II

O siódmej z rana Tawi obudziła się, dostrzegając to, co widzimy i my. Ze dwie minuty walczyła, odganiając nocną senność, która wpełzła pod kołdrę i rozpychała się wokół. W końcu przetarła oczy już całkiem przytomna. Świąteczny wyraz jej twarzy mieszał się z wczorajszą zagadką i dzisiejszym brakiem pieniędzy. Pomiędzy dzisiaj i wczoraj, jak fragment historii, leżała podróż do Lissy.

Mimo zmęczenia spała mocno, ale przebudziła się wcześniej z wewnętrznego nakazu, jaki nieświadomie sobie narzucamy, jeśli nadchodzący dzień jest pełen trosk.

— W tym dniu właśnie się urodziłam — przypomniała sobie wyciągając spod kołdry swoje ręce, gładząc je i oglądając jak gdyby z boku.

Z żalem zauważyła, że budzić mogą litość, a w każdym razie nie są tak ładne jak na posagach lub znanych obrazach. Ale to nic. Nasyciwszy wzrok rękami, z niepokojem dotknęła nóg — czy czasem nie są krzywe — a może są krzywe? Wyciągnęła jedną nogę spod kołdry, uniosła do góry, ale oprócz białości, prostoty i maleńkiej stopy nie dostrzegła niczego innego. Nagle wyobraziła sobie, że ktoś obserwuje te dziwne zajęcia i wzburzywszy pościel, schowała się w niej jak w wodzie, ściągając przy tym z krzesła porzucone wczoraj ubranie, które niepokojąc się włożyła pod kołdrą.

Z szalem zawiniętym w gazety wyszła z kuchni i zaraz natknęła się na sąsiadów. Wesoła, garbata praczka energicznie zagrzmiała na nią na schodach, łapiąc ją przy tym za rękę i krzycząc jak do głuchej:

— Czy nie wyjechałaś? Kiedy wróciłaś?

Małżeństwo Punktirowie, wędrowni aktorzy i zabawni staruszkowie podlewali właśnie czajnikiem donice z kwiatami; kiedy spostrzegli Tawi ruszyli razem ku niej z nienaturalnym zaciekawieniem w oczach.

— Czy pani jakoś załatwiła swoje sprawy? — zapytała staruszka; on zaś, uniósłszy jedną brew, przygotowywał odpowiedni wyraz twarzy w zależności od tego, jaka będzie odpowiedź.,

— Tak, pani sprawy — powtórzył. — Niech pani odnajdzie w sobie talent, talent sceniczny, z pani pociągającą figurą…

Małżonka przerwała mu lodowatym spojrzeniem, schował więc głowę w ramionach, z wyraźnym jednak zadowoleniem na twarzy, strzepując przy tym nitkę z rękawa.

— U kogo więc pani będzie służyła, moja kochana? — spytała madame Punktir głosem, w którym można było dosłuchać się cierpienia.

Jeszcze kilka osób w pantoflach włożonych na bose nogi, z fajką lub szpilką w zębach zapytało Tawi w podobny sposób, ona zaś wszystkim odpowiadała, że nie zgodziła się na żadną pracę z powodu skąpstwa gospodarzy.

— No, jakoś to będzie! — padała ogólna odpowiedź.

Najkrócej porozmawiała dziewczyna z Kwangiem, którego masywną postać, spoczywającą na materacu przy drzwiach z wyciągniętymi nogami w poprzek ganku — nie podciągnąłby ich, gdyby nawet przechodził tędy cały szwadron — należało obejść albo przekroczyć. Kwang był namiętnym palaczem. Zobaczywszy Tawi, poruszył nogą, ale nie usunął jej, tylko podrapał się po plecach. Wyjąwszy z ust fajkę powiedział, kierując słowa w stronę ulatujących kółek dymu:

— Nie udało się?

— Nie — rzuciła w biegu Tawi. Rozmawiający nawet nie spojrzeli na siebie.

— Kiks? — zapytał Kwang.

— Fiu — gwizdnęła Tawi.

Kwang dalej palił fajkę.

Zapowiadał się jeden z urzekających swoim blaskiem gorących dni, pełen delikatnej świeżości pięknego poranka, przypominający wyciągniętą w powitalnym geście rękę, dotykającą oczu, zanim spojrzą one na szaleńcze przejawy uczuć pogrążonych w ciężkich kolorach. Tawi szła szybko, chcąc powrócić do domu jeszcze przed nastaniem upału, znalazła się więc w sklepie tuż po jego otwarciu. Był to jeden z tych sklepów, w których miała już nieraz okazję bywać, handlowano tu rzeczami o najróżniejszym przeznaczeniu.

— Chcę sprzedać ten szal — powiedziała surowo do sprzedawcy, który przerwał śniadanie z myślą o zarobku.

Przeżuwając resztki zaczął oglądać szal, obracając go przed swoją kwaśno-ponurą twarzą tak uważnie, jak chyba nawet tkacze tego nie czynią. — Póki pan ogląda, ja porozmawiam z pańskiego telefonu — powiedziała dziewczyna i odnajdując w pamięci właściwy numer, zaczęła dzwonić.

— Mieszkanie doktora Emmersona — powiedział jej do ucha daleki kobiecy głos.

— Więc ile pani chce za tę rzecz? — spytał sklepikarz.

— Czy Rita jest w domu? — zapytała Tawi. — Kosztował trzydzieści, może dwadzieścia pięć, nie doprowadzi to pana do bankructwa?

— Jest w domu i zaraz ją poproszę.

— Niech pani posłucha — powiedział handlarz — po co tu zbędne gadanie, ja sprzedaję taki sam i nawet lepszy za piętnaście, dwa, trzy, sto sztuk sprzedam.

— Przecież sprzedaję — potulnie powiedziała. — Rita, czy to ty?

— Tak, ja, kto mówi? — głos był spokojny i nieco głuchy.

— To ja, Tawi.

— Niech pani bierze dwanaście — powiedział sklepikarz.

— To lepiej go wyrzucę.

— Tawi, co ty tam wygadujesz? Nie zrozumiałam.

— Rita, nie przejmuj się, rozmawiam z tobą i jeszcze z takim jednym. Przyjdź do mnie dziś wieczorem ze swoim brzuchatym Butzem. Dziś dzień moich urodzin.

— Daję piętnaście! — krzyknął sklepikarz.

— Co tam pozdrowienia — dobrze, biorę piętnaście — Rita, starzejemy się, czy to przyjemnie, gdy na karku dwadzieścia?! Czekam i ugoszczę, czym chata bogata. Co? No, bądź zdrowa.

Odeszła od telefonu, podstawiła rękę przed właścicielem sklepu i ze smutkiem przyglądała się, jak ten opuszcza w nią jedną po drugiej srebrne monety, Robił to, szczerząc zęby i zaglądając w oczy dziewczyny. — Do widzenia — powiedział. — Niech pani przynosi co tylko ma, kupimy wszystko.

— Kupić, przekupić, utargować, odsprzedać — z roztargnieniem powtarzała Tawi, stanąwszy na progu i odwracając się z czupurnym uśmiechem. — Ale jednego pan nie kupi.

— Co, co takiego? — z urażoną handlową ambicją spytał sklepikarz, zaperzając się przy tym i pocierając ręce.

— Nie kupi pan dnia urodzin tak, jak ja go kupiłam. Ot co! Ścisnęła pieniądze, podniosła rękę i roześmiała się. — Nie kupi pan! Trafagator, Ekliador i Makridator!

Wykrzyknąwszy te słowa rodem z powieści okultystycznej, którą przeczytała niedawno, nie przestając się śmiać, dziewczyna rozmarzyła się w blasku porannego słońca, którego promienie wywoływały białą ślepotę w łzawych oczach.

Kupiwszy czerwoną różę i białą lilię — o czym marzyła wczoraj — Tawi przypięła je do sukni. W jej koszyku leżały już jajka, mięso, masło i mąka; pośród zakupów sterczała srebrzysta szyjka ciemnej butelki wina; kilka pomarańczy czerwieniło się pod jej batystowym łokciem. Tak wyposażona z poczuciem dokonania czegoś niezwykłego, zjawiła się w domu, usiadła, pocmokała w gospodarskim zamyśleniu i roznieciła ogień w kuchence.

Ognisty płomień rozjaśnił szczeliny żeliwnych płyt. Pokój i kuchnia płonęły słońcem; panujący wokół nieporządek stał się jakby znośniejszy. Róża i lilia radośnie zakwitły w niebieskim, mlecznym wazonie, postawionym na stole przykrytym zwisającym obrusem. Patrząc na nie, Tawi zachciało się biec w sady pełne zieleni i srebra liściastych prześwitów, gdzie klomby płoną kwiatami i migotliwa jak głośne bicie serca cisza panuje dokoła. Po wrzuceniu mięsa do garnka rozejrzała się i zobaczyła na zegarze samotną pierwszą godzinę, przygrzaną południowym słońcem. Wówczas zapragnęła, żeby serce biło boleśniej i słodko; bezceremonialnie postąpiła ze swoimi zakupami i szybko, przedeptując niecierpliwie nogami, rzuciła na mięso kawał masła, postanawiając że posoli później, jak będzie gotowe; z nagłą irytacją zamiesiła w glinianej wazie mąkę z mlekiem i jajkami, zrobiła farsz i przygotowała pieróg. Gdy te czynności zaczęły zbliżać się ku końcowi, wydało się jej, że to wszystko powinno być smaczne; wówczas z większą już łaskawością spojrzała na pieróg i mięso oraz ostrożniej wsunęła dania do piekarnika; potem wymyła ręce, złapała książkę i usiadła naprzeciwko okna.

Subtelny zapach róży kłócił się z panującym wokół ubóstwem. Pragnienie rozkoszy opanowało Tawi; wylała z flakonu kroplę perfum na chusteczkę i zaczęła wdychać aromat z uczuciem pewnego zadowolenia, po czym położyła chusteczkę tuż obok na stole. Coś, co trzymała w drugiej ręce, wypadło jej na kolana. Był to pochwycony w roztargnieniu kawałek starego sera. Zarazem jakby od niechcenia przysunęła nogą krzesło, na którym od wczorajszego wieczoru leżała pajda chleba i odłamała kawałek skórki. Ser był tak gorzki, że wypluła go, ale po chwili starannie wyskrobała nożem pleśń, ponownie usiadła i zabrała się do jedzenia. Równocześnie jej błyszczące oczy szybko od góry do dołu lustrowały stronice książki.

W tym czasie, gdy w piekarniku coraz głośniej skwierczało mięso, pęczniał i kurczył się pieróg, gotowy raczej przypalić się, aniżeli ustąpić miejsca jakiejś literaturze, jeździec z Saint-Croix wzbijając pył pędził po kamienistej drodze do księcia Alonsonu z wiadomością o napaści Anglików, a Tawi, naperfumowana, siedziała trzymając się go kurczowo. I w czasie, gdy lord, gubernator Calais, zażądał od Diany niemożliwych do spełnienia pragnień, sos wylał się poza brzeg, ale Tawi z lodowatym spojrzeniem powiedziała do lorda: „O, nie!” I gdy rycerz, ów bohater wszechczasów i wszechkrajów, uwalniał u-więzioną, pieróg pękł, utracił część nadzienia, a Tawi, czerwieniąc się, zdecydowała się już odpowiedzieć rycerzowi z wielkim mieczem: „Tak”.

O, ludzie, umarli ludzie, z dziecięcym wyrazem oczu, zamroczonych życiem! Do was uśmiechają się i witają was ci wszyscy, którzy dyszą niespokojnym i słodkim powietrzem nieistniejącej krainy. Tawi nie wiedziała — spała czy nie, lecz zmęczywszy się, zobaczyła, jak wśród armii angielskiej i francuskiej pojawili się Indianie. Za chwilę wszystko znikło. Tawi przetarła oczy ręką, ocknęła się i ponownie zajęła się gospodarstwem.

Загрузка...