajce przemieniła się w czarodziejkę? — odpowiedział spostrzegając, że przygląda się rękom Runy, niedbale przewracającym książkę, z przesadnym uczuciem rozgorączkowanego myśliwego, który w mroku delikatny zarys krzaku przyjmuje za wieniec czujnego jelenia. — Ty w pełni zasługujesz, by być czarodziejką.

— A ściślej, potrafię się z nią dogadać. Ale też pan jest wart, by zawładnąć Nostradamusem. — Nie przeczę. Daj mi go.

— Proszę.

Wyciągnęła unikalną rzecz z taką swobodą, jakby podawała rozmówcy gazetę, która ją znudziła.

Minister nie zrozumiał. Wziął książkę i spojrzał z uwagą na jej skórzaną oprawę, po czym odpowiedział uśmiechem na radosny uśmiech Runy.

— Tak? Czy to czytasz? A w gruncie rzeczy, gdyby nagle uczona rozprawa Nostradamusa przemieniła się w złoto, to ja od razu skamieniałbym na tak długo, jak długo i niepotrzebnie cierpiał Lot.

Minister niczego nie podejrzewając, chociaż z dziwnie ściśniętym sercem, otworzył okładkę i zobaczył tytułową kartę ze sławną winietką, która przewinęła się przez wszystkie specjalne wydania i czasopisma Europy — winietkę, na której wypłowiałych zarysach skupiły się stuleciami wpisane w mózg żądze bibliofilów wszystkich krajów i narodowości. Wszystko przed nim zakołysało się, ręce rozwarły się, tom upadł na dywan, a on sam rzucił się by go podnieść, jak wariat gaszący domniemany pożar.

— Jak to?! — dziko krzyknął Daugowet.

— Nostradamus i bez futerału! Ale na wszystkich świętych twojej duszy, jaki to dżinn ukradł to dla ciebie? O bogowie! Trzęsienie ziemi! Rewolucja! Słońce spadło mi na łeb!

— Na głowę — spokojnie poprawiła dziewczyna. — Pan obiecał mi, że zachowa spokój.

— Jeśli nie stracę rozumu — powiedział słabnący minister, lgnąc do skarbu z poszarzałą, bladą twarzą — nie będę się więcej denerwował. Ale, ale, czyżby Weiss oddał bibliotekę na licytację?

Mówiąc te słowa przeniósł skarb na okrągły stolik, pod lampę o kształcie brązowego Geniusza całującego Marzenie, i zapalił światło, potem nieco się opanował. Runa wyjaśniła:

— Wszystko to jest rezultatem mojego zawiadomienia Weissa, że przerywam dwudziestoletni proces o „Trzy Drogi” i tym samym oddaję mu las oraz farmę wraz ze wszystkimi pamiątkami. Weiss jest nadzwyczaj zarozumiały. Jakież to święto dla takiego człowieka jak on! Nawet niezbyt się natrudziłam, podtrzymując tylko jeden warunek, był nim — Nostradamus.

Opowiedziała, jak toczyły się pertraktacje, oczywiście przez pośrednika.

— Szalony, zwariowany Weiss — powiedział minister. — Jego ojciec rozwiódł się z żoną, żeby tylko otrzymać pierwsze wydanie modlitewnika Gutenberga; krótko mówiąc, oddał żonę Abstnerowi za trzysta dwadzieścia stronic starożytnego druku i jak mniemam, postąpił słusznie. Ale wybacz, proszę, moje wzruszenie. Takie dni nie zdarzają się tak często w życiu człowieka. Już dzwonię. Zjesz kolację ze mną? To co dzieje się w mojej duszy, chcę wyrazić za pomocą szczególnych gestów. Oto one.

Nacisnął dzwonek i przywołał wymuskaną postać lokaja z nieruchomą twarzą.

— Gratis, zjem kolację w domu. Proszę to natychmiast zorganizować. Kolacja i serwis muszą być zupełnie takie same jak wówczas, gdy podejmowałem króla; obsługiwać będzie pan i Welwet.

Z uśmiechem zwrócił się do siostrzenicy:

— Dlatego że podarek jest zaiste królewski, poczułem oddech majestatycznej władzy i ona dotknęła mnie twoimi rękami. Ale co to, jesteś zamyślona?… Tak, jaki to dziwny dzień, dziwny wieczór dzisiaj. Jakież to wspaniałe, gdy wzruszamy nasze życie takimi rzeczami, takimi słodkimi niespodziankami. Ja także chciałbym, naśladując ciebie, zrobić coś, co sprostałoby każdemu twojemu życzeniu, jeśli tylko coś takiego masz. Runa opuściwszy ręce w milczeniu patrzyła na jego zachwyconą twarz.

— Tak trzeba, tak jest dobrze — odpowiedziała cicho i dziwnie, a zarazem z takim wyrazem twarzy, jak gdyby o czymś rozmyślała. — Powiew wielkiej władzy jest tutaj, niech więc to będzie wyeksponowane i podkreślone przez przepych. I ja, ma pan rację, powodowana odruchem, mam życzenie; nie ma ono charakteru materialnego, jest wielkie, skomplikowane i bezmyślne.

— Ależ nie, nie ma nic bezmyślnego na tej ziemi, no więc powiedz. Jeśli względem niego nie możesz być Runą Beguem, podobnie jak to się stało z podarkiem, ja stanę naprzeciw niego twarzą w twarz jako minister i… Daugowet.

Ich spojrzenia skrzyżowały się w sposób jasny i przenikliwy.

— Niech tak będzie — powiedział minister. — Pomówimy o tym przy stole.

Загрузка...